sobota, 17 marca 2018

Mazowieckie z temperaturą zdecydowanie poniżej zera.


Mieszkanie w bloku. Rodzina po śniadaniu. Jest sobota rano. Barbara oddaliła się pospiesznie do koleżanki, nie czekając na żaden rozwój wydarzeń. Tak, jakby nie miały szansy zaistnieć żadne okoliczności. A może właśnie dlatego, że te szanse dostrzegła. Tydzień temu było u nas 15 stopni na plusie. Dzisiaj jest -5. Tęsknie za ciepłem. Za zrzuceniem barchanowej kurtki, w której wyglądam jak owinięty, ściągnięty sznurkami baleron, w opakowaniu z kołdry. Tak, muszę ją nosić. Inaczej bym zamarzła. Jestem zmarzluchem potęgowanym. Ta potęga ma wymiar przynajmniej dwucyfrowy.
Mniej więcej od października do kwietnia. Początku października, a kwietnia końca. Moje ciało, to znaczy cała ja, jestem wieczną zmarzliną. Dlatego czekam z niecierpliwością równonocy wiosennej. Przemieszczenia względem słońca i  intensywniejszego ogrzewania naszej półkuli. To co się dzieje za moim oknem dalekie jest od realizacji moich pragnień. Wiosna nie idzie, a zima się wróciła. Ja już mam jednak takie ciągoty szwendaczkowe, że jak Darek zaproponował, żebyśmy z nim pojechały oglądać Wisłę, przy -5*C, to wbrew zdrowemu rozsądkowi i wbrew zwyczajom zmarzlucha, zaczęłam zbierać dupę w troki i Antosię. Tata jedzie sobie rekonesans zdobić wiosenny, bo zamierza wkrótce otworzyć nowy sezon wędkarski. Czyli taki czas, kiedy tata mówi, że jedzie na ryby i bierze swoje wędki, skrzynki, przynęty, zanęty, wiadra i co tylko ma, i jedzie to wszystko ubrudzić, i wysmrodzić. Potem wraca i opowiada jakie to mu się okazy zerwały razem z haczykiem. Ile razy miał branie. I jak wyglądają ryby. Gdyby nie fakt, że mamy w domu dwa akwaria to bym ryby na oczy nie widziała. Ale niech tam. Każdy swoje hople ma. Może te sukcesy jeszcze przyjdą. Trzeba być cierpliwym. Skoro jedziemy z tatą na ten rekonesans, to postanawiam i ja coś na tym marznięciu skorzystać. Biorę w tę podróż aparat i spróbuję coś upolować.
Zaczęliśmy w najmocniej oddalonym miejscu jakie Darek chciał odwiedzić, czyli w Wyszogrodzie. I ku mojemu zaskoczeniu nie zastaliśmy tam śniegu. A w Grodzisku kilka centymetrów miejscami nawiało. Za to od wody wieje chłodem. I to wieje niezdrowo. Zdecydowanie zbyt siarczyście. Z tych -5*C, prognozowanych, odczuwalne to jest jakieś -15*C. To są oczywiście moje subiektywne odczucia. Ale zmusiły mnie one do ogacenia dziecka szczelnie i pilnowania, aby żadne szczeliny w izolacji nie powstawały. Przedreptaliśmy kawałek wzdłuż brzegu Darek zobaczył co chciał i spadamy. Do samochodu ogrzać się.









Potem jakiś wały nam ojciec zaserwował. Z miejscem pamięci o pomordowanych. Byłoby to wszystko ciekawsze, bardziej interesujące i absorbujące, gdyby tak cholernie nie wiało. Nawet napisów na pomniku nie mogłam przeczytać, bo tak mi oczy łzawiły. No dosłownie ciurkiem woda z oczodołów wylatywała, pod wpływem tego przeciągu permanentnego. Dlatego z wyraźnym zadowoleniem przyjęłam mężowską propozycje powrotu do pojazdu. -  Śladów, bo o nim mowa była powyżej, to mazowiecka wieś w gminie Brochów, leżąca na obrzeżach Puszczy Kampinoskiej. Przedeptana onegdaj kopytami koni rycerstwa polskiego, w drodze na Grunwald. Miejscowość okrutnie doświadczona w czasie kampanii wrześniowej. Na tzw. „główce wiślanej” broniło się 150 żołnierzy Wojska Polskiego. Niemcy, nie mogąc pokonać tego oporu, zastosowali wobec nich najgorsze okrucieństwo. Użyli mieszkańców wsi jako żywych tarcz, aby Polacy musieli zabijać swoich braci, chcąc dalej walczyć. Żołnierze Wojska Polskiego złożyli broń. I zostali zamordowani. A razem z nimi 150 cywilów, mężczyzn, kobiet i dzieci, czekał ten sam bestialski los. Niektórych ciał nigdy z wody nie wyłowiono. Zginęło wtedy w Śladowie 298 osób. Dwóch mężczyzn ocalało. 18 września 1939r. – Tak siedzę przed tym ekranem komputera, próbuję pisać dalej, ale za cholerę nie mogę dostrzec liter na klawiaturze. Wszystko rozlało się w czarno-białą maź. Po prostu ryczę. Ryczę jak bóbr przetwarzając informację, które właśnie do mnie dotarły. Dochodzę do wnioski, że wiatr na tych wałach słusznie wyciska łzy z oczu. Nawet nieświadomym. I znowu łzy, chociaż ze wszystkich sił staram się uspokoić. I chociaż opis dokończyć. Kiedyś, kiedy sama byłam dzieckiem, uczyłam się, czytałam o zbrodniach, masakrach, rzeziach. Na żołnierzach, cywilach, dzieciach. Wtedy jakoś łatwiej oswajałam te informacje. Teraz, kiedy sama jestem mamą i słyszę o zbrodniach wobec najmłodszych… W każdym skrzywdzonym dziecku widzę twarze moich dzieci. I dzieci które znam, spotykam… To jest tak obezwładniająco podłe uczucie… Ta niemoc. Ta niemożność zostawienia parszywej wiedzy w jakimś czarnym kącie. Dlatego nie oglądam telewizorów, nie słucham radiów i nie czytam, żadnych portalów informacyjnych. Żeby nie zwariować. Dlatego też skończę ten temat w tym momencie.








Pojechaliśmy dalej, aby być coraz bliżej naszego domu. Ale skoro znaleźliśmy się już w tak niewielkiej odległości i nawet we właściwej gminie, Darek zawiózł mnie do Brochowa. Tak bezczelnie pominiętego przez nas jesienią zeszłego roku. Tosi, żeby wysiadła z samochodu, musiałam obiecać cukierki. Mróz naprawdę dzisiaj szczypie skórę, a wiatr potęguje zimne doznania. W pierwszej kolejności poszliśmy oglądać ten kościół, za kościołem. Od strony cieku wodnego, który akurat dziś nie cieknie, bo przymarzł. To jednak nie ma w tej chwili żadnego znaczenia. Niczego nie zmienia w kwestii postrzegania kościoła, a z tej perspektywy prezentuje się najlepiej. Nie ma żadnych wątpliwości, że mamy oto przed sobą bazylikę obronną. Zabytek, który w czasie wielu historycznych zawirowań cierpiał rozmaite nieszczęścia. Zaniedbanie, ogień, ostrzał. W okresie międzywojennym, jeszcze kontrowersyjna rekonstrukcja. Odbiegająca od pierwotnego wyglądu kościoła, czyli prawda historyczna w zderzeniu ze stylem art déco. Świątynia mocno związana z rodziną Chopinów. Tutaj rodzice Fryderyka wzięli ślub i tu został ochrzczony. Ostatnie prace konserwatorskie przywróciły, podobno, jego wnętrzom dawną dekoracyjność. Nie dane było mi zajrzeć, bo kościół w sobotnie przedpołudnie, był zamknięty. Co jest nawet całkiem dla mnie zrozumiałe, więc się nie czepiam. Darek z Tosią uciekli do samochodu się grzać, a ja popędziłam jeszcze popstrykać dookoła kościoła. Pogoda, choć mrozem zalatuje, to słońca nie oszczędza. Dzięki czemu, jest to znośna aura na ten czas. Do czasu, kiedy skostniały mi palce i postanowiłam wrócić do samochodu i ja, i ogrzać się trochę. Swoją droga to ciekawe jak szybko odwykliśmy od zimy, w sensie zimna, mrozu, śniegu. Kiedyś jak w listopadzie spadł śnieg, to on leżał, aż do wiosny. Kwietnia powiedzmy. Tylko w różnym czasie bywało go albo mniej, albo więcej. – 5*C, co to był za mróz, to był komfortowy termicznie chłodek. Dzisiaj jedna zadymka śnieżna potrafi sparaliżować całe miasto, a wiadomość o spadku temperatur poniżej zera, powoduje zakup agregatora i 20 pięciolitrowych baniaków wody na przetrwanie. Ja się przyznaję, że należę do tych co się odzwyczaili. Kiedyś wracałam do domu uflogana po same zęby, z rękawicami sztywnymi, jak babci prześcieradło po krochmaleniu, tyle że one sztywniały mi w procesie zamarzania, kiedy temperatura moich dłoni, nie dawała już rady pokonać temperatury zamarzania otoczenia. Z soplami wiszącymi u nogawek spodni, skarpetami jak śledzie, od przemoczonych butów, uszami tak czerwonymi, że gdy zaczynały się rozgrzewać paliły żywym ogniem i myślałam, że odpadną. Z czapką w kieszeni, bo ciągle zahaczała się o sterczące suche krzaki, kiedy po raz nie wiadomo który wciągałam worek z sianem na górkę koło kościoła. Że ja nadal mam wszystkie palce rąk i nóg, to naprawdę cudem jest. Szczególnie po wizycie, w lutym, w źródlanej wodzie rzeki Białki.  Przecież to przynajmniej kilka razy, powinno się skończyć poważnymi odmrożeniami. A jednak się nie skończyło. Fenomen dzieciństwa.
















Ledwie skończyłam analizę, tych zamierzchłych już wydarzeń, dotarliśmy do kolejnego postoju, przystanku bardziej. Bo my dzisiaj tak przystajemy, wyskakujemy na chwilę, ja uwieczniam to wyjście na zdjęciach i z powrotem do samochodu cieszyć się wnętrzem podgrzewanym. Całkiem to jest fajne rozwiązanie, muszę przyznać i może jest to jakiś patent na zwiedzanie w warunkach mniej sprzyjających. Przyszło mi do głowy nawet, że mamy dzisiaj taki wyjazdowy szabas i nie oddalamy się od samochodu dalej niż na 100 kroków. Daruję sobie dalsze wywody, bo oto jesteśmy.
Bzurą i Utratą opływa w centralnej Polsce miasto Sochaczew. Niegdyś królewskie, dziś jest stolicą powiatu. Na wysokim wzniesieniu zostały, nie tak dawno uporządkowane, ruiny zamku książąt mazowieckich. Trochę okaleczone ilością odstających od klimatu materiałów. Ja dużo rozumiem. Przynajmniej tak mi się wydaje. Jeśli komuś wydaje się inaczej, nie musi mnie wyprowadzać z błędu. Ja wiem. To też może mi się wydawać, aczkolwiek pozostanę, przy tym, że wiem. Jest prawda czasu i prawda budżetowa. Ale te schody to jest zbrodnia. Nie można było użyć do budowy schodów na zamek drewna, kamienia, cegły z odzysku. Czegoś co nie gryzie się w kontekście. No ludzie. Ręce opadają. Do samych kostek. Tam na górze, w tych ocalałych murach też bym miała pewne zastrzeżenia, ale przy tych schodach to już wydały mi się mało ważne. Zeszliśmy z góry i podążyliśmy nad rzekę. Tata w końcu robi rekonesans, tu akurat całkiem przypadkowo dotarł , ale oględziny przeprowadził. Czy skorzysta, trudno zgadnąć. Wracamy do Grodziska, do mieszkania, na gorącą herbatę i kapuśniak. Ugotowany wczoraj przezornie z dużą górką.   



















1 komentarz:

  1. Jestem pod wrażeniem. Piękna jest nasza Polska tylko nieraz to piękno jest ukryte.

    OdpowiedzUsuń