niedziela, 10 lipca 2016

Pies na zamku - po raz kolejny.

Stałam w kuchni, myłam gary i jak zwykle przy tej czynności, pojawiło się kilka myśli. Nie że głębokich. Takich zwykłych. Po prostu. - Nie muszę pisać dużo, żeby uzupełnić stare wycieczki. Nawet, zdaniem niektórych - nie powinnam. Tyle się już tego nawarstwiło, że trzy sezony jestem do tyłu. Pies będzie miał niedługo cztery lata, a ja wstawiłam na Różowy Plecak dopiero dwa posty z jego udziałem. Dwa, a on już pół Polski zjechał. Trzeba to jakoś sprawnie nadgonić. To na pewno nie będzie takie proste jak właśnie napisałam, bo jak ja sobie tylko coś takiego postanowię, to już jak w gospodarce, albo w stosunkach dyplomatycznych z Rosją – kryzys pewny. Jednak spróbuję.


Lipcowa niedziela. Rodzina zwlekła się w miarę sprawnie, ogarnęła temat śniadania i zbiera się do wyjścia. W związku z tym wydarzeniem najwięcej emocji okazuje oczywiście pies i są to emocje pozytywne. Reszta uczestników wycieczki też okazuje emocje, a raczej wyraża swoje uczucia mimiką twarzy. Ale zdecydowanie bardziej podoba mi się entuzjazm psa. Opuszczamy mieszkanie, pakujemy się do samochodu i jedziemy do Czerska. Na zamek. Trochę z duszą na ramieniu. W internecie znalazłam, jakiś czas temu, informację, że zamek w Czersku jest psiolubny. Ale, to nie była oficjalna notatka na, oficjalnej stronie, tylko komentarz pod zdjęciem. Pomysł wyjazdu narodził się tak, jak to zwykle bywa, za pięć dwunasta, to weryfikacja tej informacji telefonicznie nie była możliwa. Się okaże. No i okazuje się, że to prawda. Na zamek w Czersku można zabrać psa i go tam wpuszczą. Bo zabrać psa, to my możemy generalnie wszędzie, tylko nie wszędzie zostanie wpuszczony, a w niektórych miejscach to nawet mandat dostanie. A to akurat, to nie zawsze rozumiem. Na zamku Książąt Mazowieckich psy na pewno były od zawsze, więc to właściwie nie powinna być żadna sensacja, że mogą tam wejść ze swoim opiekunem, ale jest. Jest, bo bardzo mało miejsc turystycznych się na to decyduje. Chociaż po trzech latach zauważamy pewien progres, to opornie to idzie. Winni są również sami właściciele czworonogów, którzy jak pies coś zmaluje tylko drą się na wszystkich głośno, jak śmieli zauważyć, ale naprawić szkodę, przyjąć odpowiedzialność, to nie. To nie jego pies. Albo jego, ale nie zrobił tego co widziałaś. Nie i koniec. Niemożliwe. I nie będzie go na smycz zapinał, bo on jest bardzo przyjazny, jeszcze nikomu nic nie zrobił. No co to jest kurna za tłumaczenie. Mnie nie obchodzi czy ten pies, który właśnie pędzi do mojego psa, w pobliżu moich dzieci, zupełnie nie zwracając uwagi na darcie swojego właściciela, to czy on ma order uśmiechu, albo plakietkę przyjaciela od Misia Puchatka. Mnie interesuje, czemu mój pies jest na smyczy, a tamten pies nie?! I dlaczego, przez nieodpowiedzialnego człowieka, ja się muszę bać?! Nie napiszę, że Gandalf nie jest spuszczany ze smyczy, bo jest. W stosownym miejscu i czasie. I na pewno nie po to, żeby kogoś straszył. To jest dla obcych, obcy pies. Nie mają obowiązku mu ufać. Nawet nie powinni. Dobra wystarczy, bo znowu będzie, że przynudzam. Na ten zamek to tak jakoś od tyłu zajechaliśmy i weszliśmy też od tyłu, i powiem wam dziwnie. Dziwnie się wychodzi z fosy po bilety, ale tak wyszło. Darek zgarnął psa i opiekował się nim na zamku, przypuszczam z lenistwa. Jasnym było i logicznym, że nie będziemy psa po wieżach prowadzać, to sobie tata obmyślił, że kalorie zaoszczędzi. No i niech będzie. I tak wolę sama pójść. Bo jak on pójdzie to mi cztery zdjęcia zrobi. Na wschód, zachód, północ i południe. Albo trzy, bo na południe było pod słońce. To idę ja, z dziewczynami pokonywać zamkowe schody. Pies jest tak średnio zadowolony, że on nie idzie, za to Darek zadowolony jak najbardziej. Kiedy obeszliśmy już wszystkie kąty, zeszliśmy do fosy i udaliśmy się do samochodu. 















































Potem pojechaliśmy do Otwocka Wielkiego. No i tu, zaraz na bramie, to się trochę wkurzyłam. Bo oczywiście pies nie może. Nawet za bramę. Rozumiem taki zakaz w Wilanowie. Rozumiem w Łazienkach Królewskich, gdzie przechadzają się pawie i miliony turystów. Reprezentacyjne miejsce stolicy nie powinno walić psimi odchodami. Wystarczy, że ta sadzawka capi jak gnije od późnej wiosny do jesieni, a jeszcze połowa Warszawy przynosi tam niedojedzone produkty spożywcze i wyrzuca do wody. To i swoje pieski połowa warszawiaków by wyprowadzała, a oni z tym swoim podejściem, że przecież są u siebie, to nie wiadomo czy by za psem zbierali. No to rozumiem, że do Wilanowa i do Łazienek nie - ale tutaj? Zielsko się pleni w samopas, pokrzywy miejscami mojego wzrostu, moja babcia lepiej zadbany ugór miała niż ten park pałacowy, jego mać. Tu żadna wiewiórka po orzeszka nie idzie, kaczki i inni skrzydlaci mieszkańcy, jak wlezą w pokrzywy to ich nawet ten mój udomowiony myśliwy nie zauważy. Poza tym, a może przede wszystkim to on przecież byłby na smyczy. A ja jestem przygotowana, mam torbę i łopatkę tekturową – sprzątamy po nim. No zdenerwowałam się. Na szczęście Darek znajduje dziką satysfakcję w przechytrzaniu systemu i udowadnianiu, że myślenie abstrakcyjne istnieje naprawdę, i… I pojechał za tę bramę, z tym psem, na ten parking. Przez jego działanie, ja się cała spięłam, bo jak ktoś wiesza półmetrową przekreśloną podobiznę psa, na jebitnym kamiennym słupie od bramy, to on raczej nie ma zamiaru iść na ustępstwa i pewnie nas pogoni, i to w niewybredny sposób. Ale Darek:
- Ja tu nie wjechałem psem tylko samochodem. Ten pies nie jest w parku, tyko w aucie. Idź se to obejrzyj, a ja z nim zaczekam.
Poszłam z dziewczynami, ale napisać muszę, że frajdy to ja z tego oglądania za wiele nie miałam. Już o zwiedzaniu pałacu w pałacu, czyli tego muzeum wnętrz, to nawet mowy nie było. Obleciałyśmy tylko dookoła tę siedzibę rodu Bielińskich, żeby tata nie musiał za długo czekać i pies żeby nie musiał czekać za długo. Także taka wizyta. 



















Brak komentarzy:

Prześlij komentarz