Minęła
nam jesień. Słaba turystycznie, bo Darek miał dużo wyjazdów, a i
pogoda taka sobie była. Raz tylko na grzyby do Lelowa pojechałam i
raz pojechaliśmy gdzieś. To na razie będzie tajemnica. A ta
tajemnica, to się tak do końca nie wyda, bo nazwy miejscowości
zapomniałam. Ale to się okaże nieistotne. Zobaczycie, to znaczy
przeczytacie – tylko troszkę dalej. Potem była zima. Zimna i
za długa. Bardzo zdecydowanie za długa. I wiosna. Lodowata i bez
majówki, bo byliśmy chorzy, i było zimno. No jakby mi ktoś
zafundował wstęp do epoki lodowcowej. Bryndza.
Klimat zaczął się
ocieplać dopiero w czerwcu. Na szczęście już na początku czerwca
i od razu z przytupem, bo termometr w Grodzisku pokazywał grubo
ponad 20 stopni, a mój termometr wisi w cieniu. Dobrze się
zapowiadał początek lata. Była nadzieja, że mi to słonko wodę w
jeziorze nagrzeje w miarę szybko. Bo szybko była mi potrzebna
ciepła woda w jeziorze. Czemu, bo kiedy skończyła się wiosna i
formalnie zaczęło lato, a Basia przyniosła do domu świadectwo i
to z paskiem. Przeciągnęłam doniczki z pomidorami koktajlowymi z
balkonu do dużego pokoju i ustawiłam w pojemnikach z wodą.
Pozamykaliśmy okna, i drzwi, i daliśmy nogę na Mazury. Wygrzewać
zziębnięte kości i całą zziębniętą resztę ciała. Ponieważ
wyjechaliśmy w połowie dnia, nie bardzo był czas na okazyjne
zwiedzanie i tak prawdę pisząc, nie bardzo mieliśmy wenę. Jedynym
naszym wspólnym pragnieniem było znaleźć się na miejscu, w
Kętrzynie. Bo stamtąd to już rzut beretem do naszej plaży. Żeby
sobie ktoś nie pomyślał, że my właśnie na urlop wyjechaliśmy.
Nic podobnego. To jest tylko weekendowy wypad, troszkę przedłużony,
żeby poczuć wreszcie to lato, to ciepło, słońce na skórze,
wiatr we włosach i ręce w kieszeniach.
Sobota
rano. Wcześnie rano. Nie było jeszcze siódmej. No to przyznacie,
że na wakacjach - przed siódmą - to jest bardzo wcześnie. No
chyba, że ktoś jest na wakacjach w górach. W górach to jest już
niewczesna godzina. No i w Kołobrzegu. W Kołobrzegu w wakacje
wstaje się przed szóstą, żeby zająć sobie kawałek plaży przy
molo. Ale ja byłam w Kętrzynie w bloku. I zerwałam się z łóżka
o świcie. Sobota wcześnie rano przed siódmą wstałam, bo ktoś
musiał wyprowadzić psa. Niniejszym przedstawiam wszem i wobec
nowego uczestnika naszych rożnych, nie zawsze różowych, wypraw –
Gandalfa.
Na początku miał być to Szkop, ale Darek się uparł, że
on nie będzie chodził ze „Szkopem” na spacery. Potem Skandal,
bo w klatce dwa piętra wyżej jest Afera, to by na dzielnicy
szacunek od razu podskoczył, że w naszej klatce to jest i Afera, i
Skandal, ale ostatecznie plebiscyt wygrał wiekowy pan z długą,
siwą brodą i czaruje nasz świat od października zeszłego roku.
Tak, to był ten drugi jesienny wyjazd – po psa. Ale nie pamiętam
dokąd. To znaczy nazwy tej miejscowości nie pamiętam. To było
wtedy mało istotne. Najistotniejsza była ta mała kulka z
biszkopta, na moich kolanach transportowana do domu. I kwestia czy
mnie po drodze to słodkie stworzenie nie obsika. Życie nasze
zmieniło się tego pamiętnego października diametralnie. I nie
chodzi mi tutaj tylko o nowe obowiązki, bo to wiadomo, oczywista
oczywistość, ale o wyjazdy. Kwestia pakowania psa i jego podróżnej
torby, to tak tylko napomknięta, bo to ta mniej istotna kwestia.
Chodzi o to, że do tej pory jeździliśmy tylko z dziećmi. Bardzo
małymi nawet, ale jednak ludźmi. Z dzieckiem wejdziesz generalnie
wszędzie. Nawet jeśli jest ono głośne, upierdliwe, irytujące, to
możesz je zabrać wszędzie. No z psem już tak nie ma. Więcej,
kiedy weszliśmy w posiadanie psa, a pies wszedł do bagażnika,
rozgościł się, umościł i bardzo polubił podróże,
zauważyliśmy, że w naszym kraju wisi wszędzie pełno tabliczek z
przekreśloną podobizną psa. Ja tu od razu zapewniam, że nie
chciałam oprowadzać Gandalfa po Muzeum Narodowym, ale do parku pod
pałacem, który chciałam odwiedzić z dziewczynami, to bym go
chętnie zabrała, na smyczy i posadziła przy ławce, na której
Darek będzie na nas czekał i tę smycz trzymał. Mocno. I nie
chodzi mi o Łazienki w Warszawie. W tym kraju, w tej kwestii,
potrzebna jest duża doza zdrowego rozsądku i zrozumienia. Po obu
stronach, żeby nie było wątpliwości.
Przenieśmy
się jednak na Mazury. Poszłam z tym psem, wróciłam i zastałam
zrobioną kawę. W Kętrzynie tak jest. Tam działa magia północy i
kawa po prostu się robi. W ten sam sposób, magicznie, pojawiło się
śniadanie kilka chwil po kawie. Nie napiszę co się jada w
Kętrzynie na śniadanie, bo jeszcze jakiś dietetyk przykuje mi się
do nogi. W każdym razie kaloryczność wystarcza do kolejnego
śniadania. Ale oczywiście babcia nie pozwoli, żebyśmy przez
resztę dnia tylko spalali śniadanie więc... Wracamy stamtąd z
zapasem nie tylko słoików. Jak już wracam, to już, że tak powiem
– huk. Gorzej, że ja tam na plażę jeżdżę, a to już się robi
duuuży problem, z za dużą dupą. No i jaki wniosek – wszystko
wina teściowej. Jak zwykle. Mam nadzieję, że tego nie przeczyta.
Dziadziuś nie pokazuj Jej przypadkiem tego posta. Po śniadaniu
kompletuję plażowy niezbędnik i pakuję go do tej największej
torby z Ikei. Darek napełnia koszyk piknikowy, plądrując kuchnię.
Pies obserwuje te nasze przygotowania z nieskrywaną radością,
objawiającą się merdającym ogonem. Jeszcze nie wie, że on
zostaje. Pierwszy raz zostaje. Nie spodoba mu się to, jestem pewna,
bo to pies podróżnik. Jak widzi spakowane torby, otwarty bagażnik,
kluczyki w ręku Darka, to już stoi przy drzwiach, z kocykiem pod
pachą, gotowy do podróży. Tym razem musi zostać pod opieką
dziadków, bo plaża na którą się wybieramy nie jest psiolubna, w
regulaminie jasno stoi zakaz wstępu ze zwierzętami. Co jest dla nas
absolutnie zrozumiałe w tym wypadku. Spod bloku wyjeżdżamy przed
dziewiątą. Tak, dokładnie. I to dobrze, że się zbieranie trochę
przeciągało. Na plaży miejskiej w Rynie przebywa kilka osób, ale
to my rozkładamy pierwszy kocyk i jako pierwsi zażywamy kąpieli. W
ciągu godziny pojawia się trochę ludzi, ale dopiero w okolicach
południa na plaży robi się ciasno. To oczywiście było do
przewidzenia. Jest sobota. Pierwsza sobota wakacji i pogoda jak drut.
Cudowny, ciepły dzień. Wypełniony po brzegi słońcem, wodą,
zabawą i dobrymi humorami. No połowa dnia, bo tak w okolicy 15:00
zaczęliśmy się zbierać. Żeby nie przesadzić od razu pierwszego
dnia i nie po przypalać się słońcem, tudzież nie przeziębić
wodą. Trzeba się jakoś tak rozsądnie zaaklimatyzować. Z umiarem.
No i pomimo śniadania mistrzów, po tych harcach nad wodą wszyscy
głodni. A w Ketrzynie czeka strawa wyśmienita w babcinej kuchni
uwarzona. To kończymy na dziś w Rynie.
Popołudnie spędzamy nad jeziorkiem w Ketrzynie. Spacerki z psem i plac zabaw dla dzieci. Właściwie dla dziecka jednego, tego mniejszego, bo tę większą to już nie bawi, a nawet można powiedzieć, że obciachem jej zalatuje.
Kolejny
dzień i niemal identyczny scenariusz. Niemal, różnica taka, że
Tosię trzeba przed słońcem chronić ze zdwojoną gorliwością.
Już wczoraj smarowałam ją co 15 minut i okrywałam koszulką, a
mimo to trochę mi się dziecko zaczerwieniło. Tosia ma bardzo
wrażliwą warstwę zewnętrzną. Zdajemy sobie z tego sprawę i
staramy się ją chronić jak najmocniej, ale czasami się zdarzy, że
zanim jej skóra zaadoptuje się do letnich warunków, to najpierw
musi zaliczyć poparzenie słoneczne i to z wysypką. Niedziela w
Rynie była więc krótsza. Tosia bawiła się w koszulce z długim
rękawem i w nakryciu głowy. Pogoda jednak dopisywała mocno. Za mocno i
zbyt ryzykownie. Kiedy zegary oznajmiły, że jest południe, a
słońce wędrując po plaży zaczęło okradać nas z cienia,
postanowiliśmy zrezygnować z dalszego plażowania, żeby uchronić
Antosię przed przykrymi konsekwencjami.
Reszta dnia upłynęła nam na unikaniu słońca. Dużo cienia, a jednocześnie letniego klimatu zaznaliśmy podczas popołudniowej wizyty w babcinym królestwie, czyli na prostokątnym fragmencie ziemi użytkowej, wziętej w użytkowanie od Polskiego Związku Działkowców. Znaczy się na ROD-os. Tyle, że bez os. Za to w towarzystwie motyli.
W
poniedziałek od samego rana było już jasne, że dalszego
plażowania nie będzie. Tosia jest czerwona. Nie ma jeszcze dramatu,
nic nie piecze i nie swędzi, ale wskazane są działania
prewencyjne. Nasz przedłużony weekendowy wypad trzeba naprędce
zmodyfikować. Zmienić cele, dostosować oczekiwania. Spacerując z
psem, przewietrzyłam głowę i wpadłam na pomysł. Pojedziemy za
granicę. Jest tu niedaleko, tuż za Świętą Lipką taka granica na
której nie trzeba paszportów. Zostawimy tereny Mazur i udamy się
odkrywać tajemnice, i uroki Warmii. O ile uda mi się przekonać do
tego pomysłu współmałżonka. O dziwo długo przekonywać nie
musiałam. Darek też nie miał ochoty przesiedzieć dnia. Jeszcze
przed śniadaniem odpaliłam laptopa i prześwietliłam moją mapę.
Wybrałam miejsca, wytyczyłam trasę i już tylko czekać mi
pozostało, aż znajdziemy się w klimatyzowanym wnętrzu firmowego
samochodu. Po śniadaniu Tosia została wysmarowana kremem z filtrem
50+ i powoli zmierzaliśmy do wyjścia. Wolno, ale konsekwentnie.
Cały czas w tym jednym kierunku, aby ruszyć i dotrzeć jeszcze w
warunkach komfortu termicznego. Korzystając z okazji psa zostawiamy
pod opieką dziadków, to jest to bardziej komfortowe rozwiązanie.
Łażenia dużo nie zaplanowałam. Wiadomo, sytuacja wyjątkowa.
Tylko krótkie spacerki. Pierwszy taki mamy w mieście – Dobrym
Mieście. Z dobrą pogodą, w dobrych nastrojach i dobrze przed
10:00. Może właśnie dlatego Basztę Bocianią, w której mieści
się muzeum, zastajemy zamkniętą na cztery spusty. Trudno. Jest
ciepły, leniwy poranek. Rozglądamy się wiec nieśpiesznie po
najbliższym otoczeniu, bo dzisiaj to akurat nam się nigdzie nie
spieszy. Z takim podejściem przemieszczamy się w stronę gotyckiego
zespołu kolegiackiego. I znowu nie będzie zdjęć wnętrza
kościoła. Podziwiam ich potęgę, majestat, kunszt wykonania,
wywierane na człowieku maluczkim wrażenie, ale podziwiam z
zewnątrz. W ogromnej większości przypadków. Czemu? Trudno to
wyjaśnić. Przekraczając progi świątyni mam nieodparte wrażenie,
że zakłócam swoją wizytą, powodowana czystą ciekawością,
panujący tam święty spokój. Albo po prostu diabła mam za skórą
i on nie chce się szwendać ze mną po kościołach. Do której z
wersji byście się nie przychylali, nie zmieni to faktu, że u mnie
kościelnych wnętrz raczej nie uświadczycie za wiele. Ale, ale na
zewnątrz, czyli w plenerze, też jest przecież co oglądać.
Czasami nawet zaskakująco dużo tego oglądania się trafia.
Kolegiata o której piszę, jest drugą, pod względem wielkości,
świątynią na Warmii. Mnóstwo historycznego uroku i ceglanego
ciepła. Poszukiwania obu tych rzeczy polecam zacząć na dziedzińcu
i kontynuować za plecami, od strony rzeki i elektrowni wodnej –
małej. Takie określenie znalazłam w necie i zgadza się ono ze
stanem faktycznym – naprawdę jest ona nieduża. Ale przecież i
Łyna, na której ją wybudowano, przesadnie rozmiarem nie grzeszy,
więc wszystko się zgadza. Dobre Miasto mnie zaskoczyło. Często
ostatnio to piszę, bo często bywam ostatnio zaskakiwana. Ja tam
jechałam, tak po prawdzie, tę basztę sfotografować. Bazylika, ze
swoim klimatem, charakterem i prezencją, była więc ogromną,
pozytywną niespodzianką.
Następny
był „klasztor”. To sanktuarium do którego jechałam w tamtym
roku, ale wylądowałam w Stoczku Klasztornym zamiast w Krośnie.
Krośnie koło Ornety. Podjeżdżamy, parkujemy – bo jest gdzie, to
znaczy jest wyznaczone do tego celu miejsce. Wysiadamy, patrzymy po
sobie z Darkiem, a to patrzenie nie skutkuje żadnymi wnioskami. Nic,
absolutnie nic się nie dzieje. Cisza, jak makiem się sieje to jest
głośniejsza. W zasięgu wzroku absolutnie żywego ducha. Spokój
taki, że nawet drzewa nie ważą się liśćmi zatrzepotać. A w
samym centrum tego wszystkiego, pomylony przeze mnie z klasztorem,
ten zjawiskowy zespół pielgrzymkowy. Niesamowite miejsce.
Niesamowite okoliczności. No tego się po prostu nie da przekazać
pismem, słowami, znakami, składnią... Pierwsze pytanie jakie się
nasuwa to: czemu tu nikogo nie ma?! Czemu nikt nie podziwia tej
perełki architektonicznej?! Czemu nikt nie zachwyca się tym
miejscem?! I kto do jasnej cholery pozwala żeby to cudo popadało w
ruinę?! Kościół i całe jego otoczenie ściśle związane z
ruchem pielgrzymkowym. Rozbudowy i inwestycje były odpowiedzią na
potrzeby coraz liczniej przybywających wiernych do tego miejsca
kultu. A kultem otoczona była tam figurka tronującej Matki Boskiej z Dzieciątkiem, która, podobno, znalazły dzieci w wodach Drwęcy Warmińskiej. W pobliżu tego
miejsca wybudowano kaplicę i umieszczono w niej alabastrową figurę.
Wieść o cudownym znalezisku rozeszła się z prędkością
błyskawicy i kapliczka szybko przestała wystarczać. Podjęto
decyzje o budowie kościoła, który sprosta potrzebom i liczebności
napływających pielgrzymów. To nam wyjaśnia pokrótce, czemu to
cudo stoi w szczerym polu. Miejsce wybrała siła wyższa. Aby jak
najmocniej zbliżyć się do świętości, aby główny ołtarz
wybudować dokładnie nad miejscem znalezienia figurki, zmieniono
bieg rzeki. Teren pod zabudowę naszprycowano dębowymi palami i
postawiono kościół. Trochę później dom księży emerytów.
Dzieło zwieńczono oplatając całe założenie krużgankami z
kaplicami narożnymi. Przez cały czas rozbudowy trwało również
wyposażanie świątyni i dopracowywanie detali. Inwestycja wymagała
niemałych nakładów sił i środków. Dzięki nim, do dziś
prezentuje się świetnie. Tylko czemu przestała przyciągać
pątników? Czemu wierni odwrócili się plecami do tego miejsca?
Może to, że w 1945 roku zniknęła alabastrowa figurka Matki
Boskiej z Dzieciątkiem. Ktoś ją najprawdopodobniej podsowiecił.
Zniknął powód i przyczyna powstania tego miejsca. Zrobiono co
prawda kopię, ale... ale to jest jedynie zrobiona kopia. Sytuacji
nie poprawił fakt, że ziemie sanktuarium trafiły do PGR-u. I o
zgrozo, część zabudowań zaczęto przerabiać na jego biura. W
świetle tych wydarzeń, można rzec, że wielkie szczęście miał
jednak ten obiekt. Może nawet opiekę z góry, bo przetrwać PGR z
pomysłami jego założycieli i brak opieki przez wiele długich lat,
to szczęście to chyba za mało powiedziane.
Jeśli
szukasz informacji na temat Krosna koło Ornety, to jakby oczywistym
następstwem tego działania, jest sprawdzenie co to jest ta Orneta.
Otóż Orneta jest to miasto. Nieduże, niecałe 10 tys. mieszkańców.
Położone na równinie. Jest tam spory kościół z zabytkową
plebanią, jest cerkiew prawosławna, cerkiew grekokatolicka i kilka
odrestaurowanych kamieniczek przy rynku, którym nie sposób zrobić
przyzwoitego zdjęcia w środku dnia. Bo pod tymi kamieniczkami,
wszędzie stoją samochody. Nie marudzę, opowiadam. Na rynku miasta,
w środku dnia, mają prawo stać samochody, motocykle czy rowery.
Maja prawo tłoczyć się ludzie, a nawet przemieszczać. Może być
głośno, może być gwarnie, może być harmider. Bo w poniedziałek,
w południe, w mieście ma się dziać. To dowód na to, że miasto
żyje. Tętnią życiem miejskie arterie. I wnętrza gotyckiego
ratusza, który mnie do Ornety swą przecudną urodą zwabił. Skąd
to wiem – zaraz napiszę. Przyjechaliśmy do miasta mniej więcej w
połowie dnia. Darek zaparkował pod osłoną ratusza, czyli w
miejscu powstawania za jego sprawą cienia. Przed naszymi oczyma, tuż
za szybą samochodu stoi tabliczka i informuje nas, że ten postój
jest płatny. No to Darek opuścił samochód z zamiarem zapłacenia.
Nas zostawił na wypadek gdyby w tym czasie zjawiła się jakaś
kontrola, czyli ktoś z mandatem. Bo wtedy jak nikogo nie ma przy
pojeździe, to już umarł w butach i nie ma tłumaczenia –
wiadomo. To znaczy ja nie wiem, ale Darek tak twierdzi. Od paru lat.
No to czekamy na ten czarodziejski bilecik co nas uwolni z tej
metalowej klatki. Ciepło. Chociaż stoimy w cieniu. Znaczy siedzimy
w samochodzie, który stoi w cieniu. Trochę się rozglądam nerwowo,
czy ktoś nie biegnie w naszym kierunku z zamiarem wybicia szyby i
oswobodzenia z metalowej pułapki gromadki ssaków, zostawionych w
takich warunkach przez kogoś bez wyobraźni i empatii, ale nie. Za
mocno jednak wyglądamy na ludzi. Co innego by się pewnie działo
gdyby Darek zostawił tu psa. O i o wilku mowa. To znaczy wraca
Darek. Ale coś bez humoru. Uuuu... niedobrze. Szybko mu się ten
humor zgubił:
- Ja
nie umiem zapłacić za to parkowanie. Tu nie ma parkomatu żadnego.
Ani informacji. Po chuj pisać, że chcą pieniądze jak nie umieją
ich zainkasować. To jest porypane jakieś.
- Jak
wszystko kochanie, jak wszystko.
No
i tak siedzimy chwilę, tylko drzwi żeśmy pootwierali, żeby jednak
wietrzyć. No i wydaje się, że pat, bo on nie zostawi samochodu bez
tej karteczki przy szybie, a ja nie idę sama. To znaczy mogłabym,
dałabym radę, ale to by chyba było niegrzeczne i mogło skutkować
fochem gigantycznym, że go tak zostawiłam w kłopocie. Ale...
świeże powietrze jednak działa cuda:
- Darek.
No gdzie my stoimy?
- No
gdzie – w Ornecie.
- Pod
ratuszem tak? No to tam, w środku, są organy, które tę opłatę
wymyśliły. No to kto ci udzieli rzetelniejszej informacji o
płaceniu, niż organ który tę opłatę wprowadził. Kurwa jestem
niesamowita. Poczekaj. Ja się dowiem jak się to płaci.
Poszłam.
Weszłam do środka, minęłam kilkoro ludzi, zatrzymałam się,
okręciłam parę razy i stanęłam mniej więcej na środku tego
pomieszczenia za drzwiami. Jestem przekonana, że na mojej twarzy
widniał wyraz zagubienia. Dłuższą chwile widniał, bo dłuższą
chwilę tam stałam próbując kogoś zaczepić. W klapkach z
różowymi stokrotkami, w zielonych krótkich spodenkach, w koszulce
w różowe paski, z aparatem Nikon na szyi – no nie sposób było
mnie nie zauważyć w urzędzie i nie sposób było, po jednym rzucie
oka, zorientować się, że szukam pomocy, tudzież informacji. Kilka
osób obok mnie przemaszerowało, wszyscy strasznie zajęci pędzili
gdzieś z papierami nawet nie patrząc w moją stronę. Przy drzwiach
żadnego stróża, żadnej sprzątaczki no nikogo kompetentnego, kto
mógłby informacji udzielić. Tylko te postacie w garniturach i
garsonkach, co nawet na mnie nie spojrzą. - Kuźwa co ja jakaś
krzywa jestem, niedomyta? A kij wam w oko. - Z tą nieprzyzwoitą
myślą pakuję się po schodach na górę, może tam mnie ktoś
zauważy. U szczytu schodów już zaczęłam się rozglądać za
osobą, którą zaczepię. Nie będę dłużej czekała na waszą
reakcję sama wprawię w ruch te trybiki. I zaczepiam pierwszą
napotkaną kobietę o blond włosach, i już bez żadnych ceregieli
prosto do niej, żeby nie było wątpliwości, i żeby nie mogła
zrobić uniku:
- Przepraszam,
mam pytanie.
- Tak?
- Jak
się u was płaci za parkowanie.
Takiego
pytania się ta pani nie spodziewała. Sadząc po wyrazie jej twarzy,
to było raczej pytanie do jej szofera. Ale wybrnęła. Odwróciła
się do takiego przeszklonego pomieszczenia zawołała stamtąd kogoś
płci męskiej i:
- Jak
się u nas płaci za parkowanie?
Potem
ja:
- Bo
wie pan, ja bym chciała się przejść dookoła rynku, po to
przyjechałam, z Kętrzyna, ale mąż nie zostawi samochodu, jak nie
dostanie tej karteczki. Mogłabym zostawić męża, ale mamy dwoje
dzieci i w sumie tak trochę głupio, żeby w waszym mieście przez
brak informacji ludzie takie dylematy mieli.
Najpierw
zdębieli. Zupełnie nie byli przygotowani na taki poziom abstrakcji
w miejscu pracy. Chwilkę trwali w osłupieniu. Potem pan się
otrząsną i mi objaśnił, że mają człowieka od pobierania opłat.
Ten człowiek aktualnie jest tam gdzieś w terenie. Żeby się nie
martwić – on nas namierzy. No jak to usłyszałam to już mi się
włączył guzik w mózgu z napisem: To się nie dzieje naprawdę. To
jest równoległa rzeczywistość. Nie potrafiłam sobie odmówić:
- Proszę
pana, a jaką ja mam gwarancję i ile to namierzanie potrwa?
- Proszę
iść gdzie pani chce to się naprawdę wszystko samo rozwiąże.
- Mam
zostawić samochód bez biletu?
- Tak.
- Na
pana odpowiedzialność. I pani. Jak z tego będą kłopoty to ja tu
wrócę.
Chciałam
jeszcze dodać: I was znajdę. Ale już się trochę bałam. Mogli by
to uznać za groźby karalne. Zrobiłam zwrot na pięcie i starałam
się schodzić po tych schodach spokojnie. Na plecach czułam dwie
pary oczu wypalające mi dziury w koszulce z różowymi paskami.
Byłam pewna, że zaraz się potknę i polecę z tych schodów na
mordę. Tak mnie te spojrzenia deprymowały. Po co tam jeszcze stali?
Musiałam zrobić na nich wrażenie. Po wyjściu z budynku
odetchnęłam z ulgą. Wróciłam do samochodu i oznajmiłam co
następuje: idziemy bez biletu, jakby co, cokolwiek – ja to
załatwię. Mam już wejścia w ratuszu.
Zrobiliśmy kółko, wróciliśmy do samochodu, a człowiek ściągający opłaty nas nie namierzył. Miałam iść i uświadomić organ w Ornecie, że system nie działa, ale jakoś zapału mi zabrakło, a Darek chciał jak najszybciej stamtąd odjechać, bo system nie zadziałał i mógł się delektować darmowym parkowaniem i nie chciał stracić tej niezrozumiałej dla mnie frajdy. Na tę radość zareagować musiałam:
- No
faktycznie, jaka to musi być zawrotna kwota zaoszczędzona...
- Nie
ważne ile – ważne, że system oberwał po dupie! Niewydolna
instytucja żerująca na obywatelu, nie kompetentna w takim stopniu,
że nie egzekwuje stawianych przez siebie ograniczeń.
- Punk
nie umarł, tylko dzieci wychowuje.
Reszta
dyskusji poddana została systemowej cenzurze.
W
nastrojach cokolwiek dziwnych dotarliśmy do Pieniężna. Ale humory
nam nadal dopisują. Tutaj parking darmowy, biletów na oglądanie
reliktów zamku nikt nie sprzedaje, pod kościołem też puchy, bo to
poniedziałek. Zero widoków na jakąś interakcję z osobnikiem
naszego gatunku. A nastrój miałam taki, że dyskusja mogłaby być
owocna. Każda. Na każdy temat. Mam coś takiego i to nie jest dobra
cecha, że jak ktoś mnie do czegoś próbuje przekonać, to ja tak
na wszelki wypadek jestem przeciw. Od razu. Natychmiast. Mam
wrażenie, że to jest reakcja obronna przed światem, który na
każdym kroku próbuje mi coś wcisnąć. Sprzedać poglądy, sposób
myślenia, niepokój, warzywa bez GMO, mąkę bez glutenu i pralkę
przyjazną delfinom. Walczę z tym. Czasem od razu, jak pomyślę. Od
razu szykuję kontrargumenty. Przeciw swoim własnym argumentom.
Trochę to schizofreniczne. Przez to prowadzę mnóstwo dialogów
wewnętrznych. Czasem sama jestem zdziwiona poziomem tej dyskusji. A
potem jeszcze wlewam to do komputera i wychodzą takie bzdury jak te
tutaj. Reasumując. Nie było kogo za język pociągnąć, to się
sama ze sobą sprzeczałam, tak z rozpędu.
Pieniężno,
też miasto. Z tym, że położone w pasie Wzniesień Górowskich,
czyli w trakcie podróży z Ornety zmieniło nam się ukształtowanie
terenu. Te Wzniesienia Górowskie to mezoregion. Mezoregion to jednostka podziału fizycznogeograficznego przestrzeni, a to z kolei zjawisko z różnymi długimi, trudnymi wyrazami, a
każdy z tych wyrazów trzeba sobie objaśniać i na końcu
przetłumaczyć na polski te objaśnienia. Aż tak bardzo to mnie to
Wzniesienie nie zainteresowało, żeby się przez ten proces
przeczołgać. Zainteresowanych tym zjawiskiem odsyłam więc do
fachowej literatury, bo ja w tym temacie nie pomogę. Ale Pieniężno,
bo zboczyliśmy trochę przez te Wzniesienia. Jesteśmy tu, bo są tu
także ruiny Zamku Kapituły Warmińskiej. Za kościołem. Wyglądają,
tu się wesprę mową potoczną – średnio. Mają jednak fart, że
ten kościół jest zaraz obok i razem to tworzy jakąś taką nawet
intrygującą całość. Przyjemną wizualnie. O ile można tak
powiedzieć patrząc na zrujnowany pomnik historii. Zamek nie miał
lekko, jak to wśród budowli o charakterze militarnym, z tego tytułu
był w sposób szczególny narażony na agresje i ataki. Wybudowany
został w XIV wieku, a później... Wojna głodowa, wojna trzynastoletnia, Mikołaj Kopernik, wojska szwedzkie, Robotniczo-Chłopska Armia Czerwona, prywatny właściciel i wyrok sądu przywracający zamek gminie. Tak w dużym uproszczeniu i myślowym skrócie przedstawia się historia tego miejsca. Ciekawa jestem jego przyszłości. Myślę, że zajrzymy za jakiś czas, rozejrzeć się i przekonać co w trawie piszczy. I co piszczy w Pieniężnie. Czy posunie się naprzód odbudowa ratusza, stojącego w niewielkiej odległości od ruin i kościoła p.w. św. Apostołów Piotra i Pawła. Bo na razie końca nie widać. Wietrzymy samochód i wracamy do Kętrzyna. Głodni jak wilki.
Po
obiedzie, po krótkiej sjeście, nie mogłam sobie miejsca znaleźć.
Jakiś taki niedosyt miałam i za uszami takie: Co by tu jeszcze...
- Dobra
zbierać się, zabierać psa - idziemy na Poznańską.
Poznańska
w Kętrzynie to jest kultowe miejsce. Kto z Kętrzyna – ten wie.
Kto nie z Kętrzyna, ale choć raz został tam przez autochtona
zabrany – to też wie. Pozostałym powiem tylko, że to jak Rosja –
stan umysłu. Wyjaśnić tego nie idzie. Różne rzeczy Darek na
Poznańskiej robił, ale zapewne nie puszczał tam jeszcze latawca.
No to będzie miał okazję. Fajne się niebo trafiło i słońce w
mojej ulubionej, ciepłej, ciemnożółtej barwie, więc w przypływie
emocji podreptaliśmy jeszcze pod ratusz z aparatem, ale już bez
psa.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz