Początek
roku. Styczeń, czyli formalnie zima. I nawet, co nie zdarza się
ostatnio często zimą, spadło trochę śniegu. Tak mnie to zjawisko
pogodowe natchnęło, że postanowiłam, zapolować na zdjęcia
zamków w zimowej szacie. Powód, żeby się ruszyć miałam i to
solidny. Trzeba jechać na wieś po kurę rosołową. Wybierałam się
po nią prawie dwa miesiące. Nie ma co dłużej zwlekać, bo z
każdym dniem istnieje coraz większe ryzyko, że wyląduje w nie
moim rosole.
Z Grodziska wyjeżdżaliśmy z temperaturą -2, pod
stopami chrupał marznący śnieg. Na wysokości Kuklówki, w
okolicach Radziejowic piękna biała zima. Oblepione śniegiem
drzewa, wyścielone białym puchem łąki, pola i rowy. W takiej
scenerii dojechaliśmy do katowickiej. ''Trasą czynu żołnierskiego''
jakiś czas, a potem zjazd na lokalne drogi, aby dotrzeć do ruin
zamku. A na tych lokalnych drogach coraz mocniej martwi mnie
krajobraz. Z każdym kilometrem ubożeje na nim biała szata. I
temperatura się podniosła i teraz oscyluje już w okolicy zera. I
mój plan powoli bierze w łeb. A miały być zdjęcia w zimowej
scenerii. W miejscu docelowym śnieg przypominał już uciekającą
spod butów bitą śmietanę, taką przestaną i podchodzącą wodą.
Dlatego postanowiłam, że nie będę wyciągać dzieci z samochodu,
ani tym bardziej psa, przejdę się sama. Inowłódz. Królewskie
miasto nad Pilicą. W nieruchomości inwestował tu onegdaj król
Kazimierz, nie dziwi więc fakt, że postanowiła zainwestować i
Unia Europejska. Inowłódz i jego okolice, były i są, często i
chętnie, wykorzystywane jako plenery do filmów. „Czterej pancerni
i pies”, „Pan Wołodyjowski”, „Przyłbice i kaptury”, czy
ostatnio „Korona królów”, to tylko kilka projektów
korzystających z uroków okolicy. Zgodnie z ustaleniami (ustalanymi
z kierowcą), obleciałam tylko dookoła te zabezpieczone relikty
przeszłości, wyodrębnione ze sterty rozsypujących się kamieni i
wracam do samochodu. Nie skusiła mnie nawet ta otwarta na oścież
brama. Popędza mnie świadomość, że oni tam czekają, a
cierpliwość nie jest ich cnotą.Siedzę, a jednocześnie jadę i tracę nadzieję. Z każdym kilometrem. Miały być zamki zimą, a zima się wypina na mnie coraz mocniej. Kolejna miejscowość, którą odwiedzamy już całkiem kładzie na łopatki mój projekt zimowych pejzaży. W dodatku śnieg po drodze jeszcze bardziej rozmiękł i teraz konsystencją przypomina szejka, tego z McDonalda, nie takiego arabskiego. Także znowu idę sama. Na początku chodnikiem, czyli tym deptakiem przy drodze. Wyłożonym polbrukiem kawałkiem pobocza, żeby było jaśniej. A zza drzew, natenczas bezlistnych, mogę już dostrzec ponurą postać zamku w Drzewicy. Podobno nocami straszy tu upiorna procesja sióstr bernardynek, ostatnich lokatorek zamku, za których to sprawą – podobno, zamek spłonął. Przyznam, że w tych okolicznościach dzisiejszych, wcale mi nie trudno wyobrazić sobie to zjawisko. Opuściłam stabilny chodnik i zeszłam na ścieżkę, wydeptaną na dziko, aby podejść bliżej pod mury zamczyska. Niestety nie było mi dane. Niemal natychmiast zaczęłam grzęznąć. I niemal natychmiast uznałam, że lubię swoje buty wystarczająco mocno, aby nie wypełniać ich topniejącą mazią. Wróciłam na stabilny chodnik i powędrowałam na most. Uwiecznić zamek z bezpiecznej odległości. Nie składam jednak broni. W Drzewicy już kilka lat temu byliśmy przejazdem, to drogę już znam, a teraz to nawet mam utrwaloną. Ja tu jeszcze wrócę.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz