Apetyt
rośnie w miarę jedzenia. To znana prawda, którą mogę potwierdzić
rozmiarem mojego tyłka. Im więcej jem, tym jeść chcę więcej.
Kiedyś, jak jadłam niewiele, to nawet mi się jeść nie chciało.
Na potrzeby tego wpisu nasz apetyt przeniesiemy chwilowo w góry.
Wiadomo bowiem, że góry zaostrzają apetyt. Mają siłę
przyciągania, niemal tak wielką, jak czekolada na półce w
markecie. Tuż przed kasami. Myślę, że powodem jest to, że
zawiera magnes, a nie jak dotąd przypuszczano magnez.
Jakieś durne
wywody ostatnio czytałam, że podobno zawiera go bardzo mało. Ale
ja nie dam sobie podobnych bzdur wmówić. Czekolada ma pierwiastki
niezbędne do życia i koniec kropka. Nie wracamy do tematu.
Podejmijmy zatem zapodziany wątek góry. Nie wiem czy pamiętacie
Bieszczady i Połoninę Caryńską w naszym wydaniu, więc przypomnę
– umordowała nas konkretnie. Nas, oprócz Antosi. Kiedy zatem
usłyszałam, że moja rodzina chce uczcić koniec wakacji na
szczycie Śnieżki – zdębiałam. Wyrazy w języku polskim są
wieloznaczne, co powtarzała nam przez całą podstawówkę
polonistka, po tym jak ogłosiła, że chce uśmiercić naszego
dyrektora, cytuję: zabić ćwieka. Na początku nie byłam pewna czy
mówimy o tej samej górze, ba czy o tej samej rzeczy mówimy, bo
może dla nich góra lodów w wafelku, to jest ta Śnieżka. No i
jeszcze w grę wchodziła ta królewna. Szybko wyjaśniło się, że
w weekend, a dokładniej w piątek jedziemy do Karpacza. Spakowałam
nas raz dwa, bo to właściwie dwa dni tylko zostają, jak odliczyć
piątek już ubrany i spędzony w samochodzie. Nawet biorąc pod
uwagę kapryśną naturę gór, to roboty dużo nie miałam. Piątek
od samego rana z pogodą jak drut. No słońce, ciepełko. Marzenie.
Tylko trochę sfrustrowane to marzenie. Bo czeka na Darka, który
poszedł do pracy. Coś tam ważnego ma, nie mógł sobie odpuścić,
ale ma się urwać. Wrócił około pierwszej, poszturchał lodówkę
i możemy jechać.
Może
w połowie drogi, tak dokładnie to nie napiszę. Nie dlatego, że to
jakaś tajemnica, po prostu nie pamiętam. W każdym razie zupełnie
płasko jeszcze było. Teren, ukształtowanie terenu było płaskie.
Darek, z nieznanych mi powodów, wcisnął maksymalnie w podłogę,
pedał służący do hamowania. Tym działaniem rzucił nas na pasy,
które natychmiast się zablokowały i mocno przytrzymywały nasze
tułowia przy oparciach fotela. Ale już kończyny, robiły co im
prawa fizyki dyktowały. Poleciały do przodu i nie chciały wrócić
na miejsce pasażera. Spojrzałam w przednią szybę, czyli w
kierunku, w którym moja głowa znacznie wcześniej poleciała. A
tam, przed naszym samochodem, metry, centymetry - stał autobus.
Stał, to znaczy, że się nie poruszał. Nie poruszał się, to
znaczy że nie miał szansy się oddalić, abyśmy mogli uniknąć
zderzenia. A my absolutnie i definitywnie nie mieliśmy prawa
wyhamować. To by się mogło udać tylko wtedy, gdyby samochód
stanął dęba. A nasz samochód raczej nie potrafił stawać dęba,
bynajmniej nigdy się tą sztuką nie pochwalił. Jedyna szansa na
unikniecie kolizji, to zaliczyć zjazd do rowu. Tak też zrobił nasz
kierowca, a zarazem mój mąż, po drodze składając na poboczu znak
informujący o przystanku autobusowym. Tak składając. Nasza
prędkość była już na tyle mała, że znak miał czas odchylać
się, pod wpływem działającej na niego siły pojazdu i układać
na poboczu pod podwoziem. Tyle, że przecinając nam, mniej więcej
na pół, mniej więcej do połowy, maskę samochodu. Jak? Do dziś
jest tajemnicą. Samochód zatrzymał się na trawie. Płaski teren,
płytki, rozległy rów, pozwoliły uniknąć dachowania.
Obejrzeliśmy dzieci. Oprócz strachu wyzierającego z oczodołów,
miały pewnie niezłego pietra tu i ówdzie. Ważne, że portki
pozostały puste, a dziewczyny całe. Darek wysiadł aby dokonać
oględzin miejsca zdarzenia, miejsca zderzenia i samochodu. Znak
leżał na poboczu odkształcony maksymalnie od pierwotnej pozycji,
ale cały. Nawet nieodrapany. Na trawie leżała tablica
rejestracyjna, którą Darek zlokalizował i zabrał. Potem podniósł
maskę i w przedniej szybie mogłyśmy podziwiać to niemal
chirurgiczne cięcie, które zaliczyła, nie wiadomo jak. Jedyny
przedmiot, który mógł to zrobić, to znak. Ten natomiast, nie
nosił śladów wskazujących na tak głęboką ingerencję, w tak
twardy materiał. Cięcie w masce nie miało poszarpanych brzegów,
metal nie był powywijany, żadnych żłobień, wgnieceń, rys czy
zadrapań. No zagadka wszechświata. Darek zajrzał pod samochód
normalnie, czyli kładąc się na ziemi. Tyle mógł w tym miejscu
zrobić, aby sprawdzić czy nic nie wisi, tudzież nie cieknie
ciurkiem, bo kapania to by w tych warunkach i tak zapewne nie
dostrzegł. Usiadł za kierownicą i przekręcił kluczyk w stacyjce.
Samochód bez najmniejszych oporów odpalił. Postanowiliśmy
odjechać z tego miejsca i rozwiązywać wynikłe w zdarzeniu kwestie
na najbliższym parkingu. Kilka kilometrów dalej zjechaliśmy na
stację benzynową. Tam Darek zakupił trytytki i przymocował
tablicę rejestracyjną. Przez kilkanaście, albo kilkadziesiąt
minut oglądał samochód, kilka razy zmieniając mu miejsce
postojowe, żeby stwierdzić ewentualne wycieki. Potem zadzwonił do
szefa, naświetlił mu sytuację, a nam obwieścił, że nadal
jedziemy do Karpacza. Zdziwiła mnie nieco jego postawa, bo Darek
raczej czarne scenariusze pisze. Więc powinien właśnie zakładać,
że coś się zepsuło, coś co na razie nie wylazło, ale wylezie na
pewno i unieruchomi nam samochód, jak będziemy mieli wracać. Albo
w ciemnym lesie po kryjomu... No ale jak kierowca jedzie do Karpacza,
to cała reszta zapakowana do jego pojazdu, jakby nie ma wyboru i też
jedzie do Karpacza. To znaczy, żeby nie było wątpliwości – nam
pasowało. Tylko zachowanie taty nietypowe i trochę intrygujące.
Gdyby to kogoś interesowało, to nie, nie wezwaliśmy policji, żeby
nam wypisała mandat i przyznała punkty. I tak, znak zostawiliśmy
leżący przy drodze, bo akurat nie miałam ze sobą saperki, żeby
go ponownie wkopać. Przepraszamy. Ale po drugiej stronie szosy był
taki sam znak, to mam nadzieję, że nikt się nie zgubił. Droga,
niemal cała zleciała nam na komentowaniu, roztrząsaniu i analizie,
tego przypadku. Podstawowy wniosek był jeden – ewidentna wina
Darka. Zagapił się. Przy czym, to nie była obserwacja,
uciekającego przed wilkiem zająca, tylko rzut okiem. Ruch głowy w
te, i wewte. A ten autobus zatrzymał się na środku drogi, na
jedynym pasie... Także trzeba uważać. No ja też się zagapiłam,
ale jak ja się gapię, to raczej bez konsekwencji. Na co się
gapiliśmy – nie pamiętamy oboje. Szczęście w nieszczęściu
mieliśmy i to nie jedno, a kilka. Nie jechaliśmy szybko,
nawierzchnia była sucha, Darkowi udało się jednak mocno wyhamować,
przed wizytą w rowie. Sam manewr z wjazdu na trawkę też wykonany
po mistrzowsku. Bez paniki, niepotrzebnego hamowania, wywołującego
poślizg. Na ukos, pod dobrym kątem, po prostu kontrola zniszczeń i
minimalizowanie szkód. Ten groźny incydent, niebezpieczny, ustawił
nam wyjazd pod kątem obserwacji samochodu. Aby było czym wrócić.
W
Karpaczu pierwsze co zrobiliśmy to zakupy. Było już późno, z
samego rana planowaliśmy ruszyć ku przygodzie, więc tylko
zaopatrzenie i sen. To wszystko na co mogliśmy sobie pozwolić po
przyjeździe. Rano migiem się ogarnęliśmy. Opuściliśmy nasz
domek i przekonaliśmy się, że miasto odkrywców i poszukiwaczy
złota, leżące u stóp góry na którą mieliśmy zamiar się
wdrapać, wstało przed nami. I to chyba sporo. Wszyscy już gdzieś
poszli. Normalnie wystąpiło zjawisko pod nazwą ”puste chodniki”.
Długo z nich nie korzystaliśmy, bo poszliśmy szlakiem nad
Łomniczką. Ten zaczynał się niedaleko od naszego domku. Początek
trasy bardzo przyjemny. W cieniu leśnego poszycia, z plątaniną
korzeni pod nogami, mijamy tajemniczy most, zamaskowany przez naturę.
Potem robi się trochę bardziej pod górkę, ale na szlaku sucho,
ptaszki śpiewają i idzie się całkiem, całkiem. Schody, albo
raczej góry zaczynają się za schroniskiem. W miejscu gdzie szlak
zaczyna być czerwony. Tu są dwie rzeczy określane mianem „o ja
pierniczę”. Pierwsze to widoki, drugie to moje nogi. Chodzenie po
zakupy, chodzenie do kina, chodzenie na plac zabaw nie przygotowało
mnie do chodzenia po Karkonoszach. No na pewno nie tak, jak bym
chciała. W domu czasem cały dzień człowiek jest na nogach. Czasem
nie pamięta, czy w ogóle w ciągu całego dnia usiadł, a tu kilka
godzin od wstania i nogi nie chcą mnie nosić. No jak to się ma do
prawdziwego życia. No ludzie. Ale trasa niezapomniana. Naprawdę,
naprawdę pójdę jeszcze raz. Wszyscy pójdziemy, bo byliśmy pod
ogromnym wrażeniem. Kiedy wychodzisz już ponad drzewa, za zakrętem,
kiedy rozpościera się przed tobą otwarta przestrzeń i zdajesz
sobie sprawę, że ona wcale nie jest otwarta, bo zamknięta w Kotle
Łomniczki. Szczyt od tej pory, już do końca majaczy nad tobą. By
uwiarygodnić swój majestat. Byś poczuł na karku potęgę gór.
Zrozumiał na co się odważyłeś. Potem wodospad, kaskady i znowu
zakręt i bardzo ostro pod górę. Leziesz i dyszysz i docierasz do
miejsca gdzie przerywasz wędrówkę. Teraz to ciary wędrują ci po
plecach. Cmentarz Ofiar Gór – Symboliczny. To dopiero robi
wrażenie. Oni poszli w góry i nie wrócili. To nie jest zabawa.
Może być sportem, rekreacją, pasją, ale traktowaną z należytą
powagą. I zaraz sobie myślę, Tosia nie ma jeszcze nawet czterech
lat. A maszeruje dzielnie na własnych nogach całą trasę. Wstyd
przed dzieckiem tak sapać. Na ostatniej prostej można zwolnić.
Wypodziwiać widoki, napatrzeć się na zapas, po-delektować stanem:
WLAZŁAM TU!!! I jeszcze idę dalej. Na sam szczyt. A ten leży teraz
prościutko przed oczami. Oświetlony promieniami słońca, które
tutaj jest jednak bliżej. Otoczony niebem, które wisi tuż nad
głową. Z ciepłym wiatrem hulającym w duszy - Śnieżka zdobyta. W
czteroosobowym składzie. Potem dziewczynki posilały się w Domu
Ślaskim. W pełni zasłużyły na ten posiłek. Podczas przerwy na
piciu, Darek próbował zmusić do współpracy zawieszony telefon, o
kolano. Nie pierwszy już raz. I potrzaskał w mak wyświetlacz.
Wyjazd mamy więc całkowicie zaorany. Do rozprutego auta, trzeba
dołożyć zgruchotany Sony Xperia Z Ultra!!! Na dodatek z naszą
kotwicą, czyli mapą w googlach. Dziewczyny jak usłyszał, że
telefon nie działa i nie mamy mapy, chciały rozbić obóz w
kosodrzewinie i czekać na ratunek. Darek tłumaczył im dobrych
kilkanaście minut, co to są szlaki turystyczne, jakie mają
oznaczenia, kolory, kierunki... ,że bez mapy można wrócić do
domku. Kiedy skończył, nadal nie były przekonane. Podreptały za
nim raczej z obowiązku. Zeszliśmy tym drugim szlakiem. Z
przystankiem pod Strzechą Akademicką. Nie powiem, Karkonosze piękne
wszędzie, ale z tej strony już takiego wrażenia nie robią. Ale tu
dzieci mogą mieć trochę więcej swobody, z czego korzystają. Na
końcu trasy, kiedy już wsadziliśmy tyłki na kanapę wyciągu,
uciekając przed deszczem. Dziewczyny poczuły oddech cywilizacji i
zgodnie stwierdziły, że tata wie wszystko. Ostatnim wyzwaniem dnia
było znaleźć posiłek - przyzwoity. I to też się udało. Do
naszego pokoju wynajętego, wracamy po omacku. I całkowicie w tej
kwestii zdajemy się na Darka. Dotarliśmy do domku - padnięci, pod
prysznic – ledwo co, do łóżek – na rzęsach. Ale to przez te
tony szczęścia, które musieliśmy ze sobą dźwigać przez całe
miasto.
Następnego dnia, żeby jeszcze coś skorzystać, bo drogi kawał pokonaliśmy i niebezpieczeństw wiele. Zafundowaliśmy sobie zabytki w pigułce, czyli Park Miniatur w Kowarach. Dziewczyny poszalały, a my bez uszczerbku na ego, mogliśmy leczyć bezruchem zakwasy.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz