niedziela, 13 września 2015

Historia spisana w świętokrzyskim.


Miałam napisać: dawno, dawno, temu... daleko, daleko stąd... Ale ani nie tak dawno, bo jeszcze całkiem dobrze pamiętam. Ani nie tak daleko, bo po sąsiedzku, w świętokrzyskim. Cały kraj mamy piękny, ale to województwo, wyjątkowo mocno kojarzy mi się z polskim krajobrazem. Po prostu najbardziej mi pasuje, w tym kontekście. Stuprocentowo się zgadza. Lubię tam wracać. A już zwłaszcza późnym latem i jesienią. W tych zjawiskowych kolorach i przykrótkich dniach. W czasie, kiedy słońce wstaje zaspane i kładzie się wcześnie, walcząc z jesienną depresją. Rano wyścielone wstęgami mgły, a wieczorem wymalowane w długie czarne cienie.
I nawet wtedy, znaczy na krótkim dniu, jesteśmy wstanie pojechać tam z domu naszego i wrócić. Taki też był plan, choć dni jeszcze letnie i całkiem długie. Nie to żebym się zawiodła, ale wyszło jak zwykle, nie całkiem według planu. Namierzyłam na pogodynce piękny słoneczny weekend. Ustaliłam cele i przekonałam grupę złożoną z domowników, że chcą jechać i oglądać - przeważnie ruiny. Już na dzień dobry nie wszystko się zgadzało. Na początek mgła. Mgły tego dnia miało nie być, a była. Była jak nie wiem co i to od samego wyjazdu spod bloku. W tej pierwszej fazie wyprawy, nieszczególnie się nią przejęłam. Sądziłam, że zgubimy ją po drodze. Do naszego celu ok. 200 kilometrów, to będzie gdzie. A tu coraz bliżej i coraz gorzej. Coraz bliżej celu i coraz gorzej widać. No to już lekka panika szwenda mi się po kieszeniach, bo ja miałam mieć słoneczne zdjęcia z Ujazdu. Bure już mam. Z poprzedniej wizyty. Zamek Krzyżtopór przyjechałam oglądać po raz drugi w słonecznym wydaniu. Poprzednio było buro i też uroczo, ale buro. Teraz miałam zaplanowaną pogodę. Zamówioną przez internetową pogodynkę, a tu zamówienie nie zostało zrealizowane. Albo jeszcze nie doszło. No nic. Nic nie wymyślę. Dojechaliśmy, to idziemy, bo to szkoda czasu. W majątku Iwaniska. W posiadłości człowieka obytego i wykształconego. Gorliwego katolika i wroga reformacji. Nie dziwi więc fakt, że na wieży bramnej, widnieje ogromny krzyż i ogromny topór. Herb Krzysztofa Ossolińskiego i wyznawane przez niego poglądy. Nigdy tak naprawdę nie skończony. Ograbionym w czasie potopu szwedzkiego. Nie mający szczęścia do kolejnych właścicieli, obiekt robi jednak piorunujące wrażenie. Dodatkowo, ta mgła zrobiła nam klimat w zgruchotanym zamczysku. Nawet zaczęłam żałować, że nie ma jej więcej. Mgły, więcej mgły, więcej tajemnicy, więcej klimatu. Uwielbiam ten zamek. Pełen zakamarków do spenetrowania, dziur do zajrzenia, pełen swobody w działaniu. Odkrywaniu niesamowitości, której tutaj jest pod dostatkiem. Przeżycia własnej bajki, pełnej zagubionych zachwytów. W tych murach można się zgubić, ale nie można przestać zachwycać. Ja nie potrafię. Moi ziomkowie też nie. Choćby nie wiem jak nie chcieli więcej ruin oglądać, to zgodnie twierdzą, że do Ujazdu mogę ich ciągać ile zechcę. Nie obyło się jednak bez małego zgrzytu. Naprawdę niewielki nerw przy odjeździe, właściwie już z jedną nogą w samochodzie. Słońce wylazło. Tak. Dokładnie. Właśnie teraz. Darek obserwuje moją mowę ciała, więc ja już nawet nie potrzebuję się odzywać. Moja postawa mówi sama za siebie.
  • Chcesz iść jeszcze raz?
  • Nie no, jak jeszcze raz. No co ty...
Kolejny spacer, inny klimat, drugi zestaw zdjęć... Może to by i było ciekawe założenie, ale chyba już nie takie smaczne. Poza tym ja mam przecież jeszcze inne plany na dzisiaj. Słoneczny Krzyżtopór nadal jest jeszcze przede mną. I mam na co się cieszyć. Jest też szansa, że znowu mnie zaskoczy. 




























































Baranów Sandomierski. Tu jest zdecydowanie inaczej i w sumie fajnie. Ale tylko fajnie. Bo znowu jakieś pajace parkują pod murami zamku, na murach zamku przyklejają samochody do ścian. Totalnie olewając dobro wizualne zabytku. Wiem, że się powtarzam, ale tak mnie to mierzi... A na dziedzińcu stoi biały namiot do ogrodowego party. Obrzydliwie nie pracujący w kontekście. Kaleczący estetykę tego miejsca. Trudno nawet wzrokiem omijać tego białego potwora z tworzywa sztucznego. Masakra. I jeszcze na przewodnika trzeba czekać prawie godzinę. Idziemy stąd. Na zewnątrz. Tam jest dużo przyjemniej. Spacer w promieniach słońca po parku. Z zewnątrz i jeszcze tak z boków na tym zewnątrz, to już całkiem inaczej się prezentuje. Od tyłu też. I pomału, powolutku wrażenia nam się zmieniały i zaczęły trochę bardziej uśmiechać. Kolorowo i widowiskowo. Żeby mnie ktoś źle nie zrozumiał, lubię to miejsce. Lubię zamek w Baranowie Sandomierskim, ale mogłabym uwielbiać. I wystarczyłoby do tego tylko kilka prostych zabiegów. Nie będę dłużej narzekać, bo spacer nam się udał. Słońce wylazło jak baleja. Niebo - czysty błękit. Zamówienie dotarło. Chociaż z lekkim opóźnieniem. Dobrze, bo przyda się jeszcze dzisiaj. 




































Ruiny magnackiego zamku w Ćmielowie, chociaż pokolorowane tą zjawiskową pogodą, wdzierającą się do każdego kąta, to jednak niezmiernie smutne. To jest obiekt z którym ani czas, ani kraj, ani historia nie obeszli się łagodnie. To co tam teraz stoi, to jest karykatura po zamku. Mniemam, że wpłynęły na to nowe funkcje, które na przestrzeni lat, zamek odgrywał w społeczeństwie. Zaczęło się od częściowej adaptacji na browar. Potem na łaźnię. Niemcy urządzili w nim szpital wojskowy. Zapadanie się murów w grząskim terenie i przez wiele lat brak jakiejkolwiek opieki. W 2009 roku pojawiło się światełko nadziei, prywatny inwestor. Jednak bardzo szybko zgasło – z niewiadomych powodów, inwestor się wycofał. Szkoda. Nawet wielka szkoda. Bo jest coś w tym miejscu, co przekonuje człowieka, tak jakoś od wewnątrz, że tam jest potencjał. Poważnie. Nawet mój negatywnie nastawiony do sygnałów otoczenia – Darek, też tego doświadczył. W niedługim czasie po przyjeździe oświadczył, że on by toto kupił. Kurcze, szkoda, że nas nie stać, bo tu się wyjątkowo z mężem zgadzam – też bym kupiła. A fart niesamowity mieliśmy do tego miejsca. Chyba z racji suchego lata. Woda wsiąkła, wyparowała i odsłoniła przejście na wyspę. Fakt odrobinkę grząskie, ale co tam. Ta wyspa, na której stoją resztki wieży, przez większą część roku jest niedostępna. Dopiero zimą, kiedy woda w jeziorku zamarznie. A nam się trafiła znacznie wcześniej i w znacznie bardziej sprzyjających warunkach (czyt. cieplejszych). W zasięgu wzroku, prócz dzieci naszych własnych – żywego ducha. I tylko te trzciny, i trawy kołyszące się delikatnie, taktownie nie zakłócając ciszy. I ciepło. Ciepło, jeszcze letniego słońca na grzbiecie. Zajrzyjcie sobie tam kiedyś, po drodze. Bo te mury może nie robią jakoś specjalnie wrażenia, ale to miejsce... To miejsce, to już tak. 






























Krańcowy fragment Staropolskiego Zagłębia Przemysłowego. Ambitnego projektu Stanisława Staszica, uprzemysłowienia rzeki Kamiennej i związane z tym pierwsze kroki kapitalizmu na ziemiach polskich. W roli głównej kamień i cegła. Architektoniczny majstersztyk, zawstydzający dzisiejsze betonowe koszmarki. A dla moich dziewczyn odjechane miejsce na parkour. Oczywiście, przez matkę, surowo zabroniony. Dla niewtajemniczonych: parkour, to taki pomysł pewnego Francuza na wyłudzanie L4, który podłapał cały świat. On tam co prawda szyje, że to pokonywanie przeszkód na mieście, ale mało przekonywujące to jego tłumaczenie. Szczególnie jak się popatrzy na to zjawisko w akcji. Nie wiem czy w Nietulisku są parkourowcy, ale na pewno są niepokorni twórcy, z gruntowną znajomością ludzkiej anatomii. Niepokorne dzieła powstają na murach zabytkowej XIX wiecznej walcowni, chyba szprejem. I kilka tych dzieł musiałam wymazać ze zdjęć, bo wisiały niesmacznie obok moich dzieci. No wiecie, taka dyndająca część człowieka. Nie, nie ręka, a nogi nie dyndają. I nie mająca swojego odpowiednika po drugiej stronie ciała. Prócz tego, kilka krótkich, dosadnych określeń rzeczonej części anatomicznej. Można się wściekać, ale to nic nie zmieni. Prócz naszego nastroju. Naszego. Bo twórca pewnie z siebie zadowolony i dumny, że takiego potwora na zabytkowym murze wyrysował. Szkoda, że go nie znam z imienia i nazwiska, bo osobiście chciałabym mu powiedzieć: Panie autor, piękny se pan szczeliłeś autoportret. Zostawiam to, bo to jak samochody pod zamkiem, temat rzeka. I mogłabym w nim utonąć. Lepiej zachwycać się w świętokrzyskim. Staropolskie Zagłębie Przemysłowe wydziergało niezwykłe miejsca w krajobrazie województwa. Ruiny walcowni w Nietulisku Dużym są jednym z nich. Kiedyś wchodząc w skład kombinatu zakładów hutniczych i przetwórstwa żelaza, dziś będąc wyjątkową industrialną pamiątką. Chociaż przypominają bardziej ruiny zaginionego miasta, niż zabytek techniki. Trzeba się tam mocno pilnować i dzieci pilnować bardzo mocno, a może nawet mocniej. Bo jest to miejsce pełne zarośniętych pułapek w postaci przepustów, kanałów i szybów. Także trzeba być bardzo uważnym i czujnym. Wrażenia jednak warte są chwili skupienia. Bo to jakby wdepnąć na chwilę do innego świata. Świata, który rzucał na nas długie cienie, gasząc powoli ostatnie promienie słońca. Wracamy do domu. 


























Brak komentarzy:

Prześlij komentarz