piątek, 21 lutego 2020

Jeden zimny dzień w województwie łódzkim.


Ferie dobiegają końca, a ja się właśnie rozkręciłam. Chciałoby się rzec: rychło w czas. Ale co poradzić, skoro wcześniej nie było sprzyjających warunków. Wczorajsza wycieczka taka udana, to zagadałam Darka i dzisiaj też jedziemy. Tylko województwo zmienimy. Podśpiewuję sobie w kuchni, robię herbatę i kawę do termosów, i już się nie mogę doczekać, kiedy powiem o tym dzieciom. Darka zagadałam wieczorem, to dziewczyny niczego nieświadome spać poszły. Ale będą miały niespodziankę z rana.
Tosia, na wieść o kolejnej wycieczce natychmiast otworzyła szerzej oczy. Usiadła w pościeli, patrzy na mnie i:

- Przecież wczoraj byliśmy.

- No, i bardzo fajnie było, i dzisiaj pojedziemy znowu, tylko trochę dalej.

- Znowu kościoły?

- Nie tylko. Będą też pałace, zamek i klasztor.

- Dobijcie mnie.

- Wstawaj nie marudź. Zawsze najpierw marudzisz, a potem biegasz uchachana.

- Nie uchachana, tylko zdyszana. A biegam, bo co innego można robić na tych wycieczkach twoich. - I dostrzegła Basię w przedpokoju. - Słyszałaś, jedziemy dzisiaj na kolejną wycieczkę.

Tamtą zamurowało. No bajka. To dla takich chwil warto być rodzicem. Nie po to, żeby zobaczyć pierwszy kroczek, usłyszeć pierwsze słowo, żeby dostać łyżkę wody na starość – nie. Żeby zobaczyć minę nastolatki, o siódmej rano w ferie, która opuściła swoje leże, tylko po to, żeby opróżnić pęcherz i beztrosko wrócić do przerwanej czynności, a w czasie tej operacji logistycznej, zmieniła jej się rzeczywistość. Stoi wrośnięta w panele, nawet o celu swojej wyprawy chyba zapomniała.

- Basia, no nie fajnie było wczoraj? - I od razu jej odpowiadam. Bo dzieci często nie znają dobrych odpowiedzi na takie pytania. - Fajnie było. Horoskopy nam czytałaś. Dowiedziałyśmy się nowych rzeczy o ojcu. Pedalską torbę sobie kupiłaś.

- Ale przecież nie na wycieczce, tylko w centrum handlowym.

- Bo tam nas wczoraj puste brzuchy po zwiedzaniu zaprowadziły. Skąd możesz wiedzieć gdzie zaprowadzą dzisiaj? Daj się porwać przygodzie!

- Czemu nam to robisz?

- Z miłości.

- Z miłości ludzie robią straszne rzeczy. Czy jest szansa...

- … nie ma. No szybciutko. Śniadanie, witaminka...

- Wiem.

Na dzisiaj mam trochę lepsze prognozy pogodowe. Jest szansa, że unikniemy deszczu. Opuszczamy jednak teren województwa i jest luty, więc zabieram w podróż termos z kawą i termos z herbatą, kabanosy i bułeczki czosnkowe. Tylko tyle, bo ojciec nie wiedział co kupić na wyjazd. Nie wiedział. Dziesięć lat jeździ ze mną na wycieczki, jeszcze się nie nauczył. Gdzie on ma zmysł obserwacji? Smaku, powonienia, przecież tysiące razy jadł to, co zabrałam na wycieczkę, tysiące razy za zakupy płacił, w trakcie wycieczki - niczego nie zakodował. I co tu się dziwić dzieciom, że nie pamiętają, co do nich mówię – jego geny. Dobra, będą bułki i kabanosy. W razie czego, coś się dokupi. Będziemy przecież w centralnej Polsce, a nie na stepie.


Zjechaliśmy z katowickiej i dosłownie chwilę później, dostrzegliśmy pałac biskupi na Biskupiej Górce. Gdzie jesteśmy? W Wolborzu. Przed letnią rezydencją biskupów kujawskich. Całe założenie, to efektowny przykład polskiego baroku. Na zespół pałacowy składają się pałac, dwie oficyny, pomieszczenia gospodarcze, kordegarda, paradny dziedziniec i park pałacowy. Rezydencja pozostawała w rękach biskupów do 1818 roku. Następnie przejęła ją Komisja Rządowa Wojny Królestwa Polskiego. Nowymi lokatorami byli inwalidzi wojenni. Później przyjęła rolę koszar, nie trzeba pisać jak to wpłynęło na stan obiektu. Na domiar złego w czasie I wojny pałac został spalony, w ruinie pozostawał przez 20 lat. W 1937 roku, w niechlujnie odbudowanym pałacu, powstają koszary junackich hufców pracy. Dwa lata później, część pałacu znowu płonie, ocalałą część zajmują Niemcy. Po wojnie mieściły się w nim kolejno: Wyższa Szkoła Gospodarstwa Wiejskiego, Państwowy Dom Dziecka i Liceum Pedagogiczne. Obecnie w pałacu mieści się Zespół Szkół Rolniczych. Kiedy się pojedzie do Wolborza i stanie na dziedzińcu, przed pałacem, pierwsze co się rzuca w oczy, to dwa miecze odlane w betonie (lub innej podobnej substancji szarej). Te miecze, to oczywiście na pamiątkę bitwy z dwoma mieczami. Jedna taka była, nie sposób się pomylić. Upamiętniają wymarsz wojsk Władysława Jagiełły na bitwę pod Grunwaldem. Oglądamy te dobra biskupie we trójkę, bo córka starsza nie miała ochoty opuścić ciepłego wnętrza samochodu i szwendać się w tę chłodną, wietrzną, zimową sobotę, dziwna jakaś. A ja patroluję cały teren bardzo dokładnie, nawet po tym, jak moi towarzysze uciekli do samochodu, raczyć się ciepłymi napojami z termosów. I jakby w nagrodę, za tę moją wytrwałość, słońce wyjrzało na chwilę. To i dobrze i niedobrze zarazem. Dobrze, bo słońce, niedobrze, to znaczy kłopot, bo wszystkie zdjęcia muszę zrobić jeszcze raz! Motyla noga! (W oryginale siarczyste przekleństwo pod nosem, bo mnie rodzinka przeklnie, a do tego porządnie zmarznę.) Na moje szczęście passa ta nie trwała długo.








Wróciłam do samochodu, dostałam pół kubka kawy na rozgrzewkę i jedziemy dalej. Do Piotrkowa Trybunalskiego, ale nie do miasta, tylko na wieś. Dobra, tak po prawdzie, to dawną wieś, obecnie w granicach miasta. Byki, bo o nich mowa była w poprzednim zdaniu, pojawiają się w starych zapiskach jako własność rodu Jaxa-Bykowskich herbu Gryf. Ród ten wybudował w Bykach zamek, po pewnym czasie, zamek przebudowano na renesansowy pałac. Wraz z panowaniem rodu Bykowskich na zamku, kończą się jego dobre lata. Kolejni właściciele nie poświęcają należytej uwagi budynkowi. W dziele niszczenia i dewastacji ma oczywiście swój udział I i II wojna światowa. Po wojnach, Maksymilian Czarniecki, ówczesny właściciel zamku, przekazał go w stanie ruiny na cele oświatowe. Po długim i kosztownym remoncie, w pałacu mieściło się Technikum Rolnicze, następnie Policealne Studium Weterynaryjne, Zasadnicza Szkoła Ogrodnicza, a obecnie Ośrodek Doradztwa Rolniczego.









W niewielkiej odległości od Piotrkowa znajdujemy kolejne ciekawe miejsce. Chociaż nie, ciekawe to jest złe słowo. Za małe, za słabe, niewystarczające. To miejsce wyjątkowe, niepowtarzalne, magiczne... Jest to portal, przenoszący zbłąkanych wędrowców, w odległe kąty historii. Tak wiem, pompatycznie to wszystko brzmi, ale zaraz przestanie – Klasztor Cystersów w Sulejowie. Na mnie zrobił piorunujące wrażenie. Może to ta pora roku, budynki i mury tonące w szarościach. Kościół ze swym przeraźliwym, kamiennym chłodem. Uśpione pędy dzikich winorośli, nagie drzewa i krzewy. Do tego błoto i przesiąknięty wilgocią wiatr. Jakby ktoś wyreżyserował ten dzień i okoliczności. No po prostu bajka. Moja bajka. Ale chyba nie tylko moja, bo na Darku, cysterskie dobra, też zrobiły spore wrażenie. Chyba, tak samo jak ja, nie spodziewał się aż tylu wrażeń rodem ze średniowiecza. Opactwo, w randze pomnika historii, jest uznawane za jeden z najlepiej zachowanych zespołów cysterskich w Polsce. To absolutnie wyjątkowy przykład architektury romańskiej, o wysokim stężeniu substancji historycznej. Autentyczny, wiarygodny oddający klimat i ducha epoki, w której powstał. Za szybko opuściliśmy sulejowski klasztor, ale dzieci mi zmarzły, a w dodatku zaczęło padać.












W tych niesprzyjających okolicznościach dotarliśmy nad Zalew Sulejowski. Miejsce, gdzie Artur Andrus, nakręcił teledysk do piosenki pt. „Królowa nadbałtyckich raf”. Poczucia humoru panu Andrusowi odmówić nie można. Sztuczny zbiornik wodny utworzony na Pilicy pełni trzy podstawowe funkcje: retencyjną, energetyczną i rekreacyjną. W trakcie krótkiej przerwy w podróżny, udaliśmy się z mężem na tamę, w celu udokumentowania naszej obecności w tymże miejscu, za pomocą aparatu fotograficznego. Po spełnionym obowiązku, w podskokach udałam się do samochodu, aby się ogrzać, albowiem nad zalewem wiało jakoś chłodniej. Trzeba się rozgrzać i przygotować, bo mamy jeszcze jedno miejsce do odwiedzenia.



Wizyta w nieco sfatygowanej posiadłości Książąt Mazowieckich, czyli pozostałości po zamku w Rawie. A tu na miejscu szok, to znaczy takie duże zaskoczenie. Żadne ze zdjęć, które przed przyjazdem oglądałam, nie oddawało wielkości tego założenia, ani wrażenia jakie po nim pozostało. To trzeba zobaczyć na własne oczy, przekonać się osobiście. Stanąć pod murami warowni i poczuć się maleńkim robaczkiem przytłoczonym masą kamienia. Fundatorem zamku był albo Kazimierz Wielki, albo książę Siemowit IV. Średniowieczni kronikarze nie byli zgodni co do tej kwestii. Założenie obronne powstało w widłach rzek: Rawki i Rylki. Ceglane mury na kamiennej podstawie miały ok. 7 metrów wysokości i 3 metry grubości. W płd-zach narożniku stanęła potężna, ośmioboczna wieża. Do zamku prowadziła trzykondygnacyjna wieża bramna ze zwodzonym mostem. Całe założenie otoczono fosą. Zamek w Rawie Mazowieckiej, na przestrzeni wieków, pełnił kilka funkcji. Pierwsza, najważniejsza, będąca powodem jego powstania, to funkcja obronna. Kolejną był skarbiec, jeszcze późniejszą więzienie. Zamek stracił swe obronne znaczenie, a razem z nim protektorat osób wpływowych i zamożnych. Poważnie uszkodzony podczas wojen szwedzkich, popadał w coraz to większą ruinę. Po rozbiorze Polski służył władzom pruskim jako źródło budulca. Dopiero po II wojnie światowej wieżę i część murów odbudowano, a resztę zabezpieczono. Ciekawe miejsce i ważne w kontekście historycznym. Zauważyłam jednak dwie zasadnicze szkody. Szkoda, że wieża była zamknięta i szkoda, że do zabezpieczenia murów użyto betonu.












Koniec. Koniec atrakcji na dzisiaj. Pozostaje już tylko wrócić do domu, ściągnąć z aparatu zdjęcia i przeżyć to jeszcze raz w bliskim sąsiedztwie kaloryfera i kubkiem gorącego kakao. Muszę przyznać, że ta specyficznie ekstremalna turystyka, coraz bardziej mnie się podoba. Daje możliwość oglądania świata w zupełnie innej odsłonie. Pozbawionej ozdobników, o zimnych barwach, zatopionych w krajobrazie wilgoci i dymu. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz