sobota, 25 czerwca 2016

Ulubiony letni kierunek.

Minęła nam jesień. Słaba turystycznie, bo Darek miał dużo wyjazdów, a i pogoda taka sobie była. Raz tylko na grzyby do Lelowa pojechałam i raz pojechaliśmy gdzieś. To na razie będzie tajemnica. A ta tajemnica, to się tak do końca nie wyda, bo nazwy miejscowości zapomniałam. Ale to się okaże nieistotne. Zobaczycie, to znaczy przeczytacie – tylko troszkę dalej. Potem była zima. Zimna i za długa. Bardzo zdecydowanie za długa. I wiosna. Lodowata i bez majówki, bo byliśmy chorzy, i było zimno. No jakby mi ktoś zafundował wstęp do epoki lodowcowej. Bryndza.
Klimat zaczął się ocieplać dopiero w czerwcu. Na szczęście już na początku czerwca i od razu z przytupem, bo termometr w Grodzisku pokazywał grubo ponad 20 stopni, a mój termometr wisi w cieniu. Dobrze się zapowiadał początek lata. Była nadzieja, że mi to słonko wodę w jeziorze nagrzeje w miarę szybko. Bo szybko była mi potrzebna ciepła woda w jeziorze. Czemu, bo kiedy skończyła się wiosna i formalnie zaczęło lato, a Basia przyniosła do domu świadectwo i to z paskiem. Przeciągnęłam doniczki z pomidorami koktajlowymi z balkonu do dużego pokoju i ustawiłam w pojemnikach z wodą. Pozamykaliśmy okna, i drzwi, i daliśmy nogę na Mazury. Wygrzewać zziębnięte kości i całą zziębniętą resztę ciała. Ponieważ wyjechaliśmy w połowie dnia, nie bardzo był czas na okazyjne zwiedzanie i tak prawdę pisząc, nie bardzo mieliśmy wenę. Jedynym naszym wspólnym pragnieniem było znaleźć się na miejscu, w Kętrzynie. Bo stamtąd to już rzut beretem do naszej plaży. Żeby sobie ktoś nie pomyślał, że my właśnie na urlop wyjechaliśmy. Nic podobnego. To jest tylko weekendowy wypad, troszkę przedłużony, żeby poczuć wreszcie to lato, to ciepło, słońce na skórze, wiatr we włosach i ręce w kieszeniach.
Sobota rano. Wcześnie rano. Nie było jeszcze siódmej. No to przyznacie, że na wakacjach - przed siódmą - to jest bardzo wcześnie. No chyba, że ktoś jest na wakacjach w górach. W górach to jest już niewczesna godzina. No i w Kołobrzegu. W Kołobrzegu w wakacje wstaje się przed szóstą, żeby zająć sobie kawałek plaży przy molo. Ale ja byłam w Kętrzynie w bloku. I zerwałam się z łóżka o świcie. Sobota wcześnie rano przed siódmą wstałam, bo ktoś musiał wyprowadzić psa. Niniejszym przedstawiam wszem i wobec nowego uczestnika naszych rożnych, nie zawsze różowych, wypraw – Gandalfa.
Na początku miał być to Szkop, ale Darek się uparł, że on nie będzie chodził ze „Szkopem” na spacery. Potem Skandal, bo w klatce dwa piętra wyżej jest Afera, to by na dzielnicy szacunek od razu podskoczył, że w naszej klatce to jest i Afera, i Skandal, ale ostatecznie plebiscyt wygrał wiekowy pan z długą, siwą brodą i czaruje nasz świat od października zeszłego roku. Tak, to był ten drugi jesienny wyjazd – po psa. Ale nie pamiętam dokąd. To znaczy nazwy tej miejscowości nie pamiętam. To było wtedy mało istotne. Najistotniejsza była ta mała kulka z biszkopta, na moich kolanach transportowana do domu. I kwestia czy mnie po drodze to słodkie stworzenie nie obsika. Życie nasze zmieniło się tego pamiętnego października diametralnie. I nie chodzi mi tutaj tylko o nowe obowiązki, bo to wiadomo, oczywista oczywistość, ale o wyjazdy. Kwestia pakowania psa i jego podróżnej torby, to tak tylko napomknięta, bo to ta mniej istotna kwestia. Chodzi o to, że do tej pory jeździliśmy tylko z dziećmi. Bardzo małymi nawet, ale jednak ludźmi. Z dzieckiem wejdziesz generalnie wszędzie. Nawet jeśli jest ono głośne, upierdliwe, irytujące, to możesz je zabrać wszędzie. No z psem już tak nie ma. Więcej, kiedy weszliśmy w posiadanie psa, a pies wszedł do bagażnika, rozgościł się, umościł i bardzo polubił podróże, zauważyliśmy, że w naszym kraju wisi wszędzie pełno tabliczek z przekreśloną podobizną psa. Ja tu od razu zapewniam, że nie chciałam oprowadzać Gandalfa po Muzeum Narodowym, ale do parku pod pałacem, który chciałam odwiedzić z dziewczynami, to bym go chętnie zabrała, na smyczy i posadziła przy ławce, na której Darek będzie na nas czekał i tę smycz trzymał. Mocno. I nie chodzi mi o Łazienki w Warszawie. W tym kraju, w tej kwestii, potrzebna jest duża doza zdrowego rozsądku i zrozumienia. Po obu stronach, żeby nie było wątpliwości.
Przenieśmy się jednak na Mazury. Poszłam z tym psem, wróciłam i zastałam zrobioną kawę. W Kętrzynie tak jest. Tam działa magia północy i kawa po prostu się robi. W ten sam sposób, magicznie, pojawiło się śniadanie kilka chwil po kawie. Nie napiszę co się jada w Kętrzynie na śniadanie, bo jeszcze jakiś dietetyk przykuje mi się do nogi. W każdym razie kaloryczność wystarcza do kolejnego śniadania. Ale oczywiście babcia nie pozwoli, żebyśmy przez resztę dnia tylko spalali śniadanie więc... Wracamy stamtąd z zapasem nie tylko słoików. Jak już wracam, to już, że tak powiem – huk. Gorzej, że ja tam na plażę jeżdżę, a to już się robi duuuży problem, z za dużą dupą. No i jaki wniosek – wszystko wina teściowej. Jak zwykle. Mam nadzieję, że tego nie przeczyta. Dziadziuś nie pokazuj Jej przypadkiem tego posta. Po śniadaniu kompletuję plażowy niezbędnik i pakuję go do tej największej torby z Ikei. Darek napełnia koszyk piknikowy, plądrując kuchnię. Pies obserwuje te nasze przygotowania z nieskrywaną radością, objawiającą się merdającym ogonem. Jeszcze nie wie, że on zostaje. Pierwszy raz zostaje. Nie spodoba mu się to, jestem pewna, bo to pies podróżnik. Jak widzi spakowane torby, otwarty bagażnik, kluczyki w ręku Darka, to już stoi przy drzwiach, z kocykiem pod pachą, gotowy do podróży. Tym razem musi zostać pod opieką dziadków, bo plaża na którą się wybieramy nie jest psiolubna, w regulaminie jasno stoi zakaz wstępu ze zwierzętami. Co jest dla nas absolutnie zrozumiałe w tym wypadku. Spod bloku wyjeżdżamy przed dziewiątą. Tak, dokładnie. I to dobrze, że się zbieranie trochę przeciągało. Na plaży miejskiej w Rynie przebywa kilka osób, ale to my rozkładamy pierwszy kocyk i jako pierwsi zażywamy kąpieli. W ciągu godziny pojawia się trochę ludzi, ale dopiero w okolicach południa na plaży robi się ciasno. To oczywiście było do przewidzenia. Jest sobota. Pierwsza sobota wakacji i pogoda jak drut. Cudowny, ciepły dzień. Wypełniony po brzegi słońcem, wodą, zabawą i dobrymi humorami. No połowa dnia, bo tak w okolicy 15:00 zaczęliśmy się zbierać. Żeby nie przesadzić od razu pierwszego dnia i nie po przypalać się słońcem, tudzież nie przeziębić wodą. Trzeba się jakoś tak rozsądnie zaaklimatyzować. Z umiarem. No i pomimo śniadania mistrzów, po tych harcach nad wodą wszyscy głodni. A w Ketrzynie czeka strawa wyśmienita w babcinej kuchni uwarzona. To kończymy na dziś w Rynie.












Popołudnie spędzamy nad jeziorkiem w Ketrzynie. Spacerki z psem i plac zabaw dla dzieci. Właściwie dla dziecka jednego, tego mniejszego, bo tę większą to już nie bawi, a nawet można powiedzieć, że obciachem jej zalatuje.
Kolejny dzień i niemal identyczny scenariusz. Niemal, różnica taka, że Tosię trzeba przed słońcem chronić ze zdwojoną gorliwością. Już wczoraj smarowałam ją co 15 minut i okrywałam koszulką, a mimo to trochę mi się dziecko zaczerwieniło. Tosia ma bardzo wrażliwą warstwę zewnętrzną. Zdajemy sobie z tego sprawę i staramy się ją chronić jak najmocniej, ale czasami się zdarzy, że zanim jej skóra zaadoptuje się do letnich warunków, to najpierw musi zaliczyć poparzenie słoneczne i to z wysypką. Niedziela w Rynie była więc krótsza. Tosia bawiła się w koszulce z długim rękawem i w nakryciu głowy. Pogoda jednak dopisywała mocno. Za mocno i zbyt ryzykownie. Kiedy zegary oznajmiły, że jest południe, a słońce wędrując po plaży zaczęło okradać nas z cienia, postanowiliśmy zrezygnować z dalszego plażowania, żeby uchronić Antosię przed przykrymi konsekwencjami.













Reszta dnia upłynęła nam na unikaniu słońca. Dużo cienia, a jednocześnie letniego klimatu zaznaliśmy podczas popołudniowej wizyty w babcinym królestwie, czyli na prostokątnym fragmencie ziemi użytkowej, wziętej w użytkowanie od Polskiego Związku Działkowców. Znaczy się na ROD-os. Tyle, że bez os. Za to w towarzystwie motyli.
W poniedziałek od samego rana było już jasne, że dalszego plażowania nie będzie. Tosia jest czerwona. Nie ma jeszcze dramatu, nic nie piecze i nie swędzi, ale wskazane są działania prewencyjne. Nasz przedłużony weekendowy wypad trzeba naprędce zmodyfikować. Zmienić cele, dostosować oczekiwania. Spacerując z psem, przewietrzyłam głowę i wpadłam na pomysł. Pojedziemy za granicę. Jest tu niedaleko, tuż za Świętą Lipką taka granica na której nie trzeba paszportów. Zostawimy tereny Mazur i udamy się odkrywać tajemnice, i uroki Warmii. O ile uda mi się przekonać do tego pomysłu współmałżonka. O dziwo długo przekonywać nie musiałam. Darek też nie miał ochoty przesiedzieć dnia. Jeszcze przed śniadaniem odpaliłam laptopa i prześwietliłam moją mapę. Wybrałam miejsca, wytyczyłam trasę i już tylko czekać mi pozostało, aż znajdziemy się w klimatyzowanym wnętrzu firmowego samochodu. Po śniadaniu Tosia została wysmarowana kremem z filtrem 50+ i powoli zmierzaliśmy do wyjścia. Wolno, ale konsekwentnie. Cały czas w tym jednym kierunku, aby ruszyć i dotrzeć jeszcze w warunkach komfortu termicznego. Korzystając z okazji psa zostawiamy pod opieką dziadków, to jest to bardziej komfortowe rozwiązanie. Łażenia dużo nie zaplanowałam. Wiadomo, sytuacja wyjątkowa. Tylko krótkie spacerki. Pierwszy taki mamy w mieście – Dobrym Mieście. Z dobrą pogodą, w dobrych nastrojach i dobrze przed 10:00. Może właśnie dlatego Basztę Bocianią, w której mieści się muzeum, zastajemy zamkniętą na cztery spusty. Trudno. Jest ciepły, leniwy poranek. Rozglądamy się wiec nieśpiesznie po najbliższym otoczeniu, bo dzisiaj to akurat nam się nigdzie nie spieszy. Z takim podejściem przemieszczamy się w stronę gotyckiego zespołu kolegiackiego. I znowu nie będzie zdjęć wnętrza kościoła. Podziwiam ich potęgę, majestat, kunszt wykonania, wywierane na człowieku maluczkim wrażenie, ale podziwiam z zewnątrz. W ogromnej większości przypadków. Czemu? Trudno to wyjaśnić. Przekraczając progi świątyni mam nieodparte wrażenie, że zakłócam swoją wizytą, powodowana czystą ciekawością, panujący tam święty spokój. Albo po prostu diabła mam za skórą i on nie chce się szwendać ze mną po kościołach. Do której z wersji byście się nie przychylali, nie zmieni to faktu, że u mnie kościelnych wnętrz raczej nie uświadczycie za wiele. Ale, ale na zewnątrz, czyli w plenerze, też jest przecież co oglądać. Czasami nawet zaskakująco dużo tego oglądania się trafia. Kolegiata o której piszę, jest drugą, pod względem wielkości, świątynią na Warmii. Mnóstwo historycznego uroku i ceglanego ciepła. Poszukiwania obu tych rzeczy polecam zacząć na dziedzińcu i kontynuować za plecami, od strony rzeki i elektrowni wodnej – małej. Takie określenie znalazłam w necie i zgadza się ono ze stanem faktycznym – naprawdę jest ona nieduża. Ale przecież i Łyna, na której ją wybudowano, przesadnie rozmiarem nie grzeszy, więc wszystko się zgadza. Dobre Miasto mnie zaskoczyło. Często ostatnio to piszę, bo często bywam ostatnio zaskakiwana. Ja tam jechałam, tak po prawdzie, tę basztę sfotografować. Bazylika, ze swoim klimatem, charakterem i prezencją, była więc ogromną, pozytywną niespodzianką.
















































Następny był „klasztor”. To sanktuarium do którego jechałam w tamtym roku, ale wylądowałam w Stoczku Klasztornym zamiast w Krośnie. Krośnie koło Ornety. Podjeżdżamy, parkujemy – bo jest gdzie, to znaczy jest wyznaczone do tego celu miejsce. Wysiadamy, patrzymy po sobie z Darkiem, a to patrzenie nie skutkuje żadnymi wnioskami. Nic, absolutnie nic się nie dzieje. Cisza, jak makiem się sieje to jest głośniejsza. W zasięgu wzroku absolutnie żywego ducha. Spokój taki, że nawet drzewa nie ważą się liśćmi zatrzepotać. A w samym centrum tego wszystkiego, pomylony przeze mnie z klasztorem, ten zjawiskowy zespół pielgrzymkowy. Niesamowite miejsce. Niesamowite okoliczności. No tego się po prostu nie da przekazać pismem, słowami, znakami, składnią... Pierwsze pytanie jakie się nasuwa to: czemu tu nikogo nie ma?! Czemu nikt nie podziwia tej perełki architektonicznej?! Czemu nikt nie zachwyca się tym miejscem?! I kto do jasnej cholery pozwala żeby to cudo popadało w ruinę?! Kościół i całe jego otoczenie ściśle związane z ruchem pielgrzymkowym. Rozbudowy i inwestycje były odpowiedzią na potrzeby coraz liczniej przybywających wiernych do tego miejsca kultu. A kultem otoczona była tam figurka tronującej Matki Boskiej z Dzieciątkiem, która, podobno, znalazły dzieci w wodach Drwęcy Warmińskiej. W pobliżu tego miejsca wybudowano kaplicę i umieszczono w niej alabastrową figurę. Wieść o cudownym znalezisku rozeszła się z prędkością błyskawicy i kapliczka szybko przestała wystarczać. Podjęto decyzje o budowie kościoła, który sprosta potrzebom i liczebności napływających pielgrzymów. To nam wyjaśnia pokrótce, czemu to cudo stoi w szczerym polu. Miejsce wybrała siła wyższa. Aby jak najmocniej zbliżyć się do świętości, aby główny ołtarz wybudować dokładnie nad miejscem znalezienia figurki, zmieniono bieg rzeki. Teren pod zabudowę naszprycowano dębowymi palami i postawiono kościół. Trochę później dom księży emerytów. Dzieło zwieńczono oplatając całe założenie krużgankami z kaplicami narożnymi. Przez cały czas rozbudowy trwało również wyposażanie świątyni i dopracowywanie detali. Inwestycja wymagała niemałych nakładów sił i środków. Dzięki nim, do dziś prezentuje się świetnie. Tylko czemu przestała przyciągać pątników? Czemu wierni odwrócili się plecami do tego miejsca? Może to, że w 1945 roku zniknęła alabastrowa figurka Matki Boskiej z Dzieciątkiem. Ktoś ją najprawdopodobniej podsowiecił. Zniknął powód i przyczyna powstania tego miejsca. Zrobiono co prawda kopię, ale... ale to jest jedynie zrobiona kopia. Sytuacji nie poprawił fakt, że ziemie sanktuarium trafiły do PGR-u. I o zgrozo, część zabudowań zaczęto przerabiać na jego biura. W świetle tych wydarzeń, można rzec, że wielkie szczęście miał jednak ten obiekt. Może nawet opiekę z góry, bo przetrwać PGR z pomysłami jego założycieli i brak opieki przez wiele długich lat, to szczęście to chyba za mało powiedziane.





















Jeśli szukasz informacji na temat Krosna koło Ornety, to jakby oczywistym następstwem tego działania, jest sprawdzenie co to jest ta Orneta. Otóż Orneta jest to miasto. Nieduże, niecałe 10 tys. mieszkańców. Położone na równinie. Jest tam spory kościół z zabytkową plebanią, jest cerkiew prawosławna, cerkiew grekokatolicka i kilka odrestaurowanych kamieniczek przy rynku, którym nie sposób zrobić przyzwoitego zdjęcia w środku dnia. Bo pod tymi kamieniczkami, wszędzie stoją samochody. Nie marudzę, opowiadam. Na rynku miasta, w środku dnia, mają prawo stać samochody, motocykle czy rowery. Maja prawo tłoczyć się ludzie, a nawet przemieszczać. Może być głośno, może być gwarnie, może być harmider. Bo w poniedziałek, w południe, w mieście ma się dziać. To dowód na to, że miasto żyje. Tętnią życiem miejskie arterie. I wnętrza gotyckiego ratusza, który mnie do Ornety swą przecudną urodą zwabił. Skąd to wiem – zaraz napiszę. Przyjechaliśmy do miasta mniej więcej w połowie dnia. Darek zaparkował pod osłoną ratusza, czyli w miejscu powstawania za jego sprawą cienia. Przed naszymi oczyma, tuż za szybą samochodu stoi tabliczka i informuje nas, że ten postój jest płatny. No to Darek opuścił samochód z zamiarem zapłacenia. Nas zostawił na wypadek gdyby w tym czasie zjawiła się jakaś kontrola, czyli ktoś z mandatem. Bo wtedy jak nikogo nie ma przy pojeździe, to już umarł w butach i nie ma tłumaczenia – wiadomo. To znaczy ja nie wiem, ale Darek tak twierdzi. Od paru lat. No to czekamy na ten czarodziejski bilecik co nas uwolni z tej metalowej klatki. Ciepło. Chociaż stoimy w cieniu. Znaczy siedzimy w samochodzie, który stoi w cieniu. Trochę się rozglądam nerwowo, czy ktoś nie biegnie w naszym kierunku z zamiarem wybicia szyby i oswobodzenia z metalowej pułapki gromadki ssaków, zostawionych w takich warunkach przez kogoś bez wyobraźni i empatii, ale nie. Za mocno jednak wyglądamy na ludzi. Co innego by się pewnie działo gdyby Darek zostawił tu psa. O i o wilku mowa. To znaczy wraca Darek. Ale coś bez humoru. Uuuu... niedobrze. Szybko mu się ten humor zgubił:
- Ja nie umiem zapłacić za to parkowanie. Tu nie ma parkomatu żadnego. Ani informacji. Po chuj pisać, że chcą pieniądze jak nie umieją ich zainkasować. To jest porypane jakieś.
- Jak wszystko kochanie, jak wszystko.
No i tak siedzimy chwilę, tylko drzwi żeśmy pootwierali, żeby jednak wietrzyć. No i wydaje się, że pat, bo on nie zostawi samochodu bez tej karteczki przy szybie, a ja nie idę sama. To znaczy mogłabym, dałabym radę, ale to by chyba było niegrzeczne i mogło skutkować fochem gigantycznym, że go tak zostawiłam w kłopocie. Ale... świeże powietrze jednak działa cuda:
- Darek. No gdzie my stoimy?
- No gdzie – w Ornecie.
- Pod ratuszem tak? No to tam, w środku, są organy, które tę opłatę wymyśliły. No to kto ci udzieli rzetelniejszej informacji o płaceniu, niż organ który tę opłatę wprowadził. Kurwa jestem niesamowita. Poczekaj. Ja się dowiem jak się to płaci.
Poszłam. Weszłam do środka, minęłam kilkoro ludzi, zatrzymałam się, okręciłam parę razy i stanęłam mniej więcej na środku tego pomieszczenia za drzwiami. Jestem przekonana, że na mojej twarzy widniał wyraz zagubienia. Dłuższą chwile widniał, bo dłuższą chwilę tam stałam próbując kogoś zaczepić. W klapkach z różowymi stokrotkami, w zielonych krótkich spodenkach, w koszulce w różowe paski, z aparatem Nikon na szyi – no nie sposób było mnie nie zauważyć w urzędzie i nie sposób było, po jednym rzucie oka, zorientować się, że szukam pomocy, tudzież informacji. Kilka osób obok mnie przemaszerowało, wszyscy strasznie zajęci pędzili gdzieś z papierami nawet nie patrząc w moją stronę. Przy drzwiach żadnego stróża, żadnej sprzątaczki no nikogo kompetentnego, kto mógłby informacji udzielić. Tylko te postacie w garniturach i garsonkach, co nawet na mnie nie spojrzą. - Kuźwa co ja jakaś krzywa jestem, niedomyta? A kij wam w oko. - Z tą nieprzyzwoitą myślą pakuję się po schodach na górę, może tam mnie ktoś zauważy. U szczytu schodów już zaczęłam się rozglądać za osobą, którą zaczepię. Nie będę dłużej czekała na waszą reakcję sama wprawię w ruch te trybiki. I zaczepiam pierwszą napotkaną kobietę o blond włosach, i już bez żadnych ceregieli prosto do niej, żeby nie było wątpliwości, i żeby nie mogła zrobić uniku:
- Przepraszam, mam pytanie.
- Tak?
- Jak się u was płaci za parkowanie.
Takiego pytania się ta pani nie spodziewała. Sadząc po wyrazie jej twarzy, to było raczej pytanie do jej szofera. Ale wybrnęła. Odwróciła się do takiego przeszklonego pomieszczenia zawołała stamtąd kogoś płci męskiej i:
- Jak się u nas płaci za parkowanie?
Potem ja:
- Bo wie pan, ja bym chciała się przejść dookoła rynku, po to przyjechałam, z Kętrzyna, ale mąż nie zostawi samochodu, jak nie dostanie tej karteczki. Mogłabym zostawić męża, ale mamy dwoje dzieci i w sumie tak trochę głupio, żeby w waszym mieście przez brak informacji ludzie takie dylematy mieli.
Najpierw zdębieli. Zupełnie nie byli przygotowani na taki poziom abstrakcji w miejscu pracy. Chwilkę trwali w osłupieniu. Potem pan się otrząsną i mi objaśnił, że mają człowieka od pobierania opłat. Ten człowiek aktualnie jest tam gdzieś w terenie. Żeby się nie martwić – on nas namierzy. No jak to usłyszałam to już mi się włączył guzik w mózgu z napisem: To się nie dzieje naprawdę. To jest równoległa rzeczywistość. Nie potrafiłam sobie odmówić:
- Proszę pana, a jaką ja mam gwarancję i ile to namierzanie potrwa?
- Proszę iść gdzie pani chce to się naprawdę wszystko samo rozwiąże.
- Mam zostawić samochód bez biletu?
- Tak.
- Na pana odpowiedzialność. I pani. Jak z tego będą kłopoty to ja tu wrócę.
Chciałam jeszcze dodać: I was znajdę. Ale już się trochę bałam. Mogli by to uznać za groźby karalne. Zrobiłam zwrot na pięcie i starałam się schodzić po tych schodach spokojnie. Na plecach czułam dwie pary oczu wypalające mi dziury w koszulce z różowymi paskami. Byłam pewna, że zaraz się potknę i polecę z tych schodów na mordę. Tak mnie te spojrzenia deprymowały. Po co tam jeszcze stali? Musiałam zrobić na nich wrażenie. Po wyjściu z budynku odetchnęłam z ulgą. Wróciłam do samochodu i oznajmiłam co następuje: idziemy bez biletu, jakby co, cokolwiek – ja to załatwię. Mam już wejścia w ratuszu.



Zrobiliśmy kółko, wróciliśmy do samochodu, a człowiek ściągający opłaty nas nie namierzył. Miałam iść i uświadomić organ w Ornecie, że system nie działa, ale jakoś zapału mi zabrakło, a Darek chciał jak najszybciej stamtąd odjechać, bo system nie zadziałał i mógł się delektować darmowym parkowaniem i nie chciał stracić tej niezrozumiałej dla mnie frajdy. Na tę radość zareagować musiałam:
- No faktycznie, jaka to musi być zawrotna kwota zaoszczędzona...
- Nie ważne ile – ważne, że system oberwał po dupie! Niewydolna instytucja żerująca na obywatelu, nie kompetentna w takim stopniu, że nie egzekwuje stawianych przez siebie ograniczeń.
- Punk nie umarł, tylko dzieci wychowuje.
Reszta dyskusji poddana została systemowej cenzurze.

W nastrojach cokolwiek dziwnych dotarliśmy do Pieniężna. Ale humory nam nadal dopisują. Tutaj parking darmowy, biletów na oglądanie reliktów zamku nikt nie sprzedaje, pod kościołem też puchy, bo to poniedziałek. Zero widoków na jakąś interakcję z osobnikiem naszego gatunku. A nastrój miałam taki, że dyskusja mogłaby być owocna. Każda. Na każdy temat. Mam coś takiego i to nie jest dobra cecha, że jak ktoś mnie do czegoś próbuje przekonać, to ja tak na wszelki wypadek jestem przeciw. Od razu. Natychmiast. Mam wrażenie, że to jest reakcja obronna przed światem, który na każdym kroku próbuje mi coś wcisnąć. Sprzedać poglądy, sposób myślenia, niepokój, warzywa bez GMO, mąkę bez glutenu i pralkę przyjazną delfinom. Walczę z tym. Czasem od razu, jak pomyślę. Od razu szykuję kontrargumenty. Przeciw swoim własnym argumentom. Trochę to schizofreniczne. Przez to prowadzę mnóstwo dialogów wewnętrznych. Czasem sama jestem zdziwiona poziomem tej dyskusji. A potem jeszcze wlewam to do komputera i wychodzą takie bzdury jak te tutaj. Reasumując. Nie było kogo za język pociągnąć, to się sama ze sobą sprzeczałam, tak z rozpędu.
Pieniężno, też miasto. Z tym, że położone w pasie Wzniesień Górowskich, czyli w trakcie podróży z Ornety zmieniło nam się ukształtowanie terenu. Te Wzniesienia Górowskie to mezoregion. Mezoregion to jednostka podziału fizycznogeograficznego przestrzeni, a to z kolei zjawisko z różnymi długimi, trudnymi wyrazami, a każdy z tych wyrazów trzeba sobie objaśniać i na końcu przetłumaczyć na polski te objaśnienia. Aż tak bardzo to mnie to Wzniesienie nie zainteresowało, żeby się przez ten proces przeczołgać. Zainteresowanych tym zjawiskiem odsyłam więc do fachowej literatury, bo ja w tym temacie nie pomogę. Ale Pieniężno, bo zboczyliśmy trochę przez te Wzniesienia. Jesteśmy tu, bo są tu także ruiny Zamku Kapituły Warmińskiej. Za kościołem. Wyglądają, tu się wesprę mową potoczną – średnio. Mają jednak fart, że ten kościół jest zaraz obok i razem to tworzy jakąś taką nawet intrygującą całość. Przyjemną wizualnie. O ile można tak powiedzieć patrząc na zrujnowany pomnik historii. Zamek nie miał lekko, jak to wśród budowli o charakterze militarnym, z tego tytułu był w sposób szczególny narażony na agresje i ataki. Wybudowany został w XIV wieku, a później... Wojna głodowa, wojna trzynastoletnia, Mikołaj Kopernik, wojska szwedzkie, Robotniczo-Chłopska Armia Czerwona, prywatny właściciel i wyrok sądu przywracający zamek gminie. Tak w dużym uproszczeniu i myślowym skrócie przedstawia się historia tego miejsca. Ciekawa jestem jego przyszłości. Myślę, że zajrzymy za jakiś czas, rozejrzeć się i przekonać co w trawie piszczy. I co piszczy w Pieniężnie. Czy posunie się naprzód odbudowa ratusza, stojącego w niewielkiej odległości od ruin i kościoła p.w. św. Apostołów Piotra i Pawła. Bo na razie końca nie widać. Wietrzymy samochód i wracamy do Kętrzyna. Głodni jak wilki.  
















Po obiedzie, po krótkiej sjeście, nie mogłam sobie miejsca znaleźć. Jakiś taki niedosyt miałam i za uszami takie: Co by tu jeszcze...
Dobra zbierać się, zabierać psa - idziemy na Poznańską.
Poznańska w Kętrzynie to jest kultowe miejsce. Kto z Kętrzyna – ten wie. Kto nie z Kętrzyna, ale choć raz został tam przez autochtona zabrany – to też wie. Pozostałym powiem tylko, że to jak Rosja – stan umysłu. Wyjaśnić tego nie idzie. Różne rzeczy Darek na Poznańskiej robił, ale zapewne nie puszczał tam jeszcze latawca. No to będzie miał okazję. Fajne się niebo trafiło i słońce w mojej ulubionej, ciepłej, ciemnożółtej barwie, więc w przypływie emocji podreptaliśmy jeszcze pod ratusz z aparatem, ale już bez psa.














Brak komentarzy:

Prześlij komentarz