Dnia trzeciego postanowiliśmy udać się na zachód. Naszym pierwszym
celem jest Wałbrzych. I tu trochę daliśmy ciała, bo od razu pojechaliśmy na
10:00 na zamek Książ. Taka godzina, że wielu turystów zdążyło już wstać. Ale
mieliśmy nadzieję, że z okazji poniedziałku, będzie troszkę luźniej. Kolejka do
kasy pozbawiła nas tych złudzeń bardzo szybko, więc jak już dotarliśmy do
okienka postanowiliśmy nabyć bilety na tarasy i opuścić jak najprędzej wesoły
tłum czekający na przewodnika.
Tym bardziej, że indywidualne zwiedzanie zamku,
ujęte w ofercie handlowej, okazało się dla mnie nie do pojęcia. No, moje
zszarzałe komórki nie dały rady. Niepojęte jest dla mnie również to, że chcąc
pospacerować wokół zamku, muszę też z automatu zapłacić za wizytę w palmiarni,
do której wcale się nie wybieram, która leży w innej części miasta i mnie
zupełnie nie interesuje na dzień dzisiejszy. Przy kasie też nikogo to nie
interesuje, mam zapłacić jak chcę zobaczyć zamek od tyłu i kropka. A jak mnie
dziś nie interesuje, to mogę ten bilet do palmiarni wykorzystać w innym
terminie, bo jest ważny rok. Nie no to zupełnie zmienia postać rzeczy. Przyjadę
do Wałbrzycha za parę miesięcy na niedzielny spacer po palmiarni. Z Grodziska
Mazowieckiego. Bo bilety już mam. Tylko talon na benzynę powinni do niego
dołożyć jak są tacy wyrozumiali wobec turystów. A te palmiarnie do każdego
biletu dokooptowali, lepiej to chyba w cenniku wygląda. Dobra, idziemy na te
tarasy, bo mnie już głowa rozbolała od walenia w kowadło, a przecież wiem, że
żadnego pożytku z tego nie będzie. Spacerek spoko. Zamek Książ zobaczyłam, wystarczy
mi to na parę ładnych lat.
Udając się na parking, pech chciał – bo jest wredny i
złośliwy – dostrzegłam tabliczkę „Informacja Turystyczna” i postanowiłam
skorzystać. Bo uczę się, na własnych błędach, ale powoli. A ja, w Wałbrzychu
szukam jeszcze jednego obiektu i nie jest to palmiarnia, a ruiny zamku Stary
Książ. Pani w informacji powiedziała, że to jakieś 30 minut drogi, z miejsca w
którym się obecnie znajdujemy. Warto się przespacerować. Piękna, niedawno
zagospodarowana ścieżka. Aha, ale oczywiście nie ta na którą polazłam. Z
dziećmi i z Darkiem. Tak się świetnie z panią od informacji zrozumiałam, że
trafiłam nad urwisko skalne ze ścieżynką momentami żywcem uciekająca spod nóg.
W tych okolicznościach przyrody dotarliśmy do punktu widokowego, z którego
roztaczał się przepiękny widok na rosnące w dolinie drzewa. W tym miejscu
postanowiliśmy zawrócić. Póki jeszcze byliśmy w komplecie i nikomu nie trzeba
było składać kości. Burę zebrałam, a jakże, że nie wiem czego szukam. Już nie
chciałam dolewać oliwy do ognia i wyjaśniać, że wiem czego szukam tylko nie
wiem jak tego szukać. Zakładałam, nie po raz pierwszy zresztą, że jakoś się
znajdzie. Tyle tylko, że mój plan nie przewidywał kalectwa lub śmierci podczas
tej czynności.
Wróciliśmy do samochodu cali, ale w kiepskich nastrojach, bo mój plan zawiódł. Na szczęście Darek wymyślił inny plan. I zajął się dotykaniem swojego telefonu. I klikał, i googlował, i przez tą małą lupkę z telefonu wypatrzył jakąś drogę. I na Stary Książ zaprowadziła nas nawigacja z Darkową pomocą.
Zamek Stary Książ, to podobno sztuczne ruiny – ja się tam
sztuczności nie dopatrzyłam J.
Urzekły mnie i ruiny i okolica. Takie typowo romantyczne miejsce. Ślady po
palonych ogniskach, trochę imprezowego bałaganu, ale to tylko dowody, że w
ruinach nadal pulsuje życie. Po oględzinach zamku Książ, wizyta na Starym była
jak orzeźwienie. I tak mnie natchnęła ta atmosfera, że wyciągnęłam jeszcze
rodzinę na poszukiwania widoków na Książ. Ale to czego szukałam, z premedytacją
zasłaniały mi drzewa. Soczysta, zielona ściana udaremniała każdą próbę
popatrzenia daleko przed siebie. Słońce już od jakiegoś czasu dodawało żaru do
ognia, a ta kombinacja nieustannie lała się z nieba i jasno dawała do
zrozumienia, że niebawem nastąpią jakieś gwałtowne zjawiska pogodowe.
Przeszliśmy kawałek ścieżynką nad urwiskiem i … trafiła się skała. Wisząca z
półtora metra pod moimi stopami i wystająca sporo, co pozwoliło mi sądzić, że
gdybym tam na nią się dostała, to może wreszcie bym ten Książ sfotografowała
bez drzew. Ale, ale to półtora metra, a może nawet więcej – mierzenie
odległości wzrokiem to nie jest moja mocna strona – to w ogóle nie moja strona.
No, no to ta odległość, do tej skały, to jest jednak w dół i to duży dół,
przepaść można powiedzieć i jak na nią nie trafie to nie wiadomo gdzie się
strzymam i czy będzie jeszcze co ze mnie zbierać. A na nogach mam ciżemki z
trzech pasków i wyślizganej podeszwy. A na dupie kiecke w której ledwie
oddycham i która mocno ogranicza moje ruchy. I grzmi. Darek w prostych żołnierskich
słowach oznajmia mi, że nie wierzy, że ja w ogóle rozważam ten skok na skałę. –
Zaraz skok, po co tak drastycznie, zjadę sobie ostrożnie na tych moich
sandałkach prościutko na te półkę. No chyba, że nie trafię. Stoję i myślę. Za
naszymi plecami granatowo się zrobiło. Grzmi coraz bardziej. I któryś z tych
grzmotów musiał obudzić tego gościa co mi wszystkie moje najprzedniejsze
pomysły podsuwa. I dręczy. Darek gwarą biznesmena z warszawskiej Pragi,
sugeruje żebyśmy się zaczęli przemieszczać w stronę samochodu, a to półdiablę,
które jest zemną zespolone - żebym wzięła spory rozbieg. No i co? No i tak
zrobiłam. Wylądowałam na tej skałce szybciej, niż się spodziewałam. I
zdecydowanie za szybko, żeby wymyślić jak stamtąd wrócę. Robię te zdjęcia po
które tu przybyłam i udaję, że z tego punktu widokowego co go przed chwilą sama
sobie zorganizowałam, widać więcej. Ale oczywiście wcale więcej nie widać, bo
teraz jestem dużo niżej niż byłam tam na skarpie i zamek schował mi się za tymi
niższymi drzewami. Ale Darek nie musi na razie o tym wiedzieć, bo jak wpadnie
na pomysł, żeby mi teraz lekcje pokory dawać, to mnie jeszcze tu zostawi. A
sytuacja „kształci” się tak, że sama to raczej stąd nie wylezę. Z pomocą
rosnącej nad urwiskiem trawy i Darkowej kończyny górnej wróciłam na skarpę i
miałam ochotę ziemię na tej skarpie ucałować. No oczywiście, że przyrzekłam
sobie: nigdy więcej takich numerów. A w międzyczasie gwałtowne zjawiska
pogodowe stały się faktem. Błyski, grzmoty i lać zaczęło od razu takimi
kroplami, że jak dostałam jedną w czoło, to myślałam, że mi siniaka zrobiła.
Darek mnie co prawda znad urwiska wyciągnął, ale zaraz po tym incydencie
przestał się na mnie oglądać, złapał Tośkę pod pachę, Basie za rękę i popędził
do samochodu. A, że mu się spieszyło, żeby dzieci jak najszybciej schować, to
olał formalne ścieżki i popędził na przełaj. Popatrzyłam na te chaszcze w które
moja rodzinka poczłapała i myślę sobie: no nie przecież jak tam za nimi polezę
to już na pewno te moje ciżemki w tych zaroślach zostawię. Bo chociaż to nie
była wysoka roślinność, to jednak mocno splątana. Mając ich cały czas na oku,
próbowałam iść jak najszybciej trzymając się blisko formalnej ścieżki. Nogi mi
się jeszcze trzęsły, po ostatnich akrobacjach na skale i to moje „jak najszybciej”
mocno się potykało. Ten lasek wokół ruin Zamku Stary Książ, to może i nie jest
Puszcza Piska, ale kawałek spory do zamku szliśmy i dwa razy skręcaliśmy po tej
drodze. A poza tym wszystkim, ja jeszcze postanowiłam zrobić zdjęcie ruin z tej
ciekawej perspektywy w której się właśnie znalazłam, bo takiego ujęcia nie
miałam. No i się dupą do Darka odwróciłam. Jak powtórzyłam ten manewr w drugą
stronę Darka z dziewczynkami na horyzoncie już nie było. Moja orientacja w
terenie kończy się w momencie, kiedy mnie ktoś w terenie zostawi, bo zabiera
orientację ze sobą. No nic, idę tą dróżką, i myślę sobie: bez paniki, podejdę
bliżej może coś mi się w głowie rozjaśni, a może będzie ich widać za zakrętem.
Podeszłam do pierwszego skrzyżowania dróg leśnych i nic się nie rozjaśniło. I
nie wiem czy to już tu powinnam skręcić, czy jeszcze prosto iść, a Darka
oczywiście nie widać. I zupełnie nie wiem co teraz robić, za to wiem, że to
jest bardzo dobry moment żeby panika wpadła z wizytą. Dobra Kasiu – bez
certolenia – bądź mężczyzną i podejmij jakąś decyzję bo przecież pada, leje na
ciebie. Dobra skręcam, skręcić i tak trzeba to czemu nie tu. Samochód przecież
na łące pod tym lasem stoi (tzn. mam nadzieję, że jeszcze stoi, a nie jedzie
już, gdzieś), to jak na tę łąkę wolno rosnącą wyjdziesz, nawet w innym miejscu,
to go może zobaczysz. Jak pomyślałam tak zrobiłam. Każdy kolejny metr tej mojej
wędrówki błotnistą ścieżką, która przelewała się przez moje sandałki, utwierdzał
mnie w przekonaniu, że nawet jak ten samochód znajdę, to Darek mnie do niego
nie wpuści z tymi nogami. Ale idę. Bo podczas tej czynności, mam przynajmniej
pewność, że nie stoję w miejscu. Skończyła się ścieżka i wylazłam na łąkę w
miejscu w którym stał samochód. Stał – a to znaczy, że nie jechał – gdzieś,
beze mnie. Wpadłam w euforię i od razu
pomyślałam sobie: ma się tę nawigację w oczach. Ale zaraz potem pomyślałam
sobie coś innego, a mianowicie, że z domu wychodziłam w sandałach, a teraz mam
na nogach mokasyny uklejone z błota. Wykorzystując ten kawałek łąki, który rósł
przed samochodem, próbowałam niepostrzeżenie doprowadzić do ładu moje kończyny
dolne, trawą. Wyszło jak wyszło. Wzięłam więc półtora litra wody butelkowanej z
samochodu i umyłam nogi ile mogłam. A w samochodzie:
- Mamo zgubiłaś się? – Basia.
Nie ku.wa – motorem jechałam. (ja, ale tylko w myślach)
- Nie. Chciałam tylko pooddychać świeżym powietrzem troszkę,
w tych pięknych okolicznościach przyrody w lesie mieszanym.
- Już miałem po ciebie wyjść. – Darek
Srata ta ta. (ja w myślach)
- Niepotrzebnie.
Potem przebrałam Basię w nową sukienkę, bo tamta, w której
wracała do samochodu w deszczu, bardzo dużo wilgoci wchłonęła. Tosia z racji
tego, że była transportowana do samochodu pod skrzydłami tatusia, uniknęła
przemoczenia. A poza tym, oprócz burzy rozpętała się awantura. I przez chwilę –
dłuuuższą chwilę, w ogolę nie wiedziałam czy jeszcze gdzieś jedziemy i czy ktoś
ma jeszcze na to ochotę. Ale burza przeszła, pogoda nam wróciła – pogoda ducha
i ta na niebie.
No to realizujemy plan dnia i jedziemy dalej. Do Bolkowa, na
zamek oczywiście. Ale co? Ale Kasia znowu wpadkę zaliczyła, bo jest
poniedziałek. A w poniedziałek zamek nieczynny, czego oczywiście nie doczytałam
przed wycieczką. No trudno. Zdarza się, bo to raz się już zdarzyło. „Był czas
przywyknąć przecież.” Obejrzeliśmy, co mogliśmy obejrzeć w tych warunkach i
pojechaliśmy dalej.
Nie dużo dalej bo na zamek Świny. Tam zastaliśmy co? Zamknięte wrota. Na murze tabliczka jest, że można dzwonić pod numer, ale ekipa co tu przybyła przed nami na sesję zdjęciową, zeznaje że dzwonili już kilkanaście razy, ale tam nikt nie odbiera. No rzesz ty motyla nogo. Jak bardzo tu nie pasujesz. Tu się prosi coś bardziej dosadnego. Chwilę po nas, przyjechało jeszcze jedno autko, a w nim pan z panią. Drepczemy wszyscy wokół zamku zdezorientowani, bo nawet nie ma jak się dowiedzieć, czy ktoś się tu dzisiaj zjawi z kluczami do tej bramy zamkniętej. Po kilkunastu minutach pan i pani zrezygnowali z czekania i odjechali. My z Darkiem też postanowiliśmy odpuścić. Już wpakowałam dzieci do samochodu, już tata znalazł nawigacji nowe zadanie do wykonania, a tu alejką od wsi maszeruje szczupły jegomość i dzwoni kluczami.
- Darek czekaj. Bo może te klucze, w których posiadaniu jest
ten pan, to są klucze otwierające wejście do zamku.
Nie inaczej. Pan otworzył bramę kluczami które przyniósł i
ci od sesji zaczęli się ładować do środka. No to pędzę i ja. Zapytać czy my też
możemy. Możemy, owszem, ale bilet kosztuje. Odpowiadam, że wiem, bo czytałam.
Na tabliczce z numerem telefonu, którego nikt nie odbierał, widnieje również
informacja, że wejście kosztuje 5zł. No to wypakowujemy dzieci i idziemy. Ale
nam się udało. Bo o mały włos pojechalibyśmy sobie i nie zobaczylibyśmy tego
cuda. Nie wiem jak pan te bilety liczy, ale za wejście zapłaciliśmy 10zł. Może
płacą tylko osobniki dorosłe. Takie co to są wstanie same na bilet zarobić.
Podoba mi się taka logika. Można by wprowadzić w innych miejscach.
Oglądam po raz kolejny te zdjęcia i niemal czuję na twarzy
ten wiatr, który hulał między murami zamku. Te puste okna. Ziejące smutkiem
oczodoły opuszczonego domostwa. A patrzyły kiedyś z błyskiem w źrenicy na
toczące się tu życie. Teraz na powiekach wyrosły im drzewa i coraz głębiej
zapuszczają korzenie. Zarośnięte schody, jakby ze wstydem chowały się pod
trawą, świadome, że dziś nie postawiłaby na nich trzewika żadna księżniczka. A
pamiętają przecież jeszcze jak z dumą wprowadzały gości do zamku. Ludzie
opuścili te stare mury. Zaglądają tu tak, jak się zagląda na cmentarz. I niby
codziennie ktoś jest, ale życia nie ma. Pozostała tylko historia. I tutaj warto
nią odetchnąć, póki jeszcze nie została wymalowana na różowo, nie przypięto jej
balonów z helem, nie jest oklejona cukrową watą. A wejściem do zamku jest nadal
solidna drewniana brama, a nie monstrum metalowe o trzech ramionach. Zamek
Świny jest niesamowity. Jeśli nie byliście, a macie to w planach, jedźcie
zobaczyć Go jak najszybciej. Póki jeszcze nikt nie wpadł na pomysł, że będzie
zamek naprawiał. Odjeżdżaliśmy z Zamku Świny z żalem. Ale i z pełnymi
kieszeniami szczęścia uzbieranego między murami zamku. Jak to dobrze, że nie
spieszyliśmy się z tym odjazdem, po przyjeździe. Bo o mały włos ominęła by nas
taka frajda.
Jako następne chciałam zobaczyć ruiny Zamku Niesytno w
Płoninie. Ale okazało się to niemożliwe, bo obiekt w odbudowie. To znaczy, na
ten czas kiedy tam byliśmy, prace znajdowały się na etapie odgruzowywania.
Zamek po liftingu, którego projekt obejrzałam sobie w internecie, mnie
osobiście nie przypadł do gustu. I strasznie żałuję, że nie udało mi się
zobaczyć ruin, zanim się „to” zaczęło. No trudno kijem rzeki nie zawrócę,
robotników nie przepędzę i konserwatorowi zabytków z głowy tego pomysłu nie
wybiję.
Jadę dalej, tam gdzie jest Zamek Bolczów. Parkujemy w
Janowicach Wielkich, obok drogowskazu „Do zamku”, a oprócz nas żywego ducha. No
to oczywiście od razu zaczynamy się zastanawiać, czy to na pewno tu?.
Przeskoczyliśmy przez strumyk i pedałujemy pod górkę. Chociaż „pedałujmy” to
chyba teraz niepoprawne politycznie. No to pod górkę. A po trasie nie widać już
żadnych drogowskazów. I jeszcze się okazuje, że ten spacerek do zamku to jest jednak
wymagający, zakładając oczywiście, że my dobrze idziemy, bo to wbrew pozorom
nie jest wcale takie pewne. W nocy to tu chyba nieźle padało. Możliwe, że rano
też tutaj nieźle padało. Ta ulewa co nas złapała w Wałbrzychu, to pewnikiem
najpierw tu szalała. I ścieżka którą idziemy jest w stanie grząskiego nieładu,
bo całkiem niedawno woda używała jej aby spłynąć z góry na dół z fasonem. Co
się deszczówka będzie między krzakami skradać. A w kwestii mojego obuwia nic
się od Wałbrzycha nie zmieniło. W tym miejscu wyjaśniam wszystkim zachodzącym w
głowę, czemu się baba w sandałach w góry wybrała: bo się nie spodziewała. Gór
oczywiście i wspinaczki. Przed wyjazdem w internecie zamek oglądałam, a on na
płaskim podłożu stoi. Drogi do zamku nie oglądałam, ale gdyby ktoś pojeździł
trochę z moim mężem to też by nie przypuszczał, że zaparkuje tak daleko od
punktu docelowego. No ale idę, innych opcji przecież nie mam. A to kawałek
spory się okazuje, szczególnie dla kogoś, kto tu przyjechał po raz pierwszy i
nie ma zupełnie wyobrażenia, czy daleko jeszcze. I czy aby na pewno dobrze
idziemy. Kiedy wypatrzyliśmy wreszcie kawałki kamiennych murów, prześwitujących
przez ścianę zieleni, odetchnęliśmy z ogromną – nie, z OGROMNĄ ulgą. No, że
dobrze szliśmy. Tak, tak wiem, że teraz sporo osób sobie pomyśli: też mi
wyczyn, a jak tam można pójść źle. Na pewno można. I może nawet to kiedyś
udowodnię.
Weszliśmy na dziedziniec zamku i po raz drugi dzisiejszego
dnia świat mi udowodnił, że kiedy myślę, że lepiej być nie może – jest jeszcze
lepiej. W chwili wejścia do zamku, zostaliśmy przeniesieni w zupełnie inną
rzeczywistość, inny wymiar, coś nie do opisania, nie do opowiedzenia. Aż boję
się próbować, bo to najtrudniejsze zadanie z jakim przyszło mi się zmierzyć
dotychczas. To, że ten zamek naprawdę musieliśmy zdobyć, że dotarliśmy tutaj u
schyłku dnia, niepewność (czy my idziemy w dobrym kierunku), satysfakcja –
kiedy stanęliśmy przed bramą. To wszystko, to receptura z której powstał nasz
zachwyt nad tym miejscem. Zamek Bolczów to miejsce surowe i zadziorne,
nieokrzesane, miejsce z klimatem, z charakterem, z duszą, z tym czymś, czego
nie ma, a jest. Jeśli Bóg istnieje, to tu przyjeżdża na urlop. Bo tu wystarczy
być i nic więcej.
Wracamy. Teraz czujemy się trochę pewniej, bo już przecież
dzisiaj pokonaliśmy tę drogę, tyle że zwrot wektora nam się zmienił. Przeważnie
tradycyjnie, marszem, ale czasami ślizgiem dotarliśmy do strumyka.
Przeskoczyliśmy przez niego i już po właściwej stronie odkryliśmy, że kawalątek
dalej jest kładka, czyli nie ma przymusu skakania. Moje sandały wytrzymały.
Tyle tylko, że rozklapciały im się podeszwy i jakieś farfocle im się dyndają po
bokach, ale spróbuję je jeszcze doprowadzić do ładu, bo bardzo je lubię. A od
dzisiaj to już mam do nich sentyment, bo to pamiątkowe ciżemki teraz są. Dzień
był niezwykły i powrót do miejsca gdzie będziemy mogli położyć się spać, też
okazał się nieprzeciętny, bo wracaliśmy przez jakiś czas rzeką. Takie oberwanie
chmury nas dopadło, że droga zamieniła nam się w kilku miejscach w wartki strumień.
Korzystająca z drogowej infrastruktury woda, mocno utrudniała jazdę i
przerażała mnie piekielnie. Bo bujało nami „jak by my na okręcie byli”. Na
szczęście nawałnica obrała przeciwny kierunek do naszego i po pewnym czasie
została z nami już tylko ulewa.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz