czwartek, 9 lipca 2015

Oddelegowani na wakacje.


Czasami same chęci nie wystarczą. Czasem po prostu na horyzoncie nie widać możliwości. Trafi się zastój. Ekonomiczny, pogodowy, mentalny i nie jesteśmy w stanie ich przeskoczyć. Wtedy trzeba się rozglądać. Bo może, nie koniecznie tam gdzie byśmy chcieli, niekoniecznie wtedy kiedy by nam pasowało. Jednak z odrobiną gimnastyki, możemy zorganizować coś, co przeczołga nas przez pół Polski, uśpi w opakowaniu, zmusi do odnawiania kontaktów rodzinnych i zostawi wspomnienia na zawsze. Czyli my znowu z tatą w delegację.
I to już nie jest zupełnie istotne gdzie ja chciałam. Ważne, że jechać mieliśmy do Rzeszowa. Nie to żebym była jakaś wybredna w tamtym kierunku. Absolutnie nie. Tym bardziej, że miałam tam jeszcze niedokończony poprzedni wypad, który mi przerwano w niestosownym momencie. Kwestia była tego typu, że to kawał drogi. I wakacje. Trzeba zabrać dzieci. A jak dzieci jadą, to wiadomo, że to już wyprawa się robi, tak daleko. Więc próbowałam ugrać na tej delegacji co się da. Skoro wyjazd rodzinnie trzeba wprawić w ruch. Niech mam satysfakcję. Stąd ta cała gimnastyka. Darek gimnastykował się w pracy, żeby sobie umówić wyjazd na czwartek, żeby w ten czwartek załatwić kilka rzeczy na raz i piątek mieć już wolny. Ja się gimnastykowałam żeby opracować optymalny plan jazdy. W te i we w te. No i się zebrać. I zebrać całą resztę załogi.
Wyjechaliśmy z samego rana w czwartek. Bo się udało. To już było jasne i to już był pewien sukces. Pozostawało jeszcze sporo niewiadomych, ale nie do przewidzenia na początku drogi. Pogoda na przykład. Wszystkie informacje meteorologiczne straszyły mnie deszczem i burzą na całym podkarpaciu. Pół biedy, kiedy będziemy już w komplecie i z samochodem, ale ja mam w Rzeszowie pół dnia – albo i dłużej, sama z dziewczynkami zostać. Bo tata jest przecież w delegacji. Pracować musi w tym czasie. Przejrzałam atrakcje turystyczne w mieście i wypunktowałam sobie te, które znajdują się pod dachem. Albo pod ziemią. Wszystko jedno. Istotne, żeby na głowę nie padało. Gdyby miało zamiar padać. Wyrzucił nas tata pod zamkiem. Słońce grzało w plecy, dzieci były głodne, ale na deszcz się nie zanosiło. Zaprowadziłam moje pociechy na ławki obok fontanny, bo byłam pewna, że im się spodoba. Oczywiście obie od razu zapomniały o głodzie i chciały się schładzać. Zrozumiałe to było tego dnia nawet dla mnie, bo pomimo porannej jeszcze pory, słońce dawało już popalić. Ale ja chciałam iść z nimi w miasto. Przecież nie może z nich kapać na mieście. Cała garderoba na zmianę (z niewielkimi wyjątkami) w samochodzie, którym odjechał ojciec. Dziewczyny były więc zmuszone zadowolić się obserwowaniem jak inni się moczą i pałaszowaniem kanapek. Po drugim śniadaniu udałyśmy się na rynek, do którego poprzednio nie dotarłam, bo pod kościołem mi wtedy przerwano zwiedzanie. I tu, na tym rynku niby fajnie, ale generalnie byłoby dużo fajniej gdyby było coś więcej widać, prócz tych maskujących otoczenie parasoli. Inwazja, normalnie inwazja. Pokonałyśmy płytę rynku i udałyśmy się do muzeum dobranocek. Dziewczynkom się podobało. Nawet rozpoznawały niektóre postacie. Prawda jest jednak taka, że to ja miałam tam największa frajdę. To byli moi bohaterowie, idole. Z Włóczykijem do dziś łączą mnie silne więzi emocjonalne i podobne zainteresowania. W dzieciństwie trochę się go bałam. Budził we mnie respekt i szacunek. Wyszłyśmy z muzeum, słońce dawało czadu, a niebo nadal nie zamierzało padać. Wykorzystując ten fakt odbyłyśmy spacerek na powierzchni, podziemną trasę zostawiając sobie jako alternatywę, na ten deszcz, który przecież może nadejść. Obeszłyśmy klasztor Bernardynów, zahaczyłyśmy o ogrody z widokiem na słynny, ostatnimi czasy, pomnik. Wróciłyśmy na rynek i czekając na wejście w podziemia usiadłyśmy pod tymi parasolami, co mnie tak irytowały. Z tej perspektywy, turysty osłoniętego przed słońcem, z mrożoną kawką, chwilą relaksu, to już może doszukałabym się kilku zalet tego przedsięwzięcia. Potrzebny byłby jednak w tym temacie jakiś umiar, którego mi zabrakło u rzeszowskich urzędników wydających pozwolenia. Ja dopiłam kawę, dziewczynki dokończyły lody i poszłyśmy eksplorować podziemia. Świetna sprawa. Super spacer. Mało się nie zgubiłyśmy. Bo my oczywiście na szarym końcu. Dziewczyny muszą wszystko pomacać, a ja zdjęcia przecież robię. Spokojna jednak byłam o nas, bo to nie było jeszcze ostatnie wejście. W razie czego znajdzie nas następna grupa. Także naturalnie klimatyzowane wnętrza, podpowiadały żeby się nie spieszyć z ich opuszczaniem. Przewodnik zrobił jednak, w pewnym momencie, tak długą pogadankę, żeśmy dopędziły grupę. Zaraz potem wypędzono nas na powierzchnię. Ledwo oczy przyzwyczaiły się do światła, ledwo się rozejrzałam, zadzwonił telefon. Tata oznajmiał, że skończył, i że powinnyśmy się udać w ustalone miejsce spotkania.







































Łańcut natomiast pooglądaliśmy tylko z terenu parku, bo na wejście do zamku było już za późno. Tu natomiast, urzeczywistniły się, dość obrazowo, groźby pogodynki dotyczące gwałtownych burz na Podkarpaciu. Cieszyłam się, że dopiero tu, bo miałam już samochód z Darkiem, powinno być chyba Darka z samochodem, no grunt, że miałam i już było gdzie dzieci schować. To też mogłam spokojnie oglądać ten spektakl natury w połączeniu z niezwykle kunsztownym dziełem człowieka. Piękne miejsce. Zachwycający park i zamek. Zasługujące na uwagę i warte by tam wrócić. Dopatrzeć i do oglądać. Mam nadzieję kiedyś.


















Co się tyczy Jarosławia… To, że tam trafiłam mogę nazwać prawdziwym zrządzeniem losu, który chciał koniecznie utrzeć nosa mojemu mężowi. Czemuż to, ano temu, że mąż raz, a porządnie, stanowczo i dobitnie, stwierdził, że on do Jarosławia nie pojedzie. Nigdy. Ze względów ideowych ma się rozumieć. Jak będę coś planować w tym rejonie, mam to miasto omijać szerokim łukiem i jeszcze spory zapas wziąć. Od tego łuku. No i trafiło się. Pojechaliśmy w delegację. Do Rzeszowa. Stamtąd dalej na wschód, potem jeszcze na południe… No generalnie wyjazd udany i wykorzystany do cna. Zaliczyliśmy Łańcut i mieliśmy jechać na kwaterę, bo to kawał drogi było. A, że kawał to przystanek zaplanowałam na rozprostowanie nóg, pod jakimś pałacem. Dziś niestety nie pamiętam już co to miało być, bo tam oczywiście nie dotarłam. Mój mąż się zgubił. Z nawigacją. Oboje się zgubili w podkarpackim. Najpierw się nie przyznawał i błądził zataczając kółka, aż się dzieci zorientowały, że „tu już przejeżdżaliśmy”. Potem próbował zwalić winę na mnie i moje złe dane. W końcu zobaczył z oddali kawałek murów obronnych, wieże, fragment kościoła i stwierdził:
 - Fajne miasto. To może tu się zatrzymamy i rozprostujemy te nogi.
- Jasne. Szkoda już dzisiaj tracić czas na szukanie tego pałacu. Następnym razem.
 Jego mina kiedy zobaczył tabliczkę z nazwą miasta… Sami wiecie.










A spać mieliśmy w Krasiczynie. Darek nam taki nocleg zarezerwował. Jak to usłyszałam to miałam ochotę klaskać. Stopami. Na ten nocleg, zajechaliśmy późno. Cały dzień intensywny wszystkim dał się we znaki. Do tego kolacje trzeba było zorganizować, bo na kwaterze, to już nic nie wyżebraliśmy. A tam za płotem ten zamek przecież stoi. Wiecie jak to na psychikę działa. Drażniąco. Nawet parówek nie byłam wstanie zorganizować. Darek wysunął postulat, żeby może pojechać na tereny nieco bardziej zurbanizowane i tam zapolować na posiłek. Pojechaliśmy. Do Przemyśla. Tam zaczęłam podejrzewać, że nasza nawigacja ma nam coś za złe, bo narażała nasze życie i/lub zdrowie. Zawiodła Darka bowiem na tak szemranego kebaba, że nigdy przedtem nie byłam z dziećmi, w tak szemranym miejscu. Ledwie Darek zatrzymał samochód po kręgosłupie zaczęło mnie smyrać to kosmate stworzenie, które Cejrowski, pieszczotliwie określa paniką. Z niedowierzaniem patrzyłam jak Darek odpina pasy i otwiera drzwi:
- Ty tam naprawdę idziesz?
- No.
- Zgłupiałeś?! Życie ci niemiłe?! A pomyślałeś jak ja stąd ucieknę, z dziećmi, jak cię tam zabiją?! Przecież ja nie mam prawa jazdy. Jeszcze mandat dostanę, albo i kolegium.
- Spokojnie. Daj mi szansę, może przeżyję.
- Zostaw kluczyki i pokaż jak mam zablokować drzwi.
I poszedł. Dziewczyny pałaszowały na tyłach samochodu żarcie z makdonalda – bez komentarza, to był naprawdę ciężki dzień. Zatkanie im buzi frytkami, leżało akurat w obopólnym interesie, na trasie relacji rodzic – dziecko. Moje oczy natomiast nieustannie skanowały okolicę. W tej okolicy, ciepły lipcowy wieczór sprzyjał wyleganiu na zewnątrz ciekawych organizmów, jeszcze żywych. Po wyłonieniu z bramy, tudzież klatki zbijali się w grupki, ujawniając charakterystykę substancji i dążąc do połączenia z innym pierwiastkiem, najlepiej sponsorowanym już przez kogoś. Wnioski zjawiły się same i nie proszone. To z czym mam właśnie do czynienia, to wodór. Społeczny wodór. Pierwiastek o najprostszej możliwej budowie. Pełno tego we wszechświecie. Wokół mojego samochodu wystąpiło zjawisko zwane ruchem Browna – chaotyczne przemieszczanie, co prawda nie w cieczy, ale pod wpływem cieczy, i nie zasady, a raczej dla zasady. Fluktuacja, czyli wahania przypadkowe, odchylenia od wartości… Proces stochastyczny, gdzie powierzchnią mierzalną jest szemrany zaułek, rodziną zmiennych losowo wybrana jednostka, natomiast dziedziną funkcji, zbiór moich przerażających wizji. Ludzie co strach potrafi z mózgiem człowieka zrobić. Mojej sytuacji nie poprawiał fakt, że obok tego kebabu, był jeszcze bar, który miał okno zatkane tekturowym kartonem. I był salon gier, takich automatów, co to się siada przy nich w Las Vegas z drinkiem i wrzuca przez pół wieczora piękne lśniące monety, a on po kilku godzinach błyskania światełkami i pokazywania obrazków, jak u psychiatry, wypluwa spektakularnie fontannę bilonu. No to tutaj tak nie było. Tutaj mogłam zaobserwować to zjawisko z nieco innej perspektywy. Przemyśl, ciepły, lipcowy wieczór. Z baru, napiszę wyszedł, ale to chodzenie to przypominało naukę przemieszczania na szczudłach, miejscowy. Podszedł do pierwszego automatu przy drzwiach, zasiadł na plastikowym ogrodowym krześle i postawił sobie koło nogi butelkę wina. Z gatunku „mamrot”. Przeszukał kieszenie, wyjął coś z tej ostatniej, z miną człowieka, który ma pewność, że znalazł to, czego szukał. Wy byście się tak nie ucieszyli na widok miliona dolarów, jak on się ucieszył, że nie zgubił. Z baru do krzesła był jednak kawałek drogi, a i kieszenie tego pana mogły być już nadgryzione zębem czasu. Podniósł butelkę, pociągnął solidnego łyka, odstawił i wrzucił pieniążek do maszyny. Nic. Zero reakcji. Automat nawet nie ziewnął. Oberwał za to kilka porządnych szturchańców i kopa. W bok. Nie pierwszego w swojej karierze, bo nawet w mroku, zza szyby samochodu mogłam dostrzec wgniecenie w płycie metalu. Facet coś krzyczy w głąb pomieszczenia, widzę że krzyczy ale usłyszeć nie mogę, bo pozamykałam szczelnie szyby dla bezpieczeństwa. Podchodzi do niego drugi facet z tej głębi i energicznie macha nad nim rękami. Potem podnosi z podłogi mocno podeptaną kartkę i przykleja do automatu napis - „Nieczynny”. Myślę sobie, no dobra, ale ten człowiek zainwestował. Co teraz z jego kapitałem początkowym? Kto mu to zwróci? Gościu miał chyba podobne myśli do moich, bo awantura rozkręciła się na całego. Na moje szczęście wrócił Darek. Wsiadł z tym kebabem do samochodu i zaczyna jeść:
- Ty naprawdę masz zamiar sobie to wprowadzić do układu pokarmowego?.
- No jasne. Chcesz gryza?
- W życiu. Nie chcę spędzić reszty wieczoru, a może i nocy na klopie. Ostatecznie nie przeżyć tej degustacji. Dziękuję.
Zerknęłam za okno, w salonie gier przekrzykiwały się na argumenty dwa przeciwstawne obozy. Po krótkiej obserwacji, zauważyłam, że argumenty powoli zaczynały się przepychać, ale jeszcze nie używały pięści. Kiedy krzyki z salonu stały się już tak głośne, że pomimo zasuniętych szczelnie szyb, mogłam rozróżniać pojedyncze słowa, Darek wreszcie stamtąd odjechał. Kebaba przeżył. Żyje do dziś. Problemów gastrycznych żadnych się nie nabawił, co więcej stwierdził, że to jeden z lepszych kebabów jakie jadł. Niezbadane są ścieżki gastronomi na ziemiach polskich. Chociaż odrobina logiki to w tym jest. Gdyby tam sprzedawali kijowy kebab, to „jadło podawca” chodziłby z wiecznie obitą twarzą. Mniemam bowiem, że ci klienci, do wypełnienia druku reklamacyjnego używają jednak pięści.
Dzień kolejny zaczęłam wcześnie. Ledwo otworzyłam oczy, natychmiast wszystkich obudziłam i kazałam wstawać. Co mnie obchodzi, że wakacje, że wolne, że odpoczynek, ale aktywny. Strefę relaksu to sobie mogą urządzać w Grodzisku. Kiedy już wszyscy w miarę się ogarnęli, przyswoili prowizoryczne śniadanie, ruszyliśmy na spotkanie dnia. Nocleg mieliśmy w Krasiczynie, więc jak tylko wstaliśmy pojechaliśmy do Przemyśla. Tam znaleźliśmy otwierającą się właśnie kawiarnie. Zaczekaliśmy chwilę na rozruch ekspresu i napiliśmy się kawki. W czasie naszej wizyty do lokalu przyszedł starszy pan z pieskiem. Zamówił koniaczek i usiadł przy stoliku na zewnątrz, razem ze swoim czworonogiem. Opróżnił niespiesznie kieliszek przeglądając gazetkę, zagadał coś do zwierzaka i po chwili się oddalili. Było kilka minut po dziewiątej. Darek obserwując tę scenę uznał, że jak już będzie miał psa, to też takie zwyczaje sobie wprowadzi. Psa już ma. Teraz się zastanawiam czy tym wpisem mu przypadkiem nie przypomnę jego planów. Ale on moich relacji nie czyta ze zrozumieniem, to może i to mu umknie.
Przemyśl - uważam że to jedno z najfajniejszych polskich miast. Spędziliśmy tam niemal cały dzień, a ja odjeżdżałam z uczuciem niedostatku. Są takie miejsca, z takim klimatem, magnesem, aurą, że jeszcze się ich na dobre nie zostawi, a już się do nich tęskni. Zapadają w duszę przy pierwszym kontakcie. Przemyśl ma właśnie to coś, ma dużo autentycznego uroku. To jest funkcjonujący organizm miejski z klimatem. Z duszą. Nie wymalowaną na potrzeby ruchu turystycznego, ale ukształtowaną losami ludzi i ich historią. Smagany deszczem, wiatrem i pożogą i to czuć. Czuć w każdym kącie. Ja Wam powiem tak, tam trzeba pojechać. Chociaż raz. A ten raz, to będzie na pewno za mało. Tego miasta mam uciążliwy niedosyt. Polecam. Polecam, jak nie wiem co, polecam to miasto.
Po kawie udaliśmy się do punktu informacji turystycznej. Chciałam się dowiedzieć u źródła jak najlepiej ogarnąć tę twierdzę przemyską, bo to jednak obszerne zagadnienie jest. Niestety pan obsługujący turystów nie był wstanie mi podpowiedzieć jak zwiedzać, żeby zobaczyć jak najwięcej. Dostałam tylko od niego jakieś mapy miasta i okolicy, i to wszystko. Temat twierdzy musiałam ugryźć sobie sama. Jednak zanim twierdza, to my maraton po mieście mamy zaplanowany. Na początek Przemyśl zza tarczy zegarowej, czyli dzwonnica katedry. Jesteśmy pierwszymi turystami wdrapującymi się dziś na wieżę, dlatego dostaliśmy zadanie do wykonania. Jak już dotrzemy na górę mamy odsłonić rolety z tarczy zegara, żeby dało się wyglądać na miasto. Jak nie odsłonimy, to figę  zobaczymy. To jest dosyć jasne i generalnie gwarantuje tym na dole, że powierzone nam zadanie na pewno wykonamy. Choćbyśmy i nawet nie bardzo wiedzieli jak. Ta wieża, to niezwykle ciekawe miejsce. Ten widok z czasem. Wyjątkowe wrażenia. Z dzwonnicy powędrowaliśmy na zamek. Tam serwują kolejne wieże i kolejne pyszne widoki. Do tego trochę zwiedzania i odrobina zabawy. Taki koszyk rozmaitości. Zamkiem właściwie zakończyliśmy wizytę w mieście.







































Następnym naszym punktem był Fort I "Salis Soglio". Miejsce gdzie Tosi nie można było wypuścić z ręki, jednak bez wahania pojechałabym kolejny raz i następny, i jeszcze następny. To jest zjawisko pod tytułem „możesz tyle, na ile się odważysz”. Fort ma mnóstwo zakamarków nadających się do spenetrowania dla osób, które bawi taka eksploracja. Ja mam alergię na ciemne, wilgotne korytarze pełne nieprzebranego mroku. Może przez tę moją bujną wyobraźnię. Potrafię bowiem, wygenerować sobie wizje, rodem z horroru, mając do czynienia z tego typu atrakcjami. Jestem pewna, że czekają tam na mnie węże, pająki, szczury i mitologiczne stwory o trzech głowach, jaszczurzych językach i zębach ryby piły. Że te stwory złapią mnie za nogi od razu jak tylko zniknie ostatni promień światła i powieszą na ścianie głową do dołu i zaczną żywcem wyjadać wnętrzności. Żeby przypadkiem takiego jegomościa nie spotkać, nie zapuszczam się w ciemne, wilgotne zakamarki. Ale oczywiście Darek z Basią poszli. Ten ojciec to naprawdę czasem taki nieodpowiedzialny. Dziecko na potwory narażać. Na szczęście tylko jedno. Tosi z nimi nie puściłam. Też chciała iść w ciemność, szalona – ale mowy nie ma. Ja się nie będę zastanawiać czy wróci. Tamci są więksi, to mają większe szanse.

























Po Forcie Salis Soglio, podjechaliśmy do Fortu Borek. To już trochę inna bajka. Zdecydowanie mniej możliwości, ale zdecydowanie bardziej zadbany.















Twierdzę jedynie musnęliśmy. Szukaliśmy jeszcze jednego miejsca, ale bez rezultatu. Darek porzucił ten plan na leśnej drodze, ze strachu, że koło tam zostawi razem z podwoziem. Odwiedzić mieliśmy jeszcze pewną górkę. Wyjątkową z wielu powodów, ale ten najistotniejszy dla mnie, to przepiękna panorama Przemyśla. Kopiec Tatarski funduje rozłożyste widoki. Moje ulubione. Z wysoka i z pewnej odległości. Pod tym kopcem jest coś jeszcze. Zjeżdżalnia grawitacyjna Alpinie-Coaster, czyli tor saneczkowy. Cała załoga stwierdziła, że jedzie, że chce jechać. Tylko we mnie nie było tego szalonego entuzjazmu. Mnie ten pomysł podobał się tak średnio. Albo inaczej – nie podobał mi się ten pomysł. Perspektywa spotkania ze śmiercią, w wyniku wypadnięcia z łupinki od orzecha, przyczepionej do metalowej szyny i wylądowania na drzewie - gałęzi drzewa, z przebitym płucem, nerką, śledzioną, jakoś tak nie kojarzyła mi się z dobrą zabawą. Ale brakowało im czwartego, do tego  brydża. I ja durna się zgodziłam. Dziecko potrzebowało opiekuna. Nie wiem tylko po co bo: Basia siedziała z przodu, Basia hamowała i Basia uspokajała mnie, że wszystko będzie dobrze. Ja dawałam z siebie tylko masę. I wrzask. O tego dawałam dużo. I nigdy więcej.










Wróciliśmy do Krasiczyna.
- Dobrze, że jeszcze nie tak późno, to może upoluję w parku kilka zdjęć ze słońcem. – Ja.
- Ty się tam wybierasz? Przecież już byłaś, oglądałaś to kiedyś. – Darek.
- A co to ma do rzeczy. Że już oglądałam. Darek to Krasiczyn. Park, zamek, spacer, fajnie. – Ja.
Zamek - nie tak dawno temu odrestaurowany, przykład polskiego renesansu. Cztery wyróżniające się i różniące od siebie baszty, symbolizować miały ówczesny ład i dbałość o wartości. Wykończenia i detale, to niemal koronkowa robota, od której trudno oderwać oczy. O randze obiektu świadczą dobitnie liczne wizyty królów i wysokich dostojników kościoła.     
Poszliśmy. Przyszło mi pozbierać ostatnie promienie słońca. Dzień ewidentnie się kończył i raźno maszerował w naszą stronę wieczór. Park w tym cudownym czasie był prawie pusty. Niesamowity. A we mnie to grzeszne uczucie – szczęście. Wymarzone zakończenie dnia.



















   
Wstaliśmy wcześnie i we mgle. Już poprzedniego dnia mocno się ochłodziło, tak, że dziewczynki założyły na siebie bluzy, a poranek o którym piszę, sugerował żeby założyć jeszcze bluzę na tę wczorajszą bluzę. W tych warunkach opuściliśmy Krasiczyn, po lekkim śniadaniu zorganizowanym we własnym zakresie, ale bez kawy. Wcześnie było, w okolicy wszystko jeszcze pozamykane i dupa. No nic - jedziemy. Jakoś znoszę ten brak kofeiny, mając nadzieję, że coś trafimy po trasie i nakarmię moje uzależnienie wyraźnie zirytowane. Ale jak na złość nic po trasie nie ma, co by oferowało kawę. Jakąkolwiek. Nawet stacji benzynowej żadnej. Taką trasę Darek wybrał. A no właśnie, bo ja powinnam chyba napisać, że my z tego Krasiczyna to jedziemy w Bieszczady. A dokładniej to w planach jest Połonina Caryńska. Czemu? Żeby urozmaicić moim towarzyszom wyjazd. No, że tak po trochu różnych atrakcji będą mogli skosztować. Wiec z Krasiczyna w okolice Ustrzyk. A ja bez kawy, bo trasa obfituje w drzewa, lasy, łąki, pola, rowy, zarośla, bagna, gąszcze i w żadnym z tych miejsc nie serwują kawy. Wreszcie Darek, chcąc okiełznać moje rozdrażnienie, wpadł na pomysł. Pomysł podsunęła mu słusznych rozmiarów tablica informacyjna stojąca przy drodze i informująca o kierunku, w którym trzeba się udać, aby dotrzeć do Kalwarii Pacławskiej.  
- To jest miejsce kultu prawda?
- Prawda.
- To przybywają tam liczni pielgrzymi, prawda?
- Prawda.
- To tam muszą podawać kawę.
Pojechaliśmy. Podawali i nie tylko kawę, ale w domu pielgrzyma, czy jakoś tak, można było dostać zestawy śniadaniowe, którymi dokarmiliśmy dzieci. Po kawie i posiłku, po opuszczeniu stołówki, rzucił mi się w oczy napis na płocie. Informacja o występowaniu w okolicy wieży widokowej. To idziemy. Jak już wcześniej pisałam, lubię patrzeć na świat z góry. A Darek nie szczególnie. Dlatego nie zawsze daje się namówić i czasem po prostu czeka na nas na dole. Tak było i tym razem. Poszłam z dziećmi. I przyznam, że trochę miałam pietra. Ta konstrukcja drewniana na pewnej wysokości to już tak solidnie nie wyglądała. Do tego miałam wrażenie, że wiatr nią kołysze i to porządnie. Tosię, przy schodzeniu, trzymałam w żelaznym uścisku, a na Basię ciągle krzyczałam, że trzymać ma się poręczy – mocno. Po opuszczeniu wieży widokowej udaliśmy się do samochodu. Tak. Naprawdę. My tam naprawdę pojechaliśmy na kawę. Zrobiłam kilka pamiątkowych zdjęć od frontu, ale do samego kościoła się nie pchałam. Co istotne, po kawie rozproszyła się mgła, która martwiła mnie od rana, zalegając gęstymi smugami na moich dzisiejszych planach.







   
Bieszczady – kawałek Karpat Zewnętrznych. Odwiedzona przez nas Połonina Caryńska, to chyba jedno z najpopularniejszych miejsc w Bieszczadach. Nie ma się co dziwić, pierwszy szlak przez ten malowniczy masyw górski został wytyczony już w 1935r. i było to dziełem lwowskiego oddziału PTT. Połonina dostała swą nazwę z racji siły argumentów. Na jej terenie znajduje się bowiem wieś – Caryńskie, potok Caryńczyk, który we wsi Caryńskie wpada do potoku… Caryński. Jeśli komuś mało to w niewielkiej odległości znajduje się też wzgórze – Caryńska, no i jest jeszcze Przysłup Caryński – bieszczadzka przełęcz. Kumulacja argumentów. Połonina musiała być Caryńską mianowana. Tym bardziej, że genezy słowa „Caryńska”, znawcy doszukują się w języku rumuńskim. Ichniejsze „tara”, znaczy bowiem pole, ziemia. Co wydaje się całkiem logiczne, biorąc pod uwagę wygląd połonin i gospodarkę prowadzoną na ich terenie. Jakiś czas temu pisałam o naszej wizycie w Tatrach i o kondycji mojej rodziny. Taaa, no to jest zdecydowanie gorzej niż myślałam. Choć przyjmowałam najczarniejszy scenariusz i dlatego tylko Bieszczady, tylko Caryńska i ponad pół dnia na ten wyczyn zarezerwowałam. Przy czym to nie miał być żaden szlak, a jedynie zdobycie szczytu. Wejście i zejście. Koniec. Darek z Basią jeszcze nie wyszli z lasu, a już chcieli zawrócić. Ja, nie byłam pewna czy nie wróciłabym z nimi, tylko Tosia, ona jedna niezawodna. Parła do przodu nie oglądając się na nic i zmuszając nas do pogoni, aby ją pilnować. Uczciwie trzeba przyznać, że to Antosia, siłą swojego charakteru, zdobyła Caryńską, mimo balastu jakim dla niej byliśmy. Ale dobrze, że nas zmotywowała, zmobilizowała i wprawiła w ruch, bo widoki warte wysiłku. Nacieszyliśmy oczy, odetchnęliśmy z ulgą i wróciliśmy na parking, tą sama trasą. 








































I chociaż to sobota, to mieliśmy dzisiaj wracać do domu. Jednak przez tę kawę w Kalwarii, przez zadyszkę w Bieszczadach, zrobiło nam się dużo później niż zakładaliśmy. Naprawdę dużo później. Trzeba się gdzieś przespać. Jak nie w Bieszczadach, to chociaż w połowie drogi.
- Ciotka mieszka w połowie drogi, mniej więcej.
- To dzwoń.
- Ta, dzwoń. Z pół roku z nią nie gadałam. I co teraz - odbierze, a jej powiem: Cześć ciociu potrzebujemy noclegu w twojej okolicy, czy mogę ci się zwalić na głowę z Darkiem i z dziećmi? Jak to kiedy, dzisiaj – za kilka godzin.
- Znalezienie noclegu w tej chwili, na dziś, może potrwać pół dnia. Nie mamy pół dnia. Dzwoń do ciotki.
- Na Boże Narodzenie wysłałam jej kalendarz ze zdjęciami naszych dzieci, ale na Wielkanoc to już nawet lichej kartki.
- Kalendarz był fajny. Dzwoń.
- To zadzwonię.
Zadzwoniłam, powiedziałam jej dokładnie to samo co Darkowi i zarezerwowałam spanie u cioci. Nie powiem, zaskoczyłam ją, ale jej reakcja była bardzo sympatyczna:
- Dobra, nie ma sprawy, pościelę wam w gościnnym, ale musisz coś załatwić. Musisz kupić po drodze chleb. Nie kupisz chleba – nie będziecie jedli. W domu mam tylko dwie czerstwe kromki.
Spoko. Warunek do przyjęcia i spełnienie go jak najbardziej leży w naszym interesie, także stanęłam na wysokości zadania i zakupiłam chleb. W mieście, którego nazwy nie pamiętam. W niedzielę rano, nie pasowało się zawinąć bladym świtem, ledwo się udało wymówić z obiadu proszonego. Wyjechaliśmy kiedy słońce ulokowało się już wysoko na niebie. Korzystając z dodatkowego dnia szwendania zrobiliśmy sobie postój w Tarnowie na mieście. I zamkowym wzgórzu, ale to potem. Na początek miasto. Dwa okrążenia wokół ratusza i chaotyczne odkrywanie uroku miasta w bocznych uliczkach. Czasami tak jest, że każdy ciągnie w swoją stronę. Więc ten nasz spacer, to chyba nawet nie zasługiwał na miano zwiedzania, oglądania bardziej. A ponieważ w Tarnowie z cała siłą działa magia południa, to i jest na co popatrzeć, i warunki do patrzenia trafiły nam się wyśmienite. Jak przystało na polski biegun ciepła, temperatura w Tarnowie mocno nas dopieszczała.


























2 komentarze: