Przyjechaliśmy w Pątek. Minęła sobota, aktualnie jest
niedziela, a moich upałów na horyzoncie nie widać. Zrobiło się co prawda już cieplutko,
ale teraz to ciepło musi mi podgrzać wodę w jeziorze. Zaczekać musimy z
dziewczynami chociaż ten jeden dzień. Zaczekamy, ale nie zmarnujemy tego czasu.
Jedziemy. Będzie to kawałek drogi, Suwalszczyzna. Wigry i to przynajmniej 3.
Wieś Wigry, nad jeziorem Wigry, położone na terenie Wigierskiego Parku
Narodowego. Klasztor kamedułów, należący niegdyś do tych najbogatszych w
Europie, zachodzimy od tyłu.
Dlaczego od tyłu, bo jest niedziela. Kurcze, tego nie przewidziałam. W kościele trwa msza, na całym terenie tłumy ludzi i generalnie słabo ze zwiedzaniem od frontu, w tych warunkach. Ale od tyłu całkiem inna sytuacja. Luz – można by powiedzieć i prezentuje się zjawiskowo. Pokręciliśmy się trochę wokół klasztoru i doczekaliśmy końca mszy. Zaobserwowaliśmy wzmożony ruch oddalających się wiernych i postanowiliśmy wdepnąć w tych okolicznościach za mury. W dawnych eremach może dziś zażyć noclegu zwykły zjadacz chleba, są w nich bowiem zorganizowane pokoje gościnne. Mnisi, po kasacji klasztoru, przeprowadzili się bowiem do… Warszawy.
Dlaczego od tyłu, bo jest niedziela. Kurcze, tego nie przewidziałam. W kościele trwa msza, na całym terenie tłumy ludzi i generalnie słabo ze zwiedzaniem od frontu, w tych warunkach. Ale od tyłu całkiem inna sytuacja. Luz – można by powiedzieć i prezentuje się zjawiskowo. Pokręciliśmy się trochę wokół klasztoru i doczekaliśmy końca mszy. Zaobserwowaliśmy wzmożony ruch oddalających się wiernych i postanowiliśmy wdepnąć w tych okolicznościach za mury. W dawnych eremach może dziś zażyć noclegu zwykły zjadacz chleba, są w nich bowiem zorganizowane pokoje gościnne. Mnisi, po kasacji klasztoru, przeprowadzili się bowiem do… Warszawy.
Sejny – miasteczko powiatowe leżące na Pojezierzu
Wschodniosuwalskim z klimatem umiarkowanym przechodzącym w kontynentalny. W
1522 roku król Zygmunt Stary, ingerując w zasoby Puszczy Olickiej listem, nadał
ziemię kniaziowi Iwanowi Michałowiczowi Wiśniowieckiemu, hetmanowi wojsk
polskich – tak się to podobno zaczęło. Jego syn, Dymitr wybudował dwór. Wydarzenie
owo zapoczątkowało proces tworzenia się osady. W 1593 roku, w wyniku transakcji
kupna-sprzedaży, ziemie te nabył leśniczy przełomski Jerzy Grodziński, od
wnuczki Iwana. Powoli powstawało miasto. Grodziński ufundował drewniany
kościół, a nie doczekawszy się potomstwa, przekazał majątek dominikanom z
Wilna. Wdzięczność ich musiała być wielka. Świadczy o tym sposób, właściwie
sposoby uhonorowania hojnego darczyńcy. Jerzy Grodziński ma kryptę w świątyni,
przy wejściu do bazyliki wisi jego portret, a na zewnątrz, nad wejściem do
kościoła umieszczono herb fundatora. Dominikanie rozbujali miasto. W sensie, że
w ogromnym stopniu przyczynili się do jego rozwoju. Po kościele, powstał
klasztor do tego odpusty, a więc i handel. Generalnie kręciło się raz lepiej,
raz gorzej do czasu. Do czasu najazdu Szwedów. Potop i wojna północna, a także
zaraza dżumy, mocno doświadczyły okolicę i dobra dominikańskie. W 1670 z pomocą
Sejnom przyszedł sam król. No nie osobiście. Decyzje wydał o przywróceniu w
miasteczku targów i zwolnił kupców z opłat. Kilkadziesiąt lat później,
dominikanie posunęli się dalej. Dążąc do dalszego rozwoju sprowadzili kupców żydowskich
i … postawili im synagogę. Tak się przedkłada społeczny interes nad własne
przekonania. Po rozbiorach, zaborca pruski dokonał kasaty zakonu. W 1804 roku
ostatni dominikanie opuszczają Sejny. Niedługo później klasztor przeznaczono na
cele oświatowe. Zakończenie I wojny światowej i spór z Litwinami o Suwalszczyznę,
przerodził się w powstanie zwane sejneńskim. Jednym z niewielu, bardzo niewielu
powstań zakończonych sukcesem Polaków. Kiedyś prywatne miasto duchowne tętniące
życiem, któremu rytm nadawał kalendarz katolicki i dominikanie. Dziś senna
osada nad Marychą, odsunięta od komunikacyjnych szlaków, leżąca na końcu Polski,
zaledwie dziesięć kilometrów od granicy z Litwą. Obeszliśmy klasztor i kościół,
i Darek sugeruje żebyśmy wsiadały do samochodu. Ale nie ma mowy. Ja tu ujęcia
szukam. Takiego z daleka i żeby było dużo widać. Generalnie z tyłu. Darek sugeruje,
żebym wsiadła, to odjedzie kawałek, kółko zrobi i poszuka mi tego miejsca, z
którego będzie widać, to co chcę zobaczyć. Ale ja nie jestem pierwsza naiwna.
Znam ja te jego metody. Wsiądę, pojadę, on później powie, że się nie może
zatrzymywać przy drodze… Gazu doda, żeby mi uniemożliwić opuszczenie pojazdu w
trakcie jazdy – już nie jeden raz to przerabiałam. To i nie zemną takie numery.
Po dwunastu latach małżeństwa, czy jakoś tak. Na własnych nogach będę szukać. -
Nie znalazłam. Gdzie bym nie poszła, byłam za blisko. To cały czas nie było to
czego chciałam. Musiałam zaryzykować i zdać się na Darka. Zdjęcie zrobiłam.
Dotarliśmy, w pewnym sensie do kresu podróży, stąd już można
było tylko wracać. Ale wracać też trzeba przecież z fasonem. I mamy taką opcje.
Jest bowiem w bliskim sąsiedztwie kraina intrygująca i słabo przez nas
dotychczas eksplorowana - Mazury Garbate. Nazwa regionu, ma oczywiście ścisły
związek z wizytą lodowca na tych terenach. Ukształtowaniu przez niego spektakularnych
wzgórz morenowych i wygenerowaniu intrygujących dziur wypełnionych wodą, czyli
jezior. Po trasie, na kilku wzniesieniach są usytuowane punkty widokowe. Raz
się Darek nie zatrzymał. Ale tylko raz. Taką wiązankę otrzymał, że kolejne dwa
to już bez przypominania stawał.
Następnie, wszyscy razem zaliczyliśmy spotkanie z autentyczną, namacalną przygodą. Postanowiliśmy odszukać te mosty kolejowe w Kiepojciach, do których już kiedyś próbowałam dotrzeć. Wtedy mi się nie udało. Dojechaliśmy do tego pierwszego, pojedynczego wiaduktu i zawróciliśmy. Tym razem pod wiaduktem zostawiamy samochód i wdrapujemy się na nasyp kolejowy. Tosia też. Dobrze, że ruskie tory zwinęli, to przynajmniej jestem pewna, że nic mi w dupę nie wjedzie. I dzieciom moim. Na szczycie tego nasypu rozglądamy się i idziemy w jedynym słusznym kierunku (chyba), na zachód (chyba). Idziemy spory kawałek i chwilę to trwa, a pewności że idziemy do celu nie mamy żadnej. Ja to widziałam na zdjęciach. „To”, a nie drogę do „tego”. Równie dobrze możemy iść w cały świat. Więc witaj przygodo. A po krótkiej chwili także satysfakcjo, bo oto okazało się, że poszliśmy dobrze i naszym oczom objawiły się dwa zarośnięte wiadukty kolejowe. Jeden całkiem niedostępny bo nie doczekał się budowy nasypów prowadzących do niego. To znaczy niedostępny… no jakby się trochę rozpędził, to by spokojnie na niego skoczył, tylko po co? To tam chyba po raz pierwszy zadałam sobie to pytanie. Bo przeważnie najpierw skaczę, a dopiero później szukam w tym sensu. Nie zawsze znajduję. Na tym polega specyfika polskich powstań i mojej eksploracji świata.
Następnie, wszyscy razem zaliczyliśmy spotkanie z autentyczną, namacalną przygodą. Postanowiliśmy odszukać te mosty kolejowe w Kiepojciach, do których już kiedyś próbowałam dotrzeć. Wtedy mi się nie udało. Dojechaliśmy do tego pierwszego, pojedynczego wiaduktu i zawróciliśmy. Tym razem pod wiaduktem zostawiamy samochód i wdrapujemy się na nasyp kolejowy. Tosia też. Dobrze, że ruskie tory zwinęli, to przynajmniej jestem pewna, że nic mi w dupę nie wjedzie. I dzieciom moim. Na szczycie tego nasypu rozglądamy się i idziemy w jedynym słusznym kierunku (chyba), na zachód (chyba). Idziemy spory kawałek i chwilę to trwa, a pewności że idziemy do celu nie mamy żadnej. Ja to widziałam na zdjęciach. „To”, a nie drogę do „tego”. Równie dobrze możemy iść w cały świat. Więc witaj przygodo. A po krótkiej chwili także satysfakcjo, bo oto okazało się, że poszliśmy dobrze i naszym oczom objawiły się dwa zarośnięte wiadukty kolejowe. Jeden całkiem niedostępny bo nie doczekał się budowy nasypów prowadzących do niego. To znaczy niedostępny… no jakby się trochę rozpędził, to by spokojnie na niego skoczył, tylko po co? To tam chyba po raz pierwszy zadałam sobie to pytanie. Bo przeważnie najpierw skaczę, a dopiero później szukam w tym sensu. Nie zawsze znajduję. Na tym polega specyfika polskich powstań i mojej eksploracji świata.
Dzień zakończyliśmy w Gołdapi. Na peryferiach można
powiedzieć. Wikipedia podaje, że jest to miasto uzdrowiskowe w województwie
warmińsko-mazurskim, a ja dodam, że jedyne w tej części kraju. Tężnie solankowe
i Park Zdrojowy z pijalnią wód mineralnych, to stosunkowo świeża inwestycja.
Zakończona w 2014r. Poza leczniczymi właściwościami, Gołdap zimą daje również
szansę żeby się połamać. Na stokach Pięknej Góry. Znajduje się tam bowiem
ośrodek narciarski. Co jeszcze, no jest taka legenda, która głosi, że
miejscowość była najbardziej oddalonym celem podróży Immanuela Kanta – filozofa
z Królewca, który raczej nie był typem obieżyświata. Może dlatego ten fakt jest
tak mocno akcentowany w jego życiorysie. No to tak, no to był w Gołdapi Immanuel
Kant, byliśmy i my.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz