sobota, 22 sierpnia 2015

Karkonosze dla początkujących.

Apetyt rośnie w miarę jedzenia. To znana prawda, którą mogę potwierdzić rozmiarem mojego tyłka. Im więcej jem, tym jeść chcę więcej. Kiedyś, jak jadłam niewiele, to nawet mi się jeść nie chciało. Na potrzeby tego wpisu nasz apetyt przeniesiemy chwilowo w góry. Wiadomo bowiem, że góry zaostrzają apetyt. Mają siłę przyciągania, niemal tak wielką, jak czekolada na półce w markecie. Tuż przed kasami. Myślę, że powodem jest to, że zawiera magnes, a nie jak dotąd przypuszczano magnez.
Jakieś durne wywody ostatnio czytałam, że podobno zawiera go bardzo mało. Ale ja nie dam sobie podobnych bzdur wmówić. Czekolada ma pierwiastki niezbędne do życia i koniec kropka. Nie wracamy do tematu. Podejmijmy zatem zapodziany wątek góry. Nie wiem czy pamiętacie Bieszczady i Połoninę Caryńską w naszym wydaniu, więc przypomnę – umordowała nas konkretnie. Nas, oprócz Antosi. Kiedy zatem usłyszałam, że moja rodzina chce uczcić koniec wakacji na szczycie Śnieżki – zdębiałam. Wyrazy w języku polskim są wieloznaczne, co powtarzała nam przez całą podstawówkę polonistka, po tym jak ogłosiła, że chce uśmiercić naszego dyrektora, cytuję: zabić ćwieka. Na początku nie byłam pewna czy mówimy o tej samej górze, ba czy o tej samej rzeczy mówimy, bo może dla nich góra lodów w wafelku, to jest ta Śnieżka. No i jeszcze w grę wchodziła ta królewna. Szybko wyjaśniło się, że w weekend, a dokładniej w piątek jedziemy do Karpacza. Spakowałam nas raz dwa, bo to właściwie dwa dni tylko zostają, jak odliczyć piątek już ubrany i spędzony w samochodzie. Nawet biorąc pod uwagę kapryśną naturę gór, to roboty dużo nie miałam. Piątek od samego rana z pogodą jak drut. No słońce, ciepełko. Marzenie. Tylko trochę sfrustrowane to marzenie. Bo czeka na Darka, który poszedł do pracy. Coś tam ważnego ma, nie mógł sobie odpuścić, ale ma się urwać. Wrócił około pierwszej, poszturchał lodówkę i możemy jechać.

Może w połowie drogi, tak dokładnie to nie napiszę. Nie dlatego, że to jakaś tajemnica, po prostu nie pamiętam. W każdym razie zupełnie płasko jeszcze było. Teren, ukształtowanie terenu było płaskie. Darek, z nieznanych mi powodów, wcisnął maksymalnie w podłogę, pedał służący do hamowania. Tym działaniem rzucił nas na pasy, które natychmiast się zablokowały i mocno przytrzymywały nasze tułowia przy oparciach fotela. Ale już kończyny, robiły co im prawa fizyki dyktowały. Poleciały do przodu i nie chciały wrócić na miejsce pasażera. Spojrzałam w przednią szybę, czyli w kierunku, w którym moja głowa znacznie wcześniej poleciała. A tam, przed naszym samochodem, metry, centymetry - stał autobus. Stał, to znaczy, że się nie poruszał. Nie poruszał się, to znaczy że nie miał szansy się oddalić, abyśmy mogli uniknąć zderzenia. A my absolutnie i definitywnie nie mieliśmy prawa wyhamować. To by się mogło udać tylko wtedy, gdyby samochód stanął dęba. A nasz samochód raczej nie potrafił stawać dęba, bynajmniej nigdy się tą sztuką nie pochwalił. Jedyna szansa na unikniecie kolizji, to zaliczyć zjazd do rowu. Tak też zrobił nasz kierowca, a zarazem mój mąż, po drodze składając na poboczu znak informujący o przystanku autobusowym. Tak składając. Nasza prędkość była już na tyle mała, że znak miał czas odchylać się, pod wpływem działającej na niego siły pojazdu i układać na poboczu pod podwoziem. Tyle, że przecinając nam, mniej więcej na pół, mniej więcej do połowy, maskę samochodu. Jak? Do dziś jest tajemnicą. Samochód zatrzymał się na trawie. Płaski teren, płytki, rozległy rów, pozwoliły uniknąć dachowania. Obejrzeliśmy dzieci. Oprócz strachu wyzierającego z oczodołów, miały pewnie niezłego pietra tu i ówdzie. Ważne, że portki pozostały puste, a dziewczyny całe. Darek wysiadł aby dokonać oględzin miejsca zdarzenia, miejsca zderzenia i samochodu. Znak leżał na poboczu odkształcony maksymalnie od pierwotnej pozycji, ale cały. Nawet nieodrapany. Na trawie leżała tablica rejestracyjna, którą Darek zlokalizował i zabrał. Potem podniósł maskę i w przedniej szybie mogłyśmy podziwiać to niemal chirurgiczne cięcie, które zaliczyła, nie wiadomo jak. Jedyny przedmiot, który mógł to zrobić, to znak. Ten natomiast, nie nosił śladów wskazujących na tak głęboką ingerencję, w tak twardy materiał. Cięcie w masce nie miało poszarpanych brzegów, metal nie był powywijany, żadnych żłobień, wgnieceń, rys czy zadrapań. No zagadka wszechświata. Darek zajrzał pod samochód normalnie, czyli kładąc się na ziemi. Tyle mógł w tym miejscu zrobić, aby sprawdzić czy nic nie wisi, tudzież nie cieknie ciurkiem, bo kapania to by w tych warunkach i tak zapewne nie dostrzegł. Usiadł za kierownicą i przekręcił kluczyk w stacyjce. Samochód bez najmniejszych oporów odpalił. Postanowiliśmy odjechać z tego miejsca i rozwiązywać wynikłe w zdarzeniu kwestie na najbliższym parkingu. Kilka kilometrów dalej zjechaliśmy na stację benzynową. Tam Darek zakupił trytytki i przymocował tablicę rejestracyjną. Przez kilkanaście, albo kilkadziesiąt minut oglądał samochód, kilka razy zmieniając mu miejsce postojowe, żeby stwierdzić ewentualne wycieki. Potem zadzwonił do szefa, naświetlił mu sytuację, a nam obwieścił, że nadal jedziemy do Karpacza. Zdziwiła mnie nieco jego postawa, bo Darek raczej czarne scenariusze pisze. Więc powinien właśnie zakładać, że coś się zepsuło, coś co na razie nie wylazło, ale wylezie na pewno i unieruchomi nam samochód, jak będziemy mieli wracać. Albo w ciemnym lesie po kryjomu... No ale jak kierowca jedzie do Karpacza, to cała reszta zapakowana do jego pojazdu, jakby nie ma wyboru i też jedzie do Karpacza. To znaczy, żeby nie było wątpliwości – nam pasowało. Tylko zachowanie taty nietypowe i trochę intrygujące. Gdyby to kogoś interesowało, to nie, nie wezwaliśmy policji, żeby nam wypisała mandat i przyznała punkty. I tak, znak zostawiliśmy leżący przy drodze, bo akurat nie miałam ze sobą saperki, żeby go ponownie wkopać. Przepraszamy. Ale po drugiej stronie szosy był taki sam znak, to mam nadzieję, że nikt się nie zgubił. Droga, niemal cała zleciała nam na komentowaniu, roztrząsaniu i analizie, tego przypadku. Podstawowy wniosek był jeden – ewidentna wina Darka. Zagapił się. Przy czym, to nie była obserwacja, uciekającego przed wilkiem zająca, tylko rzut okiem. Ruch głowy w te, i wewte. A ten autobus zatrzymał się na środku drogi, na jedynym pasie... Także trzeba uważać. No ja też się zagapiłam, ale jak ja się gapię, to raczej bez konsekwencji. Na co się gapiliśmy – nie pamiętamy oboje. Szczęście w nieszczęściu mieliśmy i to nie jedno, a kilka. Nie jechaliśmy szybko, nawierzchnia była sucha, Darkowi udało się jednak mocno wyhamować, przed wizytą w rowie. Sam manewr z wjazdu na trawkę też wykonany po mistrzowsku. Bez paniki, niepotrzebnego hamowania, wywołującego poślizg. Na ukos, pod dobrym kątem, po prostu kontrola zniszczeń i minimalizowanie szkód. Ten groźny incydent, niebezpieczny, ustawił nam wyjazd pod kątem obserwacji samochodu. Aby było czym wrócić.
W Karpaczu pierwsze co zrobiliśmy to zakupy. Było już późno, z samego rana planowaliśmy ruszyć ku przygodzie, więc tylko zaopatrzenie i sen. To wszystko na co mogliśmy sobie pozwolić po przyjeździe. Rano migiem się ogarnęliśmy. Opuściliśmy nasz domek i przekonaliśmy się, że miasto odkrywców i poszukiwaczy złota, leżące u stóp góry na którą mieliśmy zamiar się wdrapać, wstało przed nami. I to chyba sporo. Wszyscy już gdzieś poszli. Normalnie wystąpiło zjawisko pod nazwą ”puste chodniki”. Długo z nich nie korzystaliśmy, bo poszliśmy szlakiem nad Łomniczką. Ten zaczynał się niedaleko od naszego domku. Początek trasy bardzo przyjemny. W cieniu leśnego poszycia, z plątaniną korzeni pod nogami, mijamy tajemniczy most, zamaskowany przez naturę. Potem robi się trochę bardziej pod górkę, ale na szlaku sucho, ptaszki śpiewają i idzie się całkiem, całkiem. Schody, albo raczej góry zaczynają się za schroniskiem. W miejscu gdzie szlak zaczyna być czerwony. Tu są dwie rzeczy określane mianem „o ja pierniczę”. Pierwsze to widoki, drugie to moje nogi. Chodzenie po zakupy, chodzenie do kina, chodzenie na plac zabaw nie przygotowało mnie do chodzenia po Karkonoszach. No na pewno nie tak, jak bym chciała. W domu czasem cały dzień człowiek jest na nogach. Czasem nie pamięta, czy w ogóle w ciągu całego dnia usiadł, a tu kilka godzin od wstania i nogi nie chcą mnie nosić. No jak to się ma do prawdziwego życia. No ludzie. Ale trasa niezapomniana. Naprawdę, naprawdę pójdę jeszcze raz. Wszyscy pójdziemy, bo byliśmy pod ogromnym wrażeniem. Kiedy wychodzisz już ponad drzewa, za zakrętem, kiedy rozpościera się przed tobą otwarta przestrzeń i zdajesz sobie sprawę, że ona wcale nie jest otwarta, bo zamknięta w Kotle Łomniczki. Szczyt od tej pory, już do końca majaczy nad tobą. By uwiarygodnić swój majestat. Byś poczuł na karku potęgę gór. Zrozumiał na co się odważyłeś. Potem wodospad, kaskady i znowu zakręt i bardzo ostro pod górę. Leziesz i dyszysz i docierasz do miejsca gdzie przerywasz wędrówkę. Teraz to ciary wędrują ci po plecach. Cmentarz Ofiar Gór – Symboliczny. To dopiero robi wrażenie. Oni poszli w góry i nie wrócili. To nie jest zabawa. Może być sportem, rekreacją, pasją, ale traktowaną z należytą powagą. I zaraz sobie myślę, Tosia nie ma jeszcze nawet czterech lat. A maszeruje dzielnie na własnych nogach całą trasę. Wstyd przed dzieckiem tak sapać. Na ostatniej prostej można zwolnić. Wypodziwiać widoki, napatrzeć się na zapas, po-delektować stanem: WLAZŁAM TU!!! I jeszcze idę dalej. Na sam szczyt. A ten leży teraz prościutko przed oczami. Oświetlony promieniami słońca, które tutaj jest jednak bliżej. Otoczony niebem, które wisi tuż nad głową. Z ciepłym wiatrem hulającym w duszy - Śnieżka zdobyta. W czteroosobowym składzie. Potem dziewczynki posilały się w Domu Ślaskim. W pełni zasłużyły na ten posiłek. Podczas przerwy na piciu, Darek próbował zmusić do współpracy zawieszony telefon, o kolano. Nie pierwszy już raz. I potrzaskał w mak wyświetlacz. Wyjazd mamy więc całkowicie zaorany. Do rozprutego auta, trzeba dołożyć zgruchotany Sony Xperia Z Ultra!!! Na dodatek z naszą kotwicą, czyli mapą w googlach. Dziewczyny jak usłyszał, że telefon nie działa i nie mamy mapy, chciały rozbić obóz w kosodrzewinie i czekać na ratunek. Darek tłumaczył im dobrych kilkanaście minut, co to są szlaki turystyczne, jakie mają oznaczenia, kolory, kierunki... ,że bez mapy można wrócić do domku. Kiedy skończył, nadal nie były przekonane. Podreptały za nim raczej z obowiązku. Zeszliśmy tym drugim szlakiem. Z przystankiem pod Strzechą Akademicką. Nie powiem, Karkonosze piękne wszędzie, ale z tej strony już takiego wrażenia nie robią. Ale tu dzieci mogą mieć trochę więcej swobody, z czego korzystają. Na końcu trasy, kiedy już wsadziliśmy tyłki na kanapę wyciągu, uciekając przed deszczem. Dziewczyny poczuły oddech cywilizacji i zgodnie stwierdziły, że tata wie wszystko. Ostatnim wyzwaniem dnia było znaleźć posiłek - przyzwoity. I to też się udało. Do naszego pokoju wynajętego, wracamy po omacku. I całkowicie w tej kwestii zdajemy się na Darka. Dotarliśmy do domku - padnięci, pod prysznic – ledwo co, do łóżek – na rzęsach. Ale to przez te tony szczęścia, które musieliśmy ze sobą dźwigać przez całe miasto.

                 
































































Następnego dnia, żeby jeszcze coś skorzystać, bo drogi kawał pokonaliśmy i niebezpieczeństw wiele. Zafundowaliśmy sobie zabytki w pigułce, czyli Park Miniatur w Kowarach. Dziewczyny poszalały, a my bez uszczerbku na ego, mogliśmy leczyć bezruchem zakwasy.  































Brak komentarzy:

Prześlij komentarz