Stałam
w kuchni, myłam gary i jak zwykle przy tej czynności, pojawiło się
kilka myśli. Nie że głębokich. Takich zwykłych. Po prostu. - Nie
muszę pisać dużo, żeby uzupełnić stare wycieczki. Nawet,
zdaniem niektórych - nie powinnam. Tyle się już tego nawarstwiło,
że trzy sezony jestem do tyłu. Pies będzie miał niedługo cztery
lata, a ja wstawiłam na Różowy Plecak dopiero dwa posty z jego
udziałem. Dwa, a on już pół Polski zjechał. Trzeba to jakoś
sprawnie nadgonić. To na pewno nie będzie takie proste jak właśnie
napisałam, bo jak ja sobie tylko coś takiego postanowię, to już
jak w gospodarce, albo w stosunkach dyplomatycznych z Rosją –
kryzys pewny. Jednak spróbuję.
Lipcowa
niedziela. Rodzina zwlekła się w miarę sprawnie, ogarnęła temat
śniadania i zbiera się do wyjścia. W związku z tym wydarzeniem
najwięcej emocji okazuje oczywiście pies i są to emocje pozytywne.
Reszta uczestników wycieczki też okazuje emocje, a raczej wyraża
swoje uczucia mimiką twarzy. Ale zdecydowanie bardziej podoba mi się
entuzjazm psa. Opuszczamy mieszkanie, pakujemy się do samochodu i
jedziemy do Czerska. Na zamek. Trochę z duszą na ramieniu. W
internecie znalazłam, jakiś czas temu, informację, że zamek w
Czersku jest psiolubny. Ale, to nie była oficjalna notatka na,
oficjalnej stronie, tylko komentarz pod zdjęciem. Pomysł wyjazdu
narodził się tak, jak to zwykle bywa, za pięć dwunasta, to
weryfikacja tej informacji telefonicznie nie była możliwa. Się
okaże. No i okazuje się, że to prawda. Na zamek w Czersku można
zabrać psa i go tam wpuszczą. Bo zabrać psa, to my możemy
generalnie wszędzie, tylko nie wszędzie zostanie wpuszczony, a w
niektórych miejscach to nawet mandat dostanie. A to akurat, to nie
zawsze rozumiem. Na zamku Książąt Mazowieckich psy na pewno były
od zawsze, więc to właściwie nie powinna być żadna sensacja, że
mogą tam wejść ze swoim opiekunem, ale jest. Jest, bo bardzo mało
miejsc turystycznych się na to decyduje. Chociaż po trzech latach
zauważamy pewien progres, to opornie to idzie. Winni są również
sami właściciele czworonogów, którzy jak pies coś zmaluje tylko
drą się na wszystkich głośno, jak śmieli zauważyć, ale
naprawić szkodę, przyjąć odpowiedzialność, to nie. To nie jego
pies. Albo jego, ale nie zrobił tego co widziałaś. Nie i koniec.
Niemożliwe. I nie będzie go na smycz zapinał, bo on jest bardzo
przyjazny, jeszcze nikomu nic nie zrobił. No co to jest kurna za
tłumaczenie. Mnie nie obchodzi czy ten pies, który właśnie pędzi
do mojego psa, w pobliżu moich dzieci, zupełnie nie zwracając
uwagi na darcie swojego właściciela, to czy on ma order uśmiechu,
albo plakietkę przyjaciela od Misia Puchatka. Mnie interesuje, czemu
mój pies jest na smyczy, a tamten pies nie?! I dlaczego, przez
nieodpowiedzialnego człowieka, ja się muszę bać?! Nie napiszę,
że Gandalf nie jest spuszczany ze smyczy, bo jest. W stosownym
miejscu i czasie. I na pewno nie po to, żeby kogoś straszył. To
jest dla obcych, obcy pies. Nie mają obowiązku mu ufać. Nawet nie
powinni. Dobra wystarczy, bo znowu będzie, że przynudzam. Na ten
zamek to tak jakoś od tyłu zajechaliśmy i weszliśmy też od tyłu,
i powiem wam dziwnie. Dziwnie się wychodzi z fosy po bilety, ale tak
wyszło. Darek zgarnął psa i opiekował się nim na zamku,
przypuszczam z lenistwa. Jasnym było i logicznym, że nie będziemy
psa po wieżach prowadzać, to sobie tata obmyślił, że kalorie
zaoszczędzi. No i niech będzie. I tak wolę sama pójść. Bo jak
on pójdzie to mi cztery zdjęcia zrobi. Na wschód, zachód, północ
i południe. Albo trzy, bo na południe było pod słońce. To idę
ja, z dziewczynami pokonywać zamkowe schody. Pies jest tak średnio
zadowolony, że on nie idzie, za to Darek zadowolony jak najbardziej.
Kiedy obeszliśmy już wszystkie kąty, zeszliśmy do fosy i udaliśmy
się do samochodu.
Potem
pojechaliśmy do Otwocka Wielkiego. No i tu, zaraz na bramie, to się
trochę wkurzyłam. Bo oczywiście pies nie może. Nawet za bramę.
Rozumiem taki zakaz w Wilanowie. Rozumiem w Łazienkach Królewskich,
gdzie przechadzają się pawie i miliony turystów. Reprezentacyjne
miejsce stolicy nie powinno walić psimi odchodami. Wystarczy, że ta
sadzawka capi jak gnije od późnej wiosny do jesieni, a jeszcze
połowa Warszawy przynosi tam niedojedzone produkty spożywcze i
wyrzuca do wody. To i swoje pieski połowa warszawiaków by
wyprowadzała, a oni z tym swoim podejściem, że przecież są u
siebie, to nie wiadomo czy by za psem zbierali. No to rozumiem, że
do Wilanowa i do Łazienek nie - ale tutaj? Zielsko się pleni w
samopas, pokrzywy miejscami mojego wzrostu, moja babcia lepiej
zadbany ugór miała niż ten park pałacowy, jego mać. Tu żadna
wiewiórka po orzeszka nie idzie, kaczki i inni skrzydlaci
mieszkańcy, jak wlezą w pokrzywy to ich nawet ten mój udomowiony
myśliwy nie zauważy. Poza tym, a może przede wszystkim to on
przecież byłby na smyczy. A ja jestem przygotowana, mam torbę i
łopatkę tekturową – sprzątamy po nim. No zdenerwowałam się.
Na szczęście Darek znajduje dziką satysfakcję w przechytrzaniu
systemu i udowadnianiu, że myślenie abstrakcyjne istnieje naprawdę,
i… I pojechał za tę bramę, z tym psem, na ten parking. Przez
jego działanie, ja się cała spięłam, bo jak ktoś wiesza
półmetrową przekreśloną podobiznę psa, na jebitnym kamiennym
słupie od bramy, to on raczej nie ma zamiaru iść na ustępstwa i
pewnie nas pogoni, i to w niewybredny sposób. Ale Darek:
-
Ja tu nie wjechałem psem tylko samochodem. Ten pies nie jest w parku, tyko w aucie. Idź se to obejrzyj, a ja z nim zaczekam.
Poszłam
z dziewczynami, ale napisać muszę, że frajdy to ja z tego
oglądania za wiele nie miałam. Już o zwiedzaniu pałacu w pałacu,
czyli tego muzeum wnętrz, to nawet mowy nie było. Obleciałyśmy
tylko dookoła tę siedzibę rodu Bielińskich, żeby tata nie musiał
za długo czekać i pies żeby nie musiał czekać za długo. Także
taka wizyta.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz