niedziela, 17 lipca 2016

Wyprawa.

To, o czym chciałam teraz, bo jest następne w kolejności, to już się tak lekko, tak gładko nie potoczy. Mam tu na myśli dwa ostatnie posty. Nie będzie lekko teraz, bo i wtedy lekko nie było. A ja mam niestety tę umiejętność magazynowania emocji. Składania ich w kuferku, upychania pod zdjęciami. Otwierając album z wyjazdu, czuję tamte emocje. Niby siedzę na średnio wygodnym krześle z Ikei, w warunkach komfortu termicznego i psychicznego, a jednak mam gęsią skórkę i takie dziwne uczucie w żołądku. Przygotowania do wyjazdu były trudniejsze. Po pierwsze, dodatkowy pasażer w samochodzie mocno uszczuplił mi miejsce w bagażniku. A ja muszę zabrać jeszcze rzeczy dla niego i dodatkowo ojca graty firmowe, czyli narzędzia. I tu przechodzimy do „po drugie”, bo to jest nasza kolejna wspólna delegacja.
Delegacja kolejna i może już bym się tym wcale nie przejmowała, bo przecież mam kilka takich wyjazdów za sobą i już patentów kilka, ale ten pies. Z psem w delegacji jeszcze nie byłam. W ogóle to jest pierwszy taki poważniejszy wyjazd z nim. Pierwsze wakacje, pierwsza trasa, pierwsze noclegi poza domem... To spora dawka stresu – dla mnie. Gandalf wydaje się nie być przejęty tym faktem. Nie mam jak zweryfikować, czy przyswoił moje pogadanki o dobrym zachowaniu. Żadnych sprzeczek i awantur z innymi psami. Zakaz przyjmowania pokarmów od obcych. Zakaz obsikiwania doniczek, szczególnie w pomieszczeniach. Żadnego lizania, skamlenia, skakania i wszystkich innych zachowań uwłaczających psu i jego właścicielom. A już szczególnie, naprawdę wyjątkowo, próbowałam go uczulić na załatwianie potrzeb fizjologicznych w publicznych miejscach. Takich szczególnie publicznych i mocno uczęszczanych. No zobaczymy. 

Zachodniopomorskie, to województwo odwiedzane przez nas... – wcale  przez nas nieodwiedzane. Aż do tego znamiennego wyjazdu. Nie z powodu jakichś uprzedzeń, czy wykluczenia, po prostu leży w takim miejscu, że nigdzie nam tamtędy nie po drodze. Ja z Lelowa, Darek z Kętrzyna, jak wyznaczasz trasę przez Szczecin, to się robi sporo dodatkowych kilometrów i dodatkowych godzin. Ale delegacja, to zupełnie co innego. Wtedy po prostu jechać trzeba. Żeby okazja nie przeszła obok. Za możliwość zerknięcia w lewy, górny róg kraju, byłam gotowa znosić trudy delegacji z psem i jedną czwartą bagażnika. Pogody miało nie być i wcale mnie ta prognoza nie uwierała. Ja miałam zamiar zwiedzać. Oczywiście tyle, na ile nam pozwoli nowa sytuacja. Wizja plażowania z dwójką dzieci i psem... Ja generalnie za leżeniem na plaży nie przepadam. Dobra, co ja bredzę, dwójka dzieci i pies, to wiadomo, że o żadnym leżeniu mowy nie ma. A dodatkowo bardzo dobrze pamiętam nasz wyjazd nad morze jeszcze przed psem. I nie bardzo mi się podobało. Kiedy do tamtego wyjazdu dodałam psa, no to napiszę, że plażowanie było ostatnią rzeczą, którą miałam w planach. Miejsce naszej bazy wypadowej doskonale oddaje moje plany. To miejsce, to Golczewo. Faktem jest, że wybór był podyktowany częściowo tym, że gospodarze, u których zarezerwowaliśmy spanie, akceptowali obecność czworonoga, a częściowo ojca robotą. Mnie jak najbardziej lokalizacja pasowała. Był po temu jeszcze jeden powód prócz planowanych wycieczek objazdowych. Golczewo to jak sama nazwa wskazuje na pewno coś małego i nie będzie problemu z wyspacerowaniem tam psa. Droga z Grodziska do Golczewa, to nie jest po prostu wyjazd, to jest wyprawa. Niezwykła podróż przez cztery województwa, nudę, awantury, chorobę lokomocyjną, niedożywienie i brak toalet. Tak, tak wiem co piszę. Niedożywienie i brak toalet może na pierwszy rzut oka wyglądać na sprzeczność, ale tak nie jest. Bo to są etapy podróży. Etap niedożywienia kończy się wraz ze znalezieniem otwartej Biedronki, a jakieś pół godziny po tym wydarzeniu zaczyna się etap braku toalet. Frapujący niezwykle jest etap „choroba lokomocyjna”, bo on występuje u mojej córki losowo. Nie mam pojęcia od czego zależy. Czy od tego, że jedzie pod słońce, czy że w stronę niemieckiej granicy, czy nie te sandały założyła... Żadne analizy, statystyki, wykresy, diagramy nie przybliżyły nas do rozwiązania zagadki. Ale wróćmy do podróży. Pies, dwoje dzieci, Darek i ja. Czad. Mapa w Googlach po przeanalizowaniu trasy oszacowała czas jazdy na sześć godzin i sześćset kilometrów. Trzeba zrobić kilka przystanków, choćby po to, żeby przewietrzyć samochód. Wyjeżdżamy w niedzielę. Całą niedzielę zamierzam poświecić tej podróży. Na pierwszy przystanek wybrałam Ląd. Nie chodzi mi jednak o obszar skorupy ziemskiej niepokryty wodami, a wieś w województwie wielkopolskim. Przez klasztor, który  tu stoi, Ląd znajduje się na Szlaku Cysterskim. Zabytkowy zespół klasztorny, to obecnie Wyższe Seminarium Duchowne Towarzystwa Salezjańskiego i pomnik historii. Historii z pogranicza, gdzie przeplatały się losy ludzkie, z losami narodów. Zaczęło się podobno w 1145 roku. Ląd był wtedy jedynie folwarkiem w innych włościach. Jednak w roku 1300, już jako samodzielna jednostka, posiadał 30 wsi. W 1500 roku 52 wsie i 3 miasteczka. Wszystko na pewno bardzo przydatne w obliczu obowiązku jaki na nim spoczywał, czyli stacji - utrzymania władcy, jego świty, dostojników i urzędników w czasie podróży. Kosztowny przywilej. Jeśli to był przywilej. Trudno mi oszacować. W 1511 roku do klasztoru zaczęto przyjmować Polaków, a dwadzieścia parę lat później odeszli z niego wszyscy cystersi niemieckiego pochodzenia – przypadek? No jasne, że nie przypadek, po prostu opatem w Lądzie został Polak – Jan Wysocki herbu Odrowąż. Zespół klasztorny, jak i cystersi, mieli się w Lądzie całkiem dobrze, do czasu. Konkretnego czasu, bo kres dobrej passy nadszedł wraz z końcówką XVIII wieku. Zabór pruski skonfiskował dobra zakonne, a pod zaborem rosyjskim nastąpiła kasata zakonu. Zespół klasztorny w Lądzie, stał się zespołem pocysterskim. Niedziela to nie jest najlepszy dzień na spacery po kościołach, klasztorach, sanktuariach. Oni tam mają wtedy takie imprezy zamknięte, dla wtajemniczonych. Żeby czuć się w tym dniu swobodnie, trzeba należeć do bractwa, znać teksty, hasło, odzew. Tam są pewne rytuały, to też trzeba ogarniać, bo jak dostaniesz ten opłatek i nawet jak nie zaspokoi głodu, to nie wolno poprosić o dokładkę. Nie wypada też wypominać kapłanowi, że sam wypił całe wino, a na imprezie ponad setka ludzi. Kto tam jest odpowiedzialny za catering? To i jeszcze parę innych rzeczy trzeba wiedzieć idąc do kościoła i ta wiedza jest szczególnie przydatna w niedzielę. W dni powszednie mamy niewielkie szanse trafić na taką imprezę. My byliśmy w Lądzie w niedzielę i mieliśmy ze sobą psa. No to nie trzeba być nawet sąsiadem katolika, żeby wiedzieć, że nie wypada się pchać za blisko. No przynajmniej w pełnym składzie. Po krótkim przespacerowaniu psa za plecami klasztoru, Darek z Basią i Gandalfem wrócili do samochodu, a Tosia i ja poszłyśmy na szybki rekonesans.





















W trasie klasztor, czy pałac nie zawsze jest celem. Celem jest przystanek. Wsiadając do samochodu z perspektywą sześciogodzinnej jazdy w lipcu na północ, można raptownie stracić humor i zepsuć sobie kawał przygody. Dużo fajniej się jedzie po kawałku. Wyjeżdżając z Grodziska nie wybiegałam zbyt daleko w trasę, moim celem był Ląd. Stamtąd raptem 6 minut drogi i już jesteśmy pod pałacem w Ciążeniu. Wybudowanym dla biskupa, wykończonym w stylu rokoko,  trzykondygnacyjnym budynkiem. W pałacu mieści się filia Biblioteki Uniwersytetu im. Adama Mickiewicza w Poznaniu i Dom Pracy Twórczej. Aż się musiałam wspomóc wyszukiwarką Google. Wiem co to jest uniwersytet, wiem kim był Adam M. i mam jako takie pojęcie o Poznaniu. Żeby już nie było żadnych wątpliwości, problemem dla moich szarych komórek okazał się Dom Pracy Twórczej. Termin ten, kojarzył mi się jedynie z poprzednim ustrojem. Wesprę się tutaj definicją, bo nie chcę niczego zagmatwać. „Dom pracy twórczej - obiekt noclegowy, w którym są zapewnione właściwe warunki do wykonywania pracy twórczej i wypoczynku twórców, wykorzystywany również (głównie przez ich rodziny) jako ośrodek wczasowy.” Czym się różni taki obiekt od hotelu, pensjonatu, agroturystyki, albo kurortu? Otóż nie mam pojęcia. Ale daruję sobie te rozważania.













Jadę dalej, ale niedaleko. 15 minut drogi i jesteśmy w Bieganowie. Tutaj też chciałam obejrzeć pałac, ale nie było takiej możliwości. Włości ogrodzone i zamknięte na cztery spusty. Pałac podobno wrócił do prawowitych właścicieli, nigdzie nie znalazłam jednak informacji co się z nim dzieje po tym powrocie. Z Bieganowa mam więc tylko zdjęcie bramy i kościoła.

Trochę rozczarowana, usadowiłam się w samochodzie, na fotelu, tym razem na dłużej. Do Łagowa. Przypominam, że w czasie naszej podróży jest niedziela i są wakacje. A i jeszcze pogoda jest ładna. Zero chmur, z kategorii tych niebezpiecznych, brak opadów, jakichkolwiek i temperatura w okolicach 25 stopni. Ja nie miałam świadomości, co się w tych okolicznościach wyprawia w Łagowie. Tłum ludzi, sznur samochodów i ogólny rozgardiasz, nawet wyjechać ze wsi nie było łatwo. Ludzie na ulicy, na chodniku, na trawie. Samochody na ulicy, na chodniku, na trawie. Dzieci na ulicy, na chodniku, na trawie, na wodzie, na rodzicach, na wózkach, na byle czym. Spacery w tych warunkach postanowiłam sobie darować. Jeszcze pies nabawi się jakiejś traumy. Bogatsza o nową wiedzę na temat Łagowa postanowiłam odłożyć tę wizytę na inny dzień, najlepiej innej pory roku. Żeby trochę mi zrekompensować to niepowodzenie, za niepowodzeniem, Darek zatrzymał się w Świebodzinie. Na parkingu pod Jezusem. Ja wiem, że bardzo wiele osób nie lubi tej figury. Zdaję sobie sprawę, że już sama nazwa miejscowości wywołuje u niektórych agresję, toczenie piany i żylaki odbytu. Ja mam do tego zjawiska stosunek raczej obojętny. Tak sobie myślę, że może za 2000 lat, Grecy i Egipcjanie będą przylatywać do Świebodzina, badać pomnik i ślady kultury, która go postawiła. Będą analizować nasz jadłospis i pozostałości po nim, znalezione w betonowych dołach. Rozrysowywać na papirusach narzędzia z epoki, którymi posługiwali się budowniczy.  Będą rozgryzać rangę fundatora. Czy był odpowiednikiem cesarza, króla, czy może dyktatora, znaczy dyrektora, dyrektora. Ja nie wiem z czego pomnik zbudowano, jakie to jest trwałe, czy to realne, że postoi 2000 lat, ale zamiast się spinać, wolę spuścić fantazję ze smyczy i się odpowietrzyć. No niemniej jednak kawał Jezusa jest. Jak się tam pod nim stanie, to przytłacza człowieka swoją wielkością. Przeszłam się z dziewczynami. A im bliżej Jezusa podchodziłam, tym czarniejsze robiły się chmury nad jego głową. Znaki jakieś, czy coś. Darek został z psem, bo oglądał pomnik z bliska, podczas innej delegacji. Później, korzystając z dobrodziejstw miejsca parkingowego, uzupełniliśmy kalorie i elektrolity całej załodze. I w drogę.








Pocysterski Zespół Klasztorny Paradyż w Gościkowie obejrzałam tylko zza murów i przez bramę, ale tu już nie mogę napisać o rozczarowaniu, bo dokładnie tego się spodziewałam. Zwiedzanie tego miejsca trzeba sobie skrzętnie zaplanować, najlepiej zadzwonić i umówić. Zespół poklasztorny jest siedzibą Zielonogórsko-Gorzowskiego Wyższego Seminarium Duchownego i przede wszystkim pełni funkcję domu studiów oraz formacji duchowej kandydatów do kapłaństwa. - Tak brzmi pierwsze zdanie z regulaminu zwiedzania, który gdzieś wypatrzyłam. Dalej jest już tylko gorzej, to znaczy bardziej restrykcyjnie i zagmatwanie. Rozumiem. To nie mieszkańcom zależy na odwiedzających, tylko odwiedzającym na wejściu. Ja się tam zatrzymałam z czystej ciekawości. Wiedząc jak nieprzewidywalna może być nasza podróż, jak rozhuśtana czasowo i emocjonalnie, nawet nie brałam pod uwagę opcji z wchodzeniem za mury. Może kiedyś, przy pomyślniejszych wiatrach.





 Miałam jeszcze jeden przystanek zaplanowany i tu już wejść chciałam, niestety nie zdążyłam. Przyjechaliśmy za późno i zamek w Międzyrzeczu był już zamknięty. Murowana rezydencja powstała z inicjatywy budowniczego Kazimierza Wielkiego. Oczywiście już wiele wieków przed Kazimierzem i postawionymi murami istniał w tym miejscu gród obronny, tyle że drewniany. Strategiczne znaczenie grodu - bliskość szlaków handlowych i ochrona granicy, narażały go na częste ataki, ale także sprawiały, że ludzie po każdym z nich, zdmuchiwali popiół, omiatali fundamenty i przywracali go do życia. Były czasy kiedy działo się to ekspresowo i takie kiedy dłużyło się niemożliwie. W czasie jednej z takich stagnacji obok zamku powstała rezydencja starostów. Miała dygnitarzom zapewnić dach nad głową, bo zamek po przejściach nie nadawał się do zamieszkania. Bardzo żałuję, że nie udało nam się wejść na dziedziniec, zajrzeć do zamku od środka. Mogliśmy go tylko obejść dookoła i pozaglądać przez bramę.  No trudno. I tak bywa. Może przy okazji powrotu do Łagowa zajrzymy ponownie i tu. Międzyrzecz to ogromy kawał historii. Starszej od Państwa Polskiego, od historii okrągłego stołu i od XVI wiecznych polichromii w Licheniu. Historii burzliwej, wielowątkowej i arcyciekawej. Historii, w którą uwikłani byli królowie, książęta, duchowni niemieccy i Szwedzi.














2 komentarze:

  1. Zakończyło się zbyt szybko i tak niespodziewanie. Czekam z niecierpliwością na ciąg dalszy delegacji. Pzdr

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. No bez żartów. Jak niespodziewanie? Niemcy i Szwedzi wieszczą koniec.

      Usuń