niedziela, 9 sierpnia 2015

Urlop na północy.

Dopadły nas wreszcie upały. Tak upalne, że do Rynu, na plażing jeździliśmy dwa razy dziennie. I jak nie przepadam za plażowaniem, to Ryn jest absolutnym wyjątkiem. Tu, nad jeziorem Ołów, się po prostu dobrze bawię. Tu mam i słońce, i cień, i piach, i ciepłą wodę – relaks. Buduję zamki i odstraszam obce dzieci. Bo jestem asertywna. Nie będą mnie psuły mojej frajdy, jakieś obce osoby, co z tego, że małe. Jak małe to już nie można nie chcieć z nimi przebywać? Można i ja nie chcę. Tym bardziej, że scenariusz jest zawsze taki sam. Zawsze. Różnice, jeśli są, to są kosmetyczne i nie mają wpływu na przebieg zdarzenia.
Siedzę na plaży buduję zamek. Albo już wybudowałam i robię sobie detale, wykończenia, czasem jakąś rekonstrukcję, bo mi wieża siądzie. Ściana się zawali, Antonina mi na dziedziniec stopą wdepnie. Na plażę przychodzi rodzina. Rozkładają kocyk w niewielkiej odległości i komentują zamek. Po pierwszych oględzinach tamte dzieci do swoich rodziców:
- Tato, tato też taki wybudujemy?!
- No to budujcie.
Dzieci usypują jakąś górkę z piachu. Noszą wiadrami wodę. Robią przeciekająca fosę. No generalnie potrzebują pomocy i idą po nią do rodziców. A te cwaniaki zasrane wysyłają ich do mnie.
- Ja też nie umiem takiego zamku wybudować. To idź do tej pani i zapytaj czy możesz jej pomóc.
Uważają, że sprawę załatwili, i że teraz ja się będę z ich dziećmi bawić. Nic bardziej mylnego. Bo ja tym dzieciom odmawiam. Wracają do rodziców, wyjaśniają, że nie – ta pani się nie zgodziła i następuje święte oburzenie. „Dziecku nie pozwoliła się bawić. Jaka krowa.” A ja mam to generalnie w dupie. Raz tylko sytuacja wyjątkowo się skomplikowała, bo przyszedł dzieciak, żeby mi pomagać, ja mu mówię, że nie chcę pomocy, bo lubię wszystko sama robić. Nie wzięłam pod uwagę jego karnacji. On standardowo poleciał do matki się poskarżyć, a tam na kocyku z matką siedzi jakiś Mulat. Kobieta zmierzyła mnie wzrokiem i już wiedziałam, że na „krowie” się to mierzenie nie skończyło. No kurza twarz, przecież nie pójdę jej wyjaśniać, że to nie jest żaden rasizm, ja wszystkie obce dzieci tak traktuję i odganiam od mojego zamku. Oni może myślą, że jak ja sama się swoim zamkiem zajmuję, to może moje dzieci nie chcą mi pomagać. Błąd – wolę żeby mi nie pomagały. To mój zamek. Mój projekt. Moje wykonanie. Kropka. Czasem idę na ustępstwa, ale to wobec moich własnych dzieci. Wtedy i tylko wtedy, ingerencja w moje dzieło, mniej uwiera. A jak mam taki kaprys, to przed odejściem pozwalam dziewczynkom zamek zburzyć. Coraz częściej mam takie kaprysy, bo lubię patrzeć na miny tych wszystkich ludzi wokół, kiedy Antonina unicestwia wieże z półobrotu, a Barbara wskakuje z rozpędu na dziedziniec. Miny tych wszystkich gapiów są bezbłędne. Kiedyś, tłumaczyłam moim dziewczynkom żeby nie niszczyć, skoro to pół dnia pracy kosztowało i dużo zapału. Zostawiałam zamek w nienaruszonym stanie i bywało, że nawet do bramy nie zdążyłam dojść jak zamek obracały w proch obce dzieci i to bez mrugnięcia okiem i jakiejkolwiek reakcji ze strony dorosłych, że: to przecież nie była praca twoich rąk, czemu niszczysz. – No ja bym się do moich w takiej sytuacji odezwała. Reakcja moich dziewczynek, na te sytuacje, była przygnębiająca. Dlatego od pewnego czasu to one burzą moje zamki, a ja mam satysfakcję.
































Odkąd wyremontowano w Rynie przystań bywamy tam częściej. Na nabrzeżu jeziora Ryńskiego. Nie tyleż z powodu remontu, co za sprawą budki z lodami postawionej tam po tym remoncie. Te lody to zmora jest totalna. Już pomijam fakt wchłaniania cukru w ilości wystarczającej do wywołania wstrząsu glikemicznego, to jeszcze do tego cukru zlatują się wszystkie osy z okolicy. W takiej sytuacji Basia natychmiast wpada w panikę i odgania te osy… lodem trzymanym w ręku. Efekt można sobie łatwo zwizualizować. Basia wpada w panikę bo ma uraz. Jak była mała, ze cztery lata chyba miała, to wpadła nam do samochodu, przez otwarte okno osa i użądliła ją w brodę. Wyciskałam jej wtedy jad na poboczu drogi, a ona dzielnie to znosiła. Tego dnia wracaliśmy do domu. Mieliśmy jednak kilkugodzinny, przymusowy postój w Rynie na plaży. Przymusowy, bo trzeba było obserwować dziecko, czy nie wystąpi u niej jakaś reakcja alergiczna. Wszak pierwszy raz ją osa jadem potraktowała. W Rynie, bo tam na skarpie, nad plażą jest przychodnia zdrowia. Także tak. Basia ma uraz, panicznie boi się owadów (wszystkich) i reaguje na nie histerią. To się jej pytam, po kiego grzyba kupuje te lody, które działają na żółte skrzydlate w paski jak na babcie dzwony kościelne, albo na mnie czekolada, kiedy tylko sobie postanowię, że nie jem słodyczy? – Bo lubi. – I tyle w temacie. Nie będę już rozkminiać czy lubi lody, czy ten dreszczyk emocji.




W Rynie jest wiecznie przez nas pomijany zamek krzyżacki. Dawne komnaty braci zakonnych można obecnie wynająć, bo w zamku funkcjonuje hotel. Utrudnia to zwiedzanie obiektu, dlatego też rzadko się tam bliżej fatygujemy. Przeważnie oglądamy go z plaży, w drodze na plażę, w drodze do miasta, albo nad jezioro Ryńskie, albo z jeziora Ołów. W Rynie kiedyś można było popływać kajakiem i rowerkiem wodnym. Od jakiegoś czasu kajaków już nie ma zostały tylko rowerki. I znowu. Wszyscy poza mną chcą na rowerek. No litości. Pamiętam doskonale jak kiedyś z tego ustrojstwa korzystaliśmy i było to traumatyczne przeżycie. Złe, złe wspomnienia. Chciałoby się powtórzyć za Rucińskim, że konstruktor zmarł nie ukończywszy dzieła, ale ja nie jestem pewna, czy do tego dzieła był użyty jakiś konstruktor. Czy po prostu ktoś porządki robił w stodole. Ciepnął za mocno przez wrota, niepotrzebną już obudowę do Trabanta, ta wpadła do jeziora, wylądowała dachem, widząc, że utrzymuje się na wodzie, obsiadły ją wioskowe dzieci i tak powstał rowerek wodny. Wersja którą znamy my, jest po prostu po tuningu. Przeprowadzonym na zlecenie sołtysa i bez ingerencji w przepisy BHP. Popłynęliśmy. Mogłam co prawda zostać na brzegu, na plaży, ale Darek się uparł, że trzeba pilnować Tosi. Nie wiem po co, skoro ma kapok. Zawsze można podpłynąć i wyłowić. Dobrze, że jezioro Ołów to stosunkowo mały zbiornik wodny. Gdyby tym ustrojstwem wypłynąć na jezioro Ryńskie, to może trzeba by holowanie organizować do brzegu, bo przecież ta skorupa totalnie jest niesterowna i nie mobilna, bo wszystko jest w niej złośliwe i wredne, i nie kompatybilne z operatorem. Dobrze, że to tylko godzina. Jednak jest to godzina mojego życia spędzona w bardzo niekomfortowych warunkach. Bo Basia miała pedałować z Darkiem, ale się zmęczyła. I trzeba ją było zmienić. Po tym jak Ruciński ogłosił, że tylko tępe panny nie pedałują, to nawet nie da się już przy tej czynności obijać. Chociaż ja studiów nie kończyłam. Nie cierpię rowerków wodnych. Amen.









Po tygodniu piekielnego gorąca trochę się ochłodziło. Temperatura spadła tak do 25 stopni, a niebo zaścieliły chmury. Ależ dzisiaj musi być woda w Rynie. Boska. Dla mnie boska. Darek scharakteryzowałby ją określeniem – zupa. My dzisiaj darujemy sobie kąpanie z plażowaniem. My dzisiaj jedziemy zwiedzać. Chciałam nam trochę urozmaicić te wakacje. Jednak nie wszyscy w grupie wypadowej podchodzili z entuzjazmem do tych moich pomysłów. Niektórzy, może nawet większość uważała, że ta monotonia dotychczasowa bardzo im odpowiadała. Oni się mylą, a ja postanowiłam im to przez cały dzień udowadniać. A co. Tym bardziej, że już od dawna mam kilka miejsc wytypowanych do bliższego poznania. Pierwszym są Łężany. W Łężanach najbardziej interesuje mnie pałac. Jednak w parku pałacowym to my cieszymy się dużym zainteresowaniem owadów tam przebywających. Kiedy weszliśmy do cienia, pod drzewa, zaatakował nas lewacki rój. Czyli zbiorowisko wszelkiej maści oszołomów, funkcjonujących w świecie owadów bez wyraźnego powodu. Latających chaotycznie, nie przejawiających w swoich działaniach żadnego sensu, nieprzewidywalnych, głośnych, odpornych na argumenty. Argumenty aplikowała babcia w postaci spreju z zawartością „Det”. Ale działał jakoś marnie. Może to tutejsze robactwo uodpornione. Może ten Rolniczy Zakład Doświadczalny, który tutaj się panoszył przez lata, poza burakami hodował też mutanty owadzie na broń biologiczną i wymknęły się one spod kontroli. Spacer wokół pałacu nosił więc znamiona walki z wiatrakami, bo nawet jak człowiek próbuje używać do tej walki rąk, to wiadomo jak to się kończy, kiedy przeciwnikiem jest coś wielkości ziarenka maku z napędem odrzutowym. Za obstawę natomiast ma takie czarne brzęczące i ze trzydzieści razy większe od siebie. No makabra. Trochę lepiej jak wyszliśmy spod drzew, pod otwarte niebo, ale to tylko trochę lepiej. Nadal z bandą obłąkanych latających stworzeń na karku. Może zimą. Zimą to może tam jeszcze kiedyś zajrzę. Tymczasem obeszłam pałac dookoła, uwieczniłam na zdjęciach i jedziemy dalej. Jak najdalej od tego natrętnego towarzystwa żywcem od natury oderwanego.

















Galiny. Coś wyjątkowego. Pałac, folwark, gospodarstwo – absolutnie spójny organizm. Zachwycające miejsce. Pełne uroczych zakamarków.






































Potem się pomyliłam. W wyniku tej pomyłki odwiedziliśmy Stoczek Klasztorny, a ja jechałam gdzie indziej. Jakież było moje zdziwienie kiedy po dotarciu na miejsce zobaczyłam klasztor …, a miałam zobaczyć inny klasztor. Trudno. Co się odwlecze nie uciecze, a tymczasem trzeba robić dobrą minę do tej gry, skoro usiadło się do stołu i nie pokazywać po sobie, że coś nie poszło zgodnie z planem. Tutaj też jest całkiem sympatycznie. Sanktuarium Matki Bożej Królowej Pokoju na Warmii ma formę rotundy. Wzniesione jako wotum dziękczynne po zakończeniu wojny ze Szwecją. Miejsce uwięzienia prymasa Polski Kardynała Stefana Wyszyńskiego w latach 1953-1954. 












Po nie tym klasztorze co chciałam jedziemy do Lidzbarka Warmińskiego. Tu na szczęście trudno o pomyłkę i na miejscu mogę z ulgą stwierdzić, że jestem tu gdzie zamierzałam. Przyjechałam do Lidzbarka, bo w mieście dużo zmian pozachodziło od naszej ostatniej wizyty. Przede wszystkim ten hotel. No nie wiem, trochę to wszystko za gładkie. A zamek akurat jakąś odnowę przechodził, więc wrażenia estetyczne odrobinę kuleją. Ale najgorszy zdecydowanie ten parking koło fosy i przyklejone do obiektu zabytkowego, samochody. Nie cierpię tego. Tych ludzi bez wyobraźni którzy na to pozwalają, kierując się jedynie materialną korzyścią. Wygodą garstki klientów. Pomijając zupełnie wizualne dobro obiektu. W nastroju cokolwiek dziwnym idziemy w miasto poszukać lodów dla dzieci, co je babcia, bez konsultacji, obiecała. Podczas tych poszukiwań oglądamy kawałek miasta, bo Lidzbark, tak szczerze powiedziawszy słabo nam z bliska znany. Po lodach, w ilości, która zamieniła krew moich dzieci w czystą glukozę, wróciliśmy do samochodu z zamiarem wracania. Ale nie takie to wszystko proste jak się powie, bo po drodze, albo raczej przy drodze powrotnej stoi pałac, który zamierzam jeszcze dziś obejrzeć.
















Całkiem ładny obiekt, całkiem zadbany, ale chyba miał ogromnego (żeby nie powiedzieć dosadniejszego słowa) pecha. W zamierzeniu miejsce miało oferować pokoje gościnne jako hotel, hostel, czy pensjonat niestety nie prosperuje. Dlaczego? Stuprocentowej pewności mieć nie mogę, ale mam pewne podejrzenia. Podejrzewam, że za tę sytuacje odpowiedzialne jest ogromne gospodarstwo hodowlane za płotem. Uprawiające swojskie zapachy w stężeniu przekraczającym barierę ochronną gałki ocznej i wżerającego się w źrenice. Już o zmyśle powonienia nawet nie wspominam. Po naprawdę pośpiesznych zdjęciach, utrwalonych w kilka szybkich minut, wróciłam do samochodu. Czułam, że śmierdzi mi ubranie. Dobrze, że dziewczyny zasnęły. Uniknęły dzięki temu przykrych konsekwencji matczynej żądzy oglądania.




Następnego dnia od rana plaża, woda, słońce i późny obiad. Wieczorem, no dobra jeszcze nie wieczorem, powiedzmy późnym popołudniem. Odpuściliśmy sobie jedno wieczorne moczenie i pojechaliśmy zobaczyć Sztynort. Tak uparłam się. Tak, tylko ja wolałam oglądać zrujnowany pałac, zamiast zażywać orzeźwienia w jeziorze. Tak zmusiłam ich aby mi towarzyszyli i nie, nie mam z tego powodu żadnego dyskomfortu psychicznego. Ludzie nie zawsze wiedzą czego chcą. Czasem trzeba ich popchnąć w odpowiednim kierunku. No ja to robię po mistrzowsku. Dowód? Stynort w świetle zachodzącego słońca. Są takie dni, chwile właściwie, momenty, wyłuskane z całej masy chwil podobnych do siebie. Zmarnowanych, przepracowanych, niezależnych od nas, do nas nienależących. Chwile, które jak już się zjawią, nie odejdą. Zostaną z nami na zawsze w szufladzie wspomnień. Taki trafił mi się Sztynort. Płonący zachodzącym słońcem. Ubrany w tajemnicze długie cienie. Pełnym portem ludzi krzątających się między wieczornymi obowiązkami. Ludzi umordowanych , ale spokojnych i szczęśliwych. Pewnych bezpiecznej przystani. Uwielbiam wspominać tamten wieczór. Te wspomnienia są tak ciepłe jak słońce, które spektakularnie na naszych oczach zachodziło.















Olsztyn wybrał za nas los. Nie taki ślepy jak się okazuje, bo jest tam całkiem ładny kawałek miasta. My się wybraliśmy na zamek. Ta wizyta tak trochę fajna, trochę niefajna. Połowa zwiedzania wypadła przykro. Generalnie to panie przewodniczki. Jedna mi na dziecko nakrzyczała, że jej nie słucha. Przy czym zaznaczam od razu, że absolutnie nie przeszkadzała i nie była głośna, tylko oglądała coś innego, niż to o czym mówiła pani przewodnik. Tosia miała wtedy niecałe cztery lata. Opowiadanie jej o przyrządach astronomicznych używanych przez człowieka żyjącego w szesnastym wieku, miało tyle sensu co tłumaczenie pani przewodnik definicję pojęcia myślenia abstrakcyjnego, tudzież potrzebę dostosowania informacji do możliwości słuchacza – mijało się z celem. Dlatego tylko w myślach posłałam jej kilka epitetów. Przybrałam skruszoną postawę, oblekłam twarz w najbardziej nieśmiały uśmiech i wydukałam nieszczere przeprosiny. Tylko dla świętego spokoju. Bo jej się nie należały. Bo winy dziecka znudzonego dopatrzeć się nie mogłam. Sama będąc znudzoną tym wyuczonym dwadzieścia lat temu tekstem, powtarzanym dzień w dzień bez ingerencji w jego treść. Bezbarwnym, bez emocji, jakby mi ktoś czytał etykietę z butelki wybielacza. Wątpliwa przyjemność obcowania z osobą, która całą swoją postawą daje mi do zrozumienia, że „taką mam robotę”. I rób z tym co chcesz. Żałuję, że nie mogliśmy pospacerować sami. Żeby nam pani przewodniczka nie przeszkadzała. Fajniej zdecydowanie było na wieży. Wspinając się coraz wyżej zanurzaliśmy się w przytulną ciemność. Ciepło ceglanych ścian i drewna towarzyszącego nam przez cały czas pobytu, występującego w różnych rolach. Fajnie połatana, trochę zagracona, nieokaleczona plastikiem i aluminium, wieża uratowała nam tę wizytę. Na jej szczycie można po wyglądać przez szpary na miasto. Wartę trzymał tam sympatyczny młody chłopak z którym dało się swobodnie rozmawiać. I wystawa zegarów to już nie takie sztywniactwo bez wyobraźni. Także my w Olsztynie na zamku bardziej na lewo. Trochę przykurzone, trochę szorstkie, ale autentyczne. Prawdziwie. Szczere. 
































  
Z zamku oddaliliśmy się pospiesznie, bo się okazało, że musimy wracać wcześniej niż się tego spodziewaliśmy. Trudno, ten Olsztyn trafił się i tak tylko przy okazji. A z okazjami tak bywa, że lubią chodzić parami. To wielkie szczęście. Przede wszystkim moje. Z Olsztyna wracamy przez Sorkwity, a tam przecież ten pałac stoi. Co prawda teren prywatny i niedostępny, ale nic nie stoi na przeszkodzie żeby sobie popatrzeć przez chwilę zza płotu. Tym bardziej, że tutaj ten płot to taki jest nawet sensowny. Za dużo nie zasłania. No oczywista oczywistość, że wolałabym obejść dookoła. Zobaczyć z bliska i wpakować się do środka, ale jak się nie ma co się lubi to jest jak jest i z tym trzeba się pogodzić. I zaakceptować. Poprzednio Sorkwity oglądaliśmy jesienią. Dziś toną w zieleni i też wyglądają elegancko. 









Mazurolandia ma nowe atrakcje. Dzieci skądś się o tym dowiedziały (podejrzewam internet) i chcą jechać. Dobra niech będzie. Reklama głosi, że jest to przybytek uciech dla całej rodziny. Z tą reklamą to bym mogła polemizować, ale po co? Przebywanie tam nie jest w sumie męczące, a to już połowa sukcesu w takich miejscach. Dzieci mogą się zdrowo zmęczyć, a Darek poćwiczyć strzelanie z różnych typów broni. Gdybym się jednak miała czepić, to najbardziej zagospodarowania terenu. I minimalnej dbałości o szczegóły. Ale to naprawdę tylko jak bym już koniecznie chciała się czepiać. A nie chcę. Mazurolandia może nie powala jakimiś spektakularnymi obiektami z efektem „wow”, ale przyciąga siłą spokoju.




























Warnikajmy, czyli w wolnym tłumaczeniu z pruskiego – Wronowice. Założenie szalonego pasjonata. Co by ludzkość zrobiła bez tych niepokornych umysłów wymykających się wszelkim ograniczeniom, łamiącym standardy, niedającym się przekonać, że istnieją bariery nie do pokonania. Juliusz von Braun miał marzenie. Kosztowne, pracochłonne, zupełnie odjechane od rzeczywistości XX wieku. Folwark, zgodnie z życzeniem właścicieli miał nawiązywać swą architekturą do średniowiecznych założeń zamkowych.  Finał tej historii wiąże się z licytacją majątku i częściową rozbiórką. Część założenia jednak nadal stoi. Przypomina, że są ludzie odważni posiadać marzenia. 





















Brak komentarzy:

Prześlij komentarz