Siedzę na plaży buduję zamek. Albo już
wybudowałam i robię sobie detale, wykończenia, czasem jakąś
rekonstrukcję, bo mi wieża siądzie. Ściana się zawali, Antonina
mi na dziedziniec stopą wdepnie. Na plażę przychodzi rodzina.
Rozkładają kocyk w niewielkiej odległości i komentują zamek. Po
pierwszych oględzinach tamte dzieci do swoich rodziców:
- Tato, tato też taki wybudujemy?!
- No to budujcie.
Dzieci usypują jakąś górkę z
piachu. Noszą wiadrami wodę. Robią przeciekająca fosę. No
generalnie potrzebują pomocy i idą po nią do rodziców. A te
cwaniaki zasrane wysyłają ich do mnie.
- Ja też nie umiem takiego zamku
wybudować. To idź do tej pani i zapytaj czy możesz jej pomóc.
Uważają, że sprawę załatwili, i
że teraz ja się będę z ich dziećmi bawić. Nic bardziej mylnego.
Bo ja tym dzieciom odmawiam. Wracają do rodziców, wyjaśniają, że
nie – ta pani się nie zgodziła i następuje święte oburzenie.
„Dziecku nie pozwoliła się bawić. Jaka krowa.” A ja mam to
generalnie w dupie. Raz tylko sytuacja wyjątkowo się skomplikowała,
bo przyszedł dzieciak, żeby mi pomagać, ja mu mówię, że nie
chcę pomocy, bo lubię wszystko sama robić. Nie wzięłam pod uwagę
jego karnacji. On standardowo poleciał do matki się poskarżyć, a
tam na kocyku z matką siedzi jakiś Mulat. Kobieta zmierzyła mnie
wzrokiem i już wiedziałam, że na „krowie” się to mierzenie
nie skończyło. No kurza twarz, przecież nie pójdę jej wyjaśniać,
że to nie jest żaden rasizm, ja wszystkie obce dzieci tak traktuję
i odganiam od mojego zamku. Oni może myślą, że jak ja sama się
swoim zamkiem zajmuję, to może moje dzieci nie chcą mi pomagać.
Błąd – wolę żeby mi nie pomagały. To mój zamek. Mój projekt.
Moje wykonanie. Kropka. Czasem idę na ustępstwa, ale to wobec moich
własnych dzieci. Wtedy i tylko wtedy, ingerencja w moje dzieło,
mniej uwiera. A jak mam taki kaprys, to przed odejściem pozwalam
dziewczynkom zamek zburzyć. Coraz częściej mam takie kaprysy, bo
lubię patrzeć na miny tych wszystkich ludzi wokół, kiedy Antonina
unicestwia wieże z półobrotu, a Barbara wskakuje z rozpędu na
dziedziniec. Miny tych wszystkich gapiów są bezbłędne. Kiedyś,
tłumaczyłam moim dziewczynkom żeby nie niszczyć, skoro to pół
dnia pracy kosztowało i dużo zapału. Zostawiałam zamek w
nienaruszonym stanie i bywało, że nawet do bramy nie zdążyłam
dojść jak zamek obracały w proch obce dzieci i to bez mrugnięcia
okiem i jakiejkolwiek reakcji ze strony dorosłych, że: to przecież
nie była praca twoich rąk, czemu niszczysz. – No ja bym się do
moich w takiej sytuacji odezwała. Reakcja moich dziewczynek, na te
sytuacje, była przygnębiająca. Dlatego od pewnego czasu to one
burzą moje zamki, a ja mam satysfakcję.
Odkąd wyremontowano w Rynie przystań
bywamy tam częściej. Na nabrzeżu jeziora Ryńskiego. Nie tyleż z
powodu remontu, co za sprawą budki z lodami postawionej tam po tym
remoncie. Te lody to zmora jest totalna. Już pomijam fakt
wchłaniania cukru w ilości wystarczającej do wywołania wstrząsu
glikemicznego, to jeszcze do tego cukru zlatują się wszystkie osy z
okolicy. W takiej sytuacji Basia natychmiast wpada w panikę i
odgania te osy… lodem trzymanym w ręku. Efekt można sobie łatwo
zwizualizować. Basia wpada w panikę bo ma uraz. Jak była mała, ze
cztery lata chyba miała, to wpadła nam do samochodu, przez otwarte
okno osa i użądliła ją w brodę. Wyciskałam jej wtedy jad na
poboczu drogi, a ona dzielnie to znosiła. Tego dnia wracaliśmy do
domu. Mieliśmy jednak kilkugodzinny, przymusowy postój w Rynie na
plaży. Przymusowy, bo trzeba było obserwować dziecko, czy nie
wystąpi u niej jakaś reakcja alergiczna. Wszak pierwszy raz ją osa
jadem potraktowała. W Rynie, bo tam na skarpie, nad plażą jest
przychodnia zdrowia. Także tak. Basia ma uraz, panicznie boi się
owadów (wszystkich) i reaguje na nie histerią. To się jej pytam,
po kiego grzyba kupuje te lody, które działają na żółte
skrzydlate w paski jak na babcie dzwony kościelne, albo na mnie
czekolada, kiedy tylko sobie postanowię, że nie jem słodyczy? –
Bo lubi. – I tyle w temacie. Nie będę już rozkminiać czy lubi
lody, czy ten dreszczyk emocji.
W Rynie jest wiecznie przez nas
pomijany zamek krzyżacki. Dawne komnaty braci zakonnych można
obecnie wynająć, bo w zamku funkcjonuje hotel. Utrudnia to
zwiedzanie obiektu, dlatego też rzadko się tam bliżej fatygujemy.
Przeważnie oglądamy go z plaży, w drodze na plażę, w drodze do
miasta, albo nad jezioro Ryńskie, albo z jeziora Ołów. W Rynie
kiedyś można było popływać kajakiem i rowerkiem wodnym. Od
jakiegoś czasu kajaków już nie ma zostały tylko rowerki. I znowu.
Wszyscy poza mną chcą na rowerek. No litości. Pamiętam doskonale
jak kiedyś z tego ustrojstwa korzystaliśmy i było to traumatyczne
przeżycie. Złe, złe wspomnienia. Chciałoby się powtórzyć za
Rucińskim, że konstruktor zmarł nie ukończywszy dzieła, ale ja
nie jestem pewna, czy do tego dzieła był użyty jakiś konstruktor.
Czy po prostu ktoś porządki robił w stodole. Ciepnął za mocno
przez wrota, niepotrzebną już obudowę do Trabanta, ta wpadła do
jeziora, wylądowała dachem, widząc, że utrzymuje się na wodzie,
obsiadły ją wioskowe dzieci i tak powstał rowerek wodny. Wersja
którą znamy my, jest po prostu po tuningu. Przeprowadzonym na
zlecenie sołtysa i bez ingerencji w przepisy BHP. Popłynęliśmy.
Mogłam co prawda zostać na brzegu, na plaży, ale Darek się uparł,
że trzeba pilnować Tosi. Nie wiem po co, skoro ma kapok. Zawsze
można podpłynąć i wyłowić. Dobrze, że jezioro Ołów to
stosunkowo mały zbiornik wodny. Gdyby tym ustrojstwem wypłynąć na
jezioro Ryńskie, to może trzeba by holowanie organizować do
brzegu, bo przecież ta skorupa totalnie jest niesterowna i nie
mobilna, bo wszystko jest w niej złośliwe i wredne, i nie
kompatybilne z operatorem. Dobrze, że to tylko godzina. Jednak jest
to godzina mojego życia spędzona w bardzo niekomfortowych
warunkach. Bo Basia miała pedałować z Darkiem, ale się zmęczyła.
I trzeba ją było zmienić. Po tym jak Ruciński ogłosił, że
tylko tępe panny nie pedałują, to nawet nie da się już przy tej
czynności obijać. Chociaż ja studiów nie kończyłam. Nie cierpię
rowerków wodnych. Amen.
Po tygodniu
piekielnego gorąca trochę się ochłodziło. Temperatura spadła
tak do 25 stopni, a niebo zaścieliły chmury. Ależ dzisiaj musi być
woda w Rynie. Boska. Dla mnie boska. Darek scharakteryzowałby ją
określeniem – zupa. My dzisiaj darujemy sobie kąpanie z
plażowaniem. My dzisiaj jedziemy zwiedzać. Chciałam nam trochę
urozmaicić te wakacje. Jednak nie wszyscy w grupie wypadowej
podchodzili z entuzjazmem do tych moich pomysłów. Niektórzy, może
nawet większość uważała, że ta monotonia dotychczasowa bardzo
im odpowiadała. Oni się mylą, a ja postanowiłam im to przez cały
dzień udowadniać. A co. Tym bardziej, że już od dawna mam kilka
miejsc wytypowanych do bliższego poznania. Pierwszym są Łężany.
W Łężanach najbardziej interesuje mnie pałac. Jednak w parku
pałacowym to my cieszymy się dużym zainteresowaniem owadów tam
przebywających. Kiedy weszliśmy do cienia, pod drzewa, zaatakował
nas lewacki rój. Czyli zbiorowisko wszelkiej maści oszołomów,
funkcjonujących w świecie owadów bez wyraźnego powodu. Latających
chaotycznie, nie przejawiających w swoich działaniach żadnego
sensu, nieprzewidywalnych, głośnych, odpornych na argumenty.
Argumenty aplikowała babcia w postaci spreju z zawartością „Det”.
Ale działał jakoś marnie. Może to tutejsze robactwo uodpornione.
Może ten Rolniczy Zakład Doświadczalny, który tutaj się panoszył
przez lata, poza burakami hodował też mutanty owadzie na broń
biologiczną i wymknęły się one spod kontroli. Spacer wokół
pałacu nosił więc znamiona walki z wiatrakami, bo nawet jak
człowiek próbuje używać do tej walki rąk, to wiadomo jak to się
kończy, kiedy przeciwnikiem jest coś wielkości ziarenka maku z
napędem odrzutowym. Za obstawę natomiast ma takie czarne brzęczące
i ze trzydzieści razy większe od siebie. No makabra. Trochę lepiej
jak wyszliśmy spod drzew, pod otwarte niebo, ale to tylko trochę
lepiej. Nadal z bandą obłąkanych latających stworzeń na karku.
Może zimą. Zimą to może tam jeszcze kiedyś zajrzę. Tymczasem
obeszłam pałac dookoła, uwieczniłam na zdjęciach i jedziemy
dalej. Jak najdalej od tego natrętnego towarzystwa żywcem od
natury oderwanego.
Następnego dnia od rana plaża, woda, słońce i późny obiad. Wieczorem, no dobra jeszcze nie wieczorem, powiedzmy późnym popołudniem. Odpuściliśmy sobie jedno wieczorne moczenie i pojechaliśmy zobaczyć Sztynort. Tak uparłam się. Tak, tylko ja wolałam oglądać zrujnowany pałac, zamiast zażywać orzeźwienia w jeziorze. Tak zmusiłam ich aby mi towarzyszyli i nie, nie mam z tego powodu żadnego dyskomfortu psychicznego. Ludzie nie zawsze wiedzą czego chcą. Czasem trzeba ich popchnąć w odpowiednim kierunku. No ja to robię po mistrzowsku. Dowód? Stynort w świetle zachodzącego słońca. Są takie dni, chwile właściwie, momenty, wyłuskane z całej masy chwil podobnych do siebie. Zmarnowanych, przepracowanych, niezależnych od nas, do nas nienależących. Chwile, które jak już się zjawią, nie odejdą. Zostaną z nami na zawsze w szufladzie wspomnień. Taki trafił mi się Sztynort. Płonący zachodzącym słońcem. Ubrany w tajemnicze długie cienie. Pełnym portem ludzi krzątających się między wieczornymi obowiązkami. Ludzi umordowanych , ale spokojnych i szczęśliwych. Pewnych bezpiecznej przystani. Uwielbiam wspominać tamten wieczór. Te wspomnienia są tak ciepłe jak słońce, które spektakularnie na naszych oczach zachodziło.
Galiny. Coś wyjątkowego. Pałac,
folwark, gospodarstwo – absolutnie spójny organizm. Zachwycające
miejsce. Pełne uroczych zakamarków.
Potem się pomyliłam. W wyniku tej
pomyłki odwiedziliśmy Stoczek Klasztorny, a ja jechałam gdzie
indziej. Jakież było moje zdziwienie kiedy po dotarciu na miejsce
zobaczyłam klasztor …, a miałam zobaczyć inny klasztor. Trudno.
Co się odwlecze nie uciecze, a tymczasem trzeba robić dobrą minę
do tej gry, skoro usiadło się do stołu i nie pokazywać po sobie,
że coś nie poszło zgodnie z planem. Tutaj też jest całkiem
sympatycznie. Sanktuarium Matki Bożej Królowej Pokoju na Warmii ma formę rotundy. Wzniesione jako wotum dziękczynne po zakończeniu wojny ze Szwecją. Miejsce uwięzienia prymasa Polski Kardynała Stefana Wyszyńskiego w latach 1953-1954.
Po nie tym klasztorze co chciałam jedziemy do Lidzbarka Warmińskiego. Tu na szczęście trudno o pomyłkę i na miejscu mogę z ulgą stwierdzić, że jestem tu gdzie zamierzałam. Przyjechałam do Lidzbarka, bo w mieście dużo zmian pozachodziło od naszej ostatniej wizyty. Przede wszystkim ten hotel. No nie wiem, trochę to wszystko za gładkie. A zamek akurat jakąś odnowę przechodził, więc wrażenia estetyczne odrobinę kuleją. Ale najgorszy zdecydowanie ten parking koło fosy i przyklejone do obiektu zabytkowego, samochody. Nie cierpię tego. Tych ludzi bez wyobraźni którzy na to pozwalają, kierując się jedynie materialną korzyścią. Wygodą garstki klientów. Pomijając zupełnie wizualne dobro obiektu. W nastroju cokolwiek dziwnym idziemy w miasto poszukać lodów dla dzieci, co je babcia, bez konsultacji, obiecała. Podczas tych poszukiwań oglądamy kawałek miasta, bo Lidzbark, tak szczerze powiedziawszy słabo nam z bliska znany. Po lodach, w ilości, która zamieniła krew moich dzieci w czystą glukozę, wróciliśmy do samochodu z zamiarem wracania. Ale nie takie to wszystko proste jak się powie, bo po drodze, albo raczej przy drodze powrotnej stoi pałac, który zamierzam jeszcze dziś obejrzeć.
Całkiem ładny obiekt, całkiem zadbany, ale chyba miał ogromnego (żeby nie powiedzieć dosadniejszego słowa) pecha. W zamierzeniu miejsce miało oferować pokoje gościnne jako hotel, hostel, czy pensjonat niestety nie prosperuje. Dlaczego? Stuprocentowej pewności mieć nie mogę, ale mam pewne podejrzenia. Podejrzewam, że za tę sytuacje odpowiedzialne jest ogromne gospodarstwo hodowlane za płotem. Uprawiające swojskie zapachy w stężeniu przekraczającym barierę ochronną gałki ocznej i wżerającego się w źrenice. Już o zmyśle powonienia nawet nie wspominam. Po naprawdę pośpiesznych zdjęciach, utrwalonych w kilka szybkich minut, wróciłam do samochodu. Czułam, że śmierdzi mi ubranie. Dobrze, że dziewczyny zasnęły. Uniknęły dzięki temu przykrych konsekwencji matczynej żądzy oglądania.
Po nie tym klasztorze co chciałam jedziemy do Lidzbarka Warmińskiego. Tu na szczęście trudno o pomyłkę i na miejscu mogę z ulgą stwierdzić, że jestem tu gdzie zamierzałam. Przyjechałam do Lidzbarka, bo w mieście dużo zmian pozachodziło od naszej ostatniej wizyty. Przede wszystkim ten hotel. No nie wiem, trochę to wszystko za gładkie. A zamek akurat jakąś odnowę przechodził, więc wrażenia estetyczne odrobinę kuleją. Ale najgorszy zdecydowanie ten parking koło fosy i przyklejone do obiektu zabytkowego, samochody. Nie cierpię tego. Tych ludzi bez wyobraźni którzy na to pozwalają, kierując się jedynie materialną korzyścią. Wygodą garstki klientów. Pomijając zupełnie wizualne dobro obiektu. W nastroju cokolwiek dziwnym idziemy w miasto poszukać lodów dla dzieci, co je babcia, bez konsultacji, obiecała. Podczas tych poszukiwań oglądamy kawałek miasta, bo Lidzbark, tak szczerze powiedziawszy słabo nam z bliska znany. Po lodach, w ilości, która zamieniła krew moich dzieci w czystą glukozę, wróciliśmy do samochodu z zamiarem wracania. Ale nie takie to wszystko proste jak się powie, bo po drodze, albo raczej przy drodze powrotnej stoi pałac, który zamierzam jeszcze dziś obejrzeć.
Całkiem ładny obiekt, całkiem zadbany, ale chyba miał ogromnego (żeby nie powiedzieć dosadniejszego słowa) pecha. W zamierzeniu miejsce miało oferować pokoje gościnne jako hotel, hostel, czy pensjonat niestety nie prosperuje. Dlaczego? Stuprocentowej pewności mieć nie mogę, ale mam pewne podejrzenia. Podejrzewam, że za tę sytuacje odpowiedzialne jest ogromne gospodarstwo hodowlane za płotem. Uprawiające swojskie zapachy w stężeniu przekraczającym barierę ochronną gałki ocznej i wżerającego się w źrenice. Już o zmyśle powonienia nawet nie wspominam. Po naprawdę pośpiesznych zdjęciach, utrwalonych w kilka szybkich minut, wróciłam do samochodu. Czułam, że śmierdzi mi ubranie. Dobrze, że dziewczyny zasnęły. Uniknęły dzięki temu przykrych konsekwencji matczynej żądzy oglądania.
Olsztyn wybrał za nas los. Nie taki
ślepy jak się okazuje, bo jest tam całkiem ładny kawałek miasta.
My się wybraliśmy na zamek. Ta wizyta tak trochę fajna, trochę
niefajna. Połowa zwiedzania wypadła przykro. Generalnie to panie
przewodniczki. Jedna mi na dziecko nakrzyczała, że jej nie słucha.
Przy czym zaznaczam od razu, że absolutnie nie przeszkadzała i nie
była głośna, tylko oglądała coś innego, niż to o czym mówiła
pani przewodnik. Tosia miała wtedy niecałe cztery lata. Opowiadanie
jej o przyrządach astronomicznych używanych przez człowieka
żyjącego w szesnastym wieku, miało tyle sensu co tłumaczenie pani
przewodnik definicję pojęcia myślenia abstrakcyjnego, tudzież
potrzebę dostosowania informacji do możliwości słuchacza –
mijało się z celem. Dlatego tylko w myślach posłałam jej kilka
epitetów. Przybrałam skruszoną postawę, oblekłam twarz w
najbardziej nieśmiały uśmiech i wydukałam nieszczere przeprosiny.
Tylko dla świętego spokoju. Bo jej się nie należały. Bo winy
dziecka znudzonego dopatrzeć się nie mogłam. Sama będąc znudzoną
tym wyuczonym dwadzieścia lat temu tekstem, powtarzanym dzień w
dzień bez ingerencji w jego treść. Bezbarwnym, bez emocji, jakby
mi ktoś czytał etykietę z butelki wybielacza. Wątpliwa
przyjemność obcowania z osobą, która całą swoją postawą daje
mi do zrozumienia, że „taką mam robotę”. I rób z tym co
chcesz. Żałuję, że nie mogliśmy pospacerować sami. Żeby nam
pani przewodniczka nie przeszkadzała. Fajniej zdecydowanie było na
wieży. Wspinając się coraz wyżej zanurzaliśmy się w przytulną
ciemność. Ciepło ceglanych ścian i drewna towarzyszącego nam
przez cały czas pobytu, występującego w różnych rolach. Fajnie
połatana, trochę zagracona, nieokaleczona plastikiem i aluminium,
wieża uratowała nam tę wizytę. Na jej szczycie można po wyglądać
przez szpary na miasto. Wartę trzymał tam sympatyczny młody
chłopak z którym dało się swobodnie rozmawiać. I wystawa zegarów
to już nie takie sztywniactwo bez wyobraźni. Także my w Olsztynie
na zamku bardziej na lewo. Trochę przykurzone, trochę szorstkie,
ale autentyczne. Prawdziwie. Szczere.
Z zamku oddaliliśmy się pospiesznie,
bo się okazało, że musimy wracać wcześniej niż się tego
spodziewaliśmy. Trudno, ten Olsztyn trafił się i tak tylko przy
okazji. A z okazjami tak bywa, że lubią chodzić parami. To
wielkie szczęście. Przede wszystkim moje. Z Olsztyna wracamy przez
Sorkwity, a tam przecież ten pałac stoi. Co prawda teren prywatny i
niedostępny, ale nic nie stoi na przeszkodzie żeby sobie popatrzeć
przez chwilę zza płotu. Tym bardziej, że tutaj ten płot to taki
jest nawet sensowny. Za dużo nie zasłania. No oczywista
oczywistość, że wolałabym obejść dookoła. Zobaczyć z bliska i
wpakować się do środka, ale jak się nie ma co się lubi to jest
jak jest i z tym trzeba się pogodzić. I zaakceptować. Poprzednio
Sorkwity oglądaliśmy jesienią. Dziś toną w zieleni i też
wyglądają elegancko.
Mazurolandia ma nowe atrakcje. Dzieci skądś się o tym dowiedziały (podejrzewam internet) i chcą jechać. Dobra niech będzie. Reklama głosi, że jest to przybytek uciech dla całej rodziny. Z tą reklamą to bym mogła polemizować, ale po co? Przebywanie tam nie jest w sumie męczące, a to już połowa sukcesu w takich miejscach. Dzieci mogą się zdrowo zmęczyć, a Darek poćwiczyć strzelanie z różnych typów broni. Gdybym się jednak miała czepić, to najbardziej zagospodarowania terenu. I minimalnej dbałości o szczegóły. Ale to naprawdę tylko jak bym już koniecznie chciała się czepiać. A nie chcę. Mazurolandia może nie powala jakimiś spektakularnymi obiektami z efektem „wow”, ale przyciąga siłą spokoju.
Warnikajmy, czyli w wolnym tłumaczeniu z pruskiego – Wronowice. Założenie szalonego
pasjonata. Co by ludzkość zrobiła bez tych niepokornych umysłów
wymykających się wszelkim ograniczeniom, łamiącym standardy,
niedającym się przekonać, że istnieją bariery nie do pokonania. Juliusz von Braun miał marzenie. Kosztowne, pracochłonne, zupełnie odjechane od rzeczywistości XX wieku. Folwark, zgodnie z życzeniem właścicieli miał nawiązywać swą
architekturą do średniowiecznych założeń zamkowych. Finał tej historii wiąże się z
licytacją majątku i częściową rozbiórką. Część założenia
jednak nadal stoi. Przypomina, że są ludzie odważni posiadać
marzenia.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz