piątek, 21 lutego 2020

Ferie w mazowieckim.

Wstałam, to znaczy wstałam, obudziły mnie dźwięki niezwykle romantycznej melodii, z tekstem o rozstaniu. Uznałam, że ciekawie się dzień zapowiada, warto wstać. Po piosence o rozstaniu, wybrzmiała piosenka o zmarłych, a następnie „Puszek Okruszek”. Jeśli twój mąż puszcza na dzień dobry „Puszka Okruszka”, to wiedz, że coś się dzieje. Z wysiłkiem podnosiłam powieki, a mój zaspany mózg mamrotał mi do ucha – witaj przygodo! Darek chyba ma dzisiaj nastrój na śmieszka. Będzie ciekawie. Kubek z kawą, postawiony przez niego niedaleko łóżka, zapoczątkował proces dyfuzji i już po chwili chaotycznego obijania się o siebie, cząsteczki o zapachu kawy dotarły do mojego nosa, skutecznie przyciągając leniwe ciało do gorącej cieczy. Zapach kawy jest ponoć klasyfikowany przez nasz mózg jako jeden z najprzyjemniejszych zapachów. Ja i moje niewyspane kości, mamy takie samo zdanie na ten temat. Nie wyspałam się, bo siedziałam w komputerze prawie do pierwszej w nocy, sprawdzając dostępność obiektów zabytkowych wybranych na dzisiejszą wycieczkę.
Niektóre moje pytania pozostały jednak bez odpowiedzi. No cóż, przekonamy się. Wyjrzałam za okno i zbeształam w myślach pogodynkę. Wczoraj w prognozie pokazywała, że będzie padać u nas od 4:00, a ja mam za oknem sucho. Kłamliwy synoptyk moją pogodę robił. Godzinę później okazało się, że nie tyle kłamliwy, co opóźniony. Po śniadaniu już mi za oknem padało. Zaczynało padać. 21 lutego, przy 4 stopniach Celsjusza, deszcz na wycieczce to jest taka średnia przyjemność. 21 lutego, przy 4 stopniach Celsjusza, deszcz generalnie wycieczkę odwołuje. Nie tym razem. Uparłam się, zaparłam, zawzięłam i postanowiłam, że pojedziemy. Nie wszyscy moi towarzysze byli tak zdeterminowani jak ja.
Mówię do tej mniejszej przy śniadaniu:
- Tosiu, mam dla ciebie niespodziankę. Dzisiaj, w ramach wycieczki...
- Zaraz, zaraz. Jakiej znowu wycieczki, kto powiedział, że ja się gdzieś wybieram.
- Antonino, jesteś ośmioletnią dziewczynką, podążasz zawsze w tym samym kierunku, w którym idzie twoja matka. Ja się wybieram, więc siłą rzeczy ty też się wybierasz. A poza tym to jedziemy do muzeum. Przecież chciałaś żeby cię zabrać do muzeum.
- No dobra. 
Z tą młodszą jakoś poszło. Została ta starsza. Barbara wróciła ze spaceru z psem, no to ja od progu do niej:
- W którym wieku żył i komponował Fryderyk Chopin?
- W XIX.
Kurcze. Wiedziała. A chciałam ją zażyć tym pytaniem, wyskoczyć z tekstem: No to się dzisiaj dowiesz. - A ona już wie. Później mi się przypomniało, że Basia przecież wygrała w przedszkolu konkurs chopinowski. To był co prawda konkurs plastyczny. Trzeba było namalować muzykę Chopina i Basi bohomazy oddały widać idealnie stan ducha kompozytora podczas dzieła tworzenia. Na tyle dobrze, że nagrodę odbierała w jakimś domu kultury w Warszawie, w towarzystwie radnych i urzędników. Dumni byliśmy jak chole..., jak nie wiem co. Córcia dostała wtedy książeczkę o Chopinie, płytę z jego muzyką i jakieś farby, kredki, pastele. No i wie kiedy się urodził Chopin, od przedszkola. No to już bez owijaczy informuję ją, że jedzie dzisiaj na wycieczkę. 
- Nigdzie nie jadę.
- Jedziesz.
- Jeszcze do Żelazowej Woli.
- Bo taka jest wola moja.
- Nie ma mowy, ja nie jadę.
- Basia, pojedziesz na tę wycieczkę. Teraz tylko od ciebie zależy, czy po awanturze i konfiskacie mienia, czy przed. Proponuję darować sobie etap „nie jadę” i przejść bezpośrednio do etapu „no dobra”, bez awantury i konfiskaty mienia. 
- No dobra.
- No, to śniadanie idź zjedz, witaminkę połknij, siku zrób i jedziemy.
- Mamo ja mam prawie piętnaście lat, nie przypominaj mi o sikaniu.
- Witaminę, nie witaminkę. - Antonina oducza mnie używania zdrobnień wrzeszcząc na całe gardło ze swojego pokoju.
- Jak przychodzi do sprzątania, to już taka dojrzała nie jesteś. - to do Basi. - Uczesz włosy. - Do Antoniny. - To są uczesane włosy? - Jeszcze raz do Antoniny. - A niech ci będzie. - Do siebie. - Zrobiłeś siku? - Do Darka. 
Ferie na finiszu. Ostatni weekend przed powrotem do szkoły. Na dworze pada, uczestnicy wycieczki stawiają opór, samochód podobno trochę rzęzi, ale ja i tak pojadę. Muszę się trochę odkuć wyjazdowo. Bo to wszystko nie tak. Miały być ferie w górach, na Słowacji. Zarezerwowaliśmy noclegi, kupiliśmy buty, spodnie, wydaliśmy masę hajsu, a dzień przed wyjazdem, Antonina zaczęła smarkać krwawymi glutami. Wyjazd trzeba było odwołać, a na spacer udałam się czerwonym szlakiem do przychodni. Na szczęście już jej przeszło. Można ją już ciągać w poszukiwaniu wrażeń. Nawet jak nie bardzo jej na tym zależy. Od bardzo dawna wisi na mojej mapie do odwiedzenia, kilka miejsc w okolicy. Kilkadziesiąt kilometrów i jakoś zawsze nie po drodze. Albo nie ma pogody, albo nie mam kierowcy, albo macham ręką, bo to nie wiadomo co zastanę pod pałacem. Ale 21 lutego 2020 roku postanowiłam, że sprawdzę. Sprawdzę i wreszcie się przekonam. A żeby tak całkiem nie zostać ogranym i nie wrócić z niczym, to postanowiłam zacząć w Żelazowej Woli. Tu była gwarancja, że się dostanę i coś zobaczę. Dom urodzenia Fryderyka Chopina i Park, miałam zamiar odwiedzić, odkąd wprowadziliśmy się do Grodziska, czyli od dziewięciu lat prawie. Oj, no tak mi się zeszło. Muzeum otwierają o 9:00, my byliśmy na miejscu jakieś dwadzieścia po. Jest 21 luty, na dworze 4 stopnie Celsjusza, pada, jest buro i wilgotno. No to teraz wyobraźcie sobie miny tych ludzi z obsługi placówki, kiedy zobaczyli naszą czwórkę wchodzącą do środka. Tam trwała jakaś odprawa chyba, bo w holu znajdowało się jednocześnie kilka osób. To znaczy ja twierdzę, że odprawa, Darek twierdzi, że oni ustalali kto idzie do monopolowego. Jestem w stanie w  to uwierzyć. Idąc do roboty mogli pomyśleć, że to jest niemożliwe, że dzisiaj ktoś będzie oglądał park w Żelazowej Woli. No to się na Stand-up nadaje. Ale ja twardo idę do kasy i kupuję bilety.
- Do dworku też, czy tylko do parku? - Słyszę od kasjerki i nie wierzę. No kobieto, do dworku przede wszystkim, daj się ogrzać, przeschnąć. Przecież pada.
- Też.  
Zostałam poinstruowana co robić dalej i dostałam bilety. Do tych biletów pani kasjerka dołożyła mi biuletyny informacyjne, mapy z grą terenową i zeszyty do nut. Jestem pewna, że nic więcej do oddania nie miała. Zanurkowała pod swoja ladę i zgięta w pół przeszukiwała zakamarki. Gdyby coś tam znalazła, to by mi oddała, jestem tego pewna. Jej mina była bezbłędna. Kobieta wyglądała bowiem na poważnie zafrapowaną. Ja jednak, narodowym zwyczajem myślę sobie: no małpa. Mapa z grą terenową, przecież tam pada. Zeszyty – gdzie ja to mam schować? Specjalnie mi dała dzisiaj, żeby mi wszystko przemokło i rozmiękło. Jakby słońce świeciło, to bym tego nie dostała. I pomyślałam, że jej to oddam. Ale spokojnie, nie oddałam. Bo mi się przypomniało, że mamy jeszcze inną cechę narodową: może mi się zmarnuje, ale ona też nie będzie miała. I upchnęłam do kieszeni w kurtce te suweniry. Dom urodzenia Chopina, to w rzeczywistości niewielki dworek. Dobrze utrzymany, drewniany i przytulny. Jego wyposażenie, może nie robi jakiegoś piorunującego wrażenia, ale chyba nie o to tu chodzi. Wizyta w Żelazowej Woli zmusza do odkurzenia dawno zapomnianych wiadomości. Skąd pochodził, w jakich czasach żył, gdzie złożył głowę, jeden z najbardziej utalentowanych, polskich kompozytorów. Twórczość Chopina można lubić, można nie lubić, ale z jednym argumentem dyskutować się nie da – był mistrzem fortepianu. 























Następnym miejscem do którego wybierałam się kilka lat był Teresin. Z nazwą miejscowości związana jest nie tylko córka Jerzego Radziwiłła, właściciela Nieborowa, ale także miejscowa tradycja. Otóż, co roku w październiku, wszystkie Teresy z gminy, obchodzą wspólnie imieniny, organizowane w TOK-u (Teresińskim Ośrodku Kultury). Pomysł trzeba przyznać – oryginalny. Mnie do Teresina przyciągnęła jednak nie impreza, a pałac. Eklektyczny budynek z drugiej połowy XIX wieku. Rezydencja rodziny Epsteinów, bogatych bankierów żydowskich. Od Epsteinów, w 1909 roku, dobra teresińskie nabył książę Władysław Drucki-Lubecki. Długo się jednak nimi nie cieszył bo, 21 kwietnia 1913 roku został w swoich włościach zamordowany. Jego syn Jan, jedyny dziedzic majątku, część ziem ofiarował zakonowi franciszkanów. Na tych ziemiach powstało Sanktuarium Maryjne, czyli Niepokalanów. Ale ja wracam do Teresina. Pałac przetrwał wojnę bez uszczerbku na fasadzie, zapewne przez to, że oficerowie Luftwaffe zaadoptowali go na miejsce wypoczynku i rekreacji. Obecnie mieści ośrodek szkoleniowo- rehabilitacyjny KRUS. Ponieważ nie wiem czego się tu spodziewać i pada, to idę pod pałac sama. Inna sprawa, że nikomu prócz mnie nie chciało się wysiąść z samochodu. Podchodzę do wejścia i już z daleka widzę przyklejoną na drzwiach dużą, białą kartkę z napisem: Obiekt nie jest udostępniony zwiedzającym. No dobra, no to tyle już wiem, ale pod tą kartką wiszą jeszcze dwie inne, ze znacznie mniejszym druczkiem, a w oknie obok drzwi pojawiła się męska głowa ochroniarza. No trudno. Idę po schodach pod te drzwi bliżej, jak mnie pogoni, to pogoni. Dwa zdjęcia już zrobiłam, nauczona doświadczeniem, że jak się ucieka w podskokach, to aparat ostrości nie chce złapać. Ale pan ochroniarz, na moje pytanie: czy mogę się przejść dookoła i zrobić kilka zdjęć, odpowiedział: Niech pani robi. - No to luz! Ja mam luz znaczy, bo już się nie będę musiała skradać jak przestępca, nasłuchiwać psów gończych, chować za krzakami. Mogę sobie normalnie, w pozycji wyprostowanej, obejrzeć obiekt z zewnątrz. A jak przykucnę, to tylko ze względu na zdjęcie, a nie że ze strachu. Gdyby tylko jeszcze trochę padać przestało. Schowałam aparat pod kurtkę i wyjmuję go co jakiś czas, żeby coś pstryknąć, ale zaczynam się zastanawiać, na ile jeszcze mogę sobie pozwolić, zanim przemoczony i zmarznięty odmówi współpracy. Po kilku, może kilkunastu minutach, wróciłam do samochodu, bo lało. Tyle miałam z mojej swobody.






A teraz Szymanów. W tym miejscu nie nastawiałam się na nic właściwie. I dobrze, że się nie nastawiałam i nie spodziewałam niczego. Obiekt, który mnie interesował, czyli kolejny pałac, jest praktycznie niedostępny. Wybudowany dla księcia Konstantego Lubomirskiego, w 1907 zakupiony został przez Zgromadzenie Sióstr Niepokalanek. Pałac i teren wokół niego jest ogrodzony murem i płotem i nawet zajrzeć nie bardzo jest jak. Ale kiedy zatrzymaliśmy się w tej bocznej uliczce, to akurat z terenu klasztornego śmieciarka wyjeżdżała. I została po niej otwarta brama. I Darek zaczął mnie podpuszczać... Ale przemyślałam sprawę gruntownie, całe trzy sekundy myślałam. Jak tam wejdę, a brama zamknie się automatycznie, to zostanę w Zgromadzeniu Sióstr Niepokalanek - na zawsze. Żadne zdjęcie nie jest tego warte. Poza tym, jak je wkleję na Facebooka? A jeśli siostry nie prenumerują internetu? I kabla nie mam do aparatu... Nie ma co. Tylko jakieś jedno zdjęcie pstryknę do dokumentacji i znikam stąd.

Kolejnym przystankiem na mojej trasie jest Guzów. Kiedy byliśmy tu ostatnio, dało się jeszcze wejść do parku. Tak legalnie. Pałac był już ogrodzony i nawet trwały chyba jakieś prace porządkowe. To było kilka ładnych lat temu. Od tamtej pory czytałam i oglądałam wiele publikacji o remoncie. Będąc w okolicy postanowiłam zajrzeć i uaktualnić swoje dane. Pałac po przejściach wrócił do rodziny Sobańskich. Odkupili go oni od gminy w latach dziewięćdziesiątych. Do dziś na terenie całego założenia trwają prace mające przywrócić mu dawny splendor. Zaparkował Darek naprzeciwko pałacu, no to idę. Oczywiście nikt się nie kwapi dotrzymać mi towarzystwa. Wiać zaczęło, do tego deszcz zacina, a ja idę. Idę alejką do kaplicy. Na placu jakichś ludzi widziałam i trochę mi głupio robić przy nich zdjęcia. Więc sobie wymyśliłam, że skoro do kaplicy można podejść legalnie, a ona do pałacu przyklejona z racji tego, że jest kaplicą pałacową, to właśnie z tamtego miejsca przeprowadzę te moje oględziny. Z tej strony w Guzowie jeszcze nie byłam. I okazało się, że za kaplicą, która tak na marginesie pełni rolę kościoła katolickiego, jest taka nieduża górka. Na górce stoją bodajże trzy krzyże, ale najważniejsze, na tę górkę prowadzą schody. Czyli ktoś przewidywał, że ktoś będzie tu wchodził. No to idę, bo to miejsce wygląda na świetny punkt obserwacyjny. Na górze okazało się że nie taki świetny i nie taki obserwacyjny jak wyglądał z dołu, ale przynajmniej nie musiałam się lękać, że mnie ktoś pogoni.









Ostatnim moim przystankiem, z którego już właściwie miałam zrezygnować, są Miedniewice. Miejsce, w którym urodził się inny polski wirtuoz, mistrz skalpela Zbigniew Religa. Jego ojciec – Eugeniusz, był w Miedniewicach kierownikiem szkoły powszechnej. A co poza tym w Miedniewicach, a Sanktuarium Matki Bożej Świętorodzinnej. Czytałam, że dostać się tam z marszu nie można, trzeba zadzwonić wcześniej i się umówić. No oczywiście, że nie zadzwoniłam, bo mi zawsze głupio. Zawsze sobie myślę: a co ja będę człowiekowi gitarę zawracać. Ale coś się chyba w Miedniewicach pozmieniało, bo na miejscu zastaliśmy otwartą bramę. Myślę sobie zajrzę. Odwagi dodał mi fakt, że to była zwykła brama, bez podstępnej automatyki. Tosia oznajmiła, że idzie ze mną, chyba z nudów. Nie byłam pewna, czy to dobry pomysł, żeby ją brać, ale poszłyśmy. Za bramą, w pierwszym i najbliższym budynku, znajduje się kancelaria parafialna. No to jestem bezpieczna. Przecież do kancelarii bramy nie zamkną, prawda. Miałam ogromną nadzieję, że to prawda, bo Tosia zaczęła się zapuszczać coraz dalej i dalej, a ja za nią, bo nie miałam jej jak zawrócić. Przecież nie powiem, że się boję, że nas tu zamkną. I tak, dzięki odwadze dziewczynki ośmioletniej, obejrzałam z grubsza zespół kościelno-klasztorny w Miedniewicach. A teraz czemu w Miedniewicach jest sanktuarium, otóż było to tak... Roku pańskiego 1674, gospodarz imieniem Jakub zakupił na odpuście drzeworytowy obrazek Świętej Rodziny. Obrazek przedstawia dwoje dorosłych i dziecko przy posiłku. Chłop powiesił obrazek na słupie w stodole. Jakiś czas później zaczęły dziać się pod strzechą dziwne rzeczy. Ludzie widzieli wieczorami blask, łunę, światłość wielką. Przybiegali pod stodołę sądząc, że to pożar. Po kilku takich incydentach, okoliczni mieszkańcy zaczęli gromadzić się w stodole na modlitwy. Wielu z nich doznawało łask i uzdrowień. Zdarzyło się również, że gospodarz Jakub zauważył pewnego ranka, na świeżo wymiecionym klepisku, ślady stóp – dwie pary dorosłych i jedną dziecięcą. Wieść o cudach i objawieniach rozeszła się błyskawicznie po okolicy. Wtedy to, właściciel wsi, poprosił biskupa o powołanie komisji do spraw cudów w stodole. Rzeczona komisja wizytowała Miedniewice trzy razy, potwierdziła autentyczność cudów, a biskup ogłosił obrazek za cudowny. Postawiono drewnianą kaplicę, sprowadzono ojców reformatorów. Licznie przybywający pielgrzymi, kult i niesłabnąca wiara w moc drzeworytu, przyczyniły się do rozbudowy tego miejsca.





Wracamy do domu. Mimo niesprzyjającej aury, to był całkiem udany wypad. No a skoro nam tak dobrze poszło...
    

2 komentarze: