Mieszkanie w bloku. Rodzina po śniadaniu. Jest sobota rano.
Barbara oddaliła się pospiesznie do koleżanki, nie czekając na żaden rozwój
wydarzeń. Tak, jakby nie miały szansy zaistnieć żadne okoliczności. A może
właśnie dlatego, że te szanse dostrzegła. Tydzień temu było u nas 15 stopni na
plusie. Dzisiaj jest -5. Tęsknie za ciepłem. Za zrzuceniem barchanowej kurtki,
w której wyglądam jak owinięty, ściągnięty sznurkami baleron, w opakowaniu z
kołdry. Tak, muszę ją nosić. Inaczej bym zamarzła. Jestem zmarzluchem
potęgowanym. Ta potęga ma wymiar przynajmniej dwucyfrowy.
Mniej więcej od października do kwietnia. Początku października, a kwietnia końca. Moje ciało, to znaczy cała ja, jestem wieczną zmarzliną. Dlatego czekam z niecierpliwością równonocy wiosennej. Przemieszczenia względem słońca i intensywniejszego ogrzewania naszej półkuli. To co się dzieje za moim oknem dalekie jest od realizacji moich pragnień. Wiosna nie idzie, a zima się wróciła. Ja już mam jednak takie ciągoty szwendaczkowe, że jak Darek zaproponował, żebyśmy z nim pojechały oglądać Wisłę, przy -5*C, to wbrew zdrowemu rozsądkowi i wbrew zwyczajom zmarzlucha, zaczęłam zbierać dupę w troki i Antosię. Tata jedzie sobie rekonesans zdobić wiosenny, bo zamierza wkrótce otworzyć nowy sezon wędkarski. Czyli taki czas, kiedy tata mówi, że jedzie na ryby i bierze swoje wędki, skrzynki, przynęty, zanęty, wiadra i co tylko ma, i jedzie to wszystko ubrudzić, i wysmrodzić. Potem wraca i opowiada jakie to mu się okazy zerwały razem z haczykiem. Ile razy miał branie. I jak wyglądają ryby. Gdyby nie fakt, że mamy w domu dwa akwaria to bym ryby na oczy nie widziała. Ale niech tam. Każdy swoje hople ma. Może te sukcesy jeszcze przyjdą. Trzeba być cierpliwym. Skoro jedziemy z tatą na ten rekonesans, to postanawiam i ja coś na tym marznięciu skorzystać. Biorę w tę podróż aparat i spróbuję coś upolować.
Mniej więcej od października do kwietnia. Początku października, a kwietnia końca. Moje ciało, to znaczy cała ja, jestem wieczną zmarzliną. Dlatego czekam z niecierpliwością równonocy wiosennej. Przemieszczenia względem słońca i intensywniejszego ogrzewania naszej półkuli. To co się dzieje za moim oknem dalekie jest od realizacji moich pragnień. Wiosna nie idzie, a zima się wróciła. Ja już mam jednak takie ciągoty szwendaczkowe, że jak Darek zaproponował, żebyśmy z nim pojechały oglądać Wisłę, przy -5*C, to wbrew zdrowemu rozsądkowi i wbrew zwyczajom zmarzlucha, zaczęłam zbierać dupę w troki i Antosię. Tata jedzie sobie rekonesans zdobić wiosenny, bo zamierza wkrótce otworzyć nowy sezon wędkarski. Czyli taki czas, kiedy tata mówi, że jedzie na ryby i bierze swoje wędki, skrzynki, przynęty, zanęty, wiadra i co tylko ma, i jedzie to wszystko ubrudzić, i wysmrodzić. Potem wraca i opowiada jakie to mu się okazy zerwały razem z haczykiem. Ile razy miał branie. I jak wyglądają ryby. Gdyby nie fakt, że mamy w domu dwa akwaria to bym ryby na oczy nie widziała. Ale niech tam. Każdy swoje hople ma. Może te sukcesy jeszcze przyjdą. Trzeba być cierpliwym. Skoro jedziemy z tatą na ten rekonesans, to postanawiam i ja coś na tym marznięciu skorzystać. Biorę w tę podróż aparat i spróbuję coś upolować.
Zaczęliśmy w najmocniej oddalonym miejscu jakie Darek chciał
odwiedzić, czyli w Wyszogrodzie. I ku mojemu zaskoczeniu nie zastaliśmy tam
śniegu. A w Grodzisku kilka centymetrów miejscami nawiało. Za to od wody wieje
chłodem. I to wieje niezdrowo. Zdecydowanie zbyt siarczyście. Z tych -5*C,
prognozowanych, odczuwalne to jest jakieś -15*C. To są oczywiście moje
subiektywne odczucia. Ale zmusiły mnie one do ogacenia dziecka szczelnie i
pilnowania, aby żadne szczeliny w izolacji nie powstawały. Przedreptaliśmy
kawałek wzdłuż brzegu Darek zobaczył co chciał i spadamy. Do samochodu ogrzać
się.
Potem jakiś wały nam ojciec zaserwował. Z miejscem pamięci o
pomordowanych. Byłoby to wszystko ciekawsze, bardziej interesujące i
absorbujące, gdyby tak cholernie nie wiało. Nawet napisów na pomniku nie mogłam
przeczytać, bo tak mi oczy łzawiły. No dosłownie ciurkiem woda z oczodołów
wylatywała, pod wpływem tego przeciągu permanentnego. Dlatego z wyraźnym
zadowoleniem przyjęłam mężowską propozycje powrotu do pojazdu. - Śladów, bo o nim mowa była powyżej, to
mazowiecka wieś w gminie Brochów, leżąca na obrzeżach Puszczy Kampinoskiej.
Przedeptana onegdaj kopytami koni rycerstwa polskiego, w drodze na Grunwald. Miejscowość
okrutnie doświadczona w czasie kampanii wrześniowej. Na tzw. „główce wiślanej” broniło
się 150 żołnierzy Wojska Polskiego. Niemcy, nie mogąc pokonać tego oporu,
zastosowali wobec nich najgorsze okrucieństwo. Użyli mieszkańców wsi jako
żywych tarcz, aby Polacy musieli zabijać swoich braci, chcąc dalej walczyć.
Żołnierze Wojska Polskiego złożyli broń. I zostali zamordowani. A razem z nimi 150
cywilów, mężczyzn, kobiet i dzieci, czekał ten sam bestialski los. Niektórych
ciał nigdy z wody nie wyłowiono. Zginęło wtedy w Śladowie 298 osób. Dwóch
mężczyzn ocalało. 18 września 1939r. – Tak siedzę przed tym ekranem komputera,
próbuję pisać dalej, ale za cholerę nie mogę dostrzec liter na klawiaturze.
Wszystko rozlało się w czarno-białą maź. Po prostu ryczę. Ryczę jak bóbr
przetwarzając informację, które właśnie do mnie dotarły. Dochodzę do wnioski,
że wiatr na tych wałach słusznie wyciska łzy z oczu. Nawet nieświadomym. I
znowu łzy, chociaż ze wszystkich sił staram się uspokoić. I chociaż opis
dokończyć. Kiedyś, kiedy sama byłam dzieckiem, uczyłam się, czytałam o
zbrodniach, masakrach, rzeziach. Na żołnierzach, cywilach, dzieciach. Wtedy
jakoś łatwiej oswajałam te informacje. Teraz, kiedy sama jestem mamą i słyszę o
zbrodniach wobec najmłodszych… W każdym skrzywdzonym dziecku widzę twarze moich
dzieci. I dzieci które znam, spotykam… To jest tak obezwładniająco podłe
uczucie… Ta niemoc. Ta niemożność zostawienia parszywej wiedzy w jakimś czarnym
kącie. Dlatego nie oglądam telewizorów, nie słucham radiów i nie czytam,
żadnych portalów informacyjnych. Żeby nie zwariować. Dlatego też skończę ten
temat w tym momencie.
Pojechaliśmy dalej, aby być coraz bliżej naszego domu. Ale
skoro znaleźliśmy się już w tak niewielkiej odległości i nawet we właściwej
gminie, Darek zawiózł mnie do Brochowa. Tak bezczelnie pominiętego przez nas
jesienią zeszłego roku. Tosi, żeby wysiadła z samochodu, musiałam obiecać
cukierki. Mróz naprawdę dzisiaj szczypie skórę, a wiatr potęguje zimne doznania.
W pierwszej kolejności poszliśmy oglądać ten kościół, za kościołem. Od strony cieku
wodnego, który akurat dziś nie cieknie, bo przymarzł. To jednak nie ma w tej
chwili żadnego znaczenia. Niczego nie zmienia w kwestii postrzegania kościoła,
a z tej perspektywy prezentuje się najlepiej. Nie ma żadnych wątpliwości, że
mamy oto przed sobą bazylikę obronną. Zabytek, który w czasie wielu
historycznych zawirowań cierpiał rozmaite nieszczęścia. Zaniedbanie, ogień,
ostrzał. W okresie międzywojennym, jeszcze kontrowersyjna rekonstrukcja. Odbiegająca
od pierwotnego wyglądu kościoła, czyli prawda historyczna w zderzeniu ze stylem
art déco. Świątynia mocno związana z rodziną Chopinów. Tutaj rodzice Fryderyka
wzięli ślub i tu został ochrzczony. Ostatnie prace konserwatorskie przywróciły,
podobno, jego wnętrzom dawną dekoracyjność. Nie dane było mi zajrzeć, bo
kościół w sobotnie przedpołudnie, był zamknięty. Co jest nawet całkiem dla mnie
zrozumiałe, więc się nie czepiam. Darek z Tosią uciekli do samochodu się grzać,
a ja popędziłam jeszcze popstrykać dookoła kościoła. Pogoda, choć mrozem
zalatuje, to słońca nie oszczędza. Dzięki czemu, jest to znośna aura na ten
czas. Do czasu, kiedy skostniały mi palce i postanowiłam wrócić do samochodu i
ja, i ogrzać się trochę. Swoją droga to ciekawe jak szybko odwykliśmy od zimy,
w sensie zimna, mrozu, śniegu. Kiedyś jak w listopadzie spadł śnieg, to on
leżał, aż do wiosny. Kwietnia powiedzmy. Tylko w różnym czasie bywało go albo
mniej, albo więcej. – 5*C, co to był za mróz, to był komfortowy termicznie
chłodek. Dzisiaj jedna zadymka śnieżna potrafi sparaliżować całe miasto, a
wiadomość o spadku temperatur poniżej zera, powoduje zakup agregatora i 20
pięciolitrowych baniaków wody na przetrwanie. Ja się przyznaję, że należę do
tych co się odzwyczaili. Kiedyś wracałam do domu uflogana po same zęby, z
rękawicami sztywnymi, jak babci prześcieradło po krochmaleniu, tyle że one
sztywniały mi w procesie zamarzania, kiedy temperatura moich dłoni, nie dawała
już rady pokonać temperatury zamarzania otoczenia. Z soplami wiszącymi u
nogawek spodni, skarpetami jak śledzie, od przemoczonych butów, uszami tak
czerwonymi, że gdy zaczynały się rozgrzewać paliły żywym ogniem i myślałam, że
odpadną. Z czapką w kieszeni, bo ciągle zahaczała się o sterczące suche krzaki,
kiedy po raz nie wiadomo który wciągałam worek z sianem na górkę koło kościoła.
Że ja nadal mam wszystkie palce rąk i nóg, to naprawdę cudem jest. Szczególnie
po wizycie, w lutym, w źródlanej wodzie rzeki Białki. Przecież to przynajmniej kilka razy, powinno się
skończyć poważnymi odmrożeniami. A jednak się nie skończyło. Fenomen
dzieciństwa.
Ledwie skończyłam analizę, tych zamierzchłych już wydarzeń,
dotarliśmy do kolejnego postoju, przystanku bardziej. Bo my dzisiaj tak
przystajemy, wyskakujemy na chwilę, ja uwieczniam to wyjście na zdjęciach i z powrotem
do samochodu cieszyć się wnętrzem podgrzewanym. Całkiem to jest fajne
rozwiązanie, muszę przyznać i może jest to jakiś patent na zwiedzanie w
warunkach mniej sprzyjających. Przyszło mi do głowy nawet, że mamy dzisiaj taki
wyjazdowy szabas i nie oddalamy się od samochodu dalej niż na 100 kroków.
Daruję sobie dalsze wywody, bo oto jesteśmy.
Bzurą i Utratą opływa w centralnej Polsce miasto Sochaczew.
Niegdyś królewskie, dziś jest stolicą powiatu. Na wysokim wzniesieniu zostały,
nie tak dawno uporządkowane, ruiny zamku książąt mazowieckich. Trochę
okaleczone ilością odstających od klimatu materiałów. Ja dużo rozumiem.
Przynajmniej tak mi się wydaje. Jeśli komuś wydaje się inaczej, nie musi mnie
wyprowadzać z błędu. Ja wiem. To też może mi się wydawać, aczkolwiek pozostanę,
przy tym, że wiem. Jest prawda czasu i prawda budżetowa. Ale te schody to jest
zbrodnia. Nie można było użyć do budowy schodów na zamek drewna, kamienia,
cegły z odzysku. Czegoś co nie gryzie się w kontekście. No ludzie. Ręce
opadają. Do samych kostek. Tam na górze, w tych ocalałych murach też bym miała
pewne zastrzeżenia, ale przy tych schodach to już wydały mi się mało ważne. Zeszliśmy
z góry i podążyliśmy nad rzekę. Tata w końcu robi rekonesans, tu akurat całkiem
przypadkowo dotarł , ale oględziny przeprowadził. Czy skorzysta, trudno zgadnąć.
Wracamy do Grodziska, do mieszkania, na gorącą herbatę i kapuśniak. Ugotowany
wczoraj przezornie z dużą górką.
Jestem pod wrażeniem. Piękna jest nasza Polska tylko nieraz to piękno jest ukryte.
OdpowiedzUsuń