- Pytam tylko, czy
masz jakieś plany na weekend?
- Może mam.
- A jakie?
- A co to za
różnica jakie, ważne że już jakieś mam. I nie dam się w nic wrobić. Jeden
podstawowy plan jest taki, że nigdzie nie jadę. Drugi może dotyczyć leżenia na
kanapie, grania w grę strategiczną i jedzenia dobrych rzeczy.
- Aha. A to całe
dwa dni będziesz leżał? Głowa cię rozboli. Od długotrwałego leżenia głowa boli.
- Może ciebie. U
mnie to się nie zdarza.
- Jak tak będziesz
do wszelkich aktywności podchodził, to w końcu się zdarzy.
- A może ja bym
chciał tego właśnie doświadczyć. Nie wiem, nigdy nie miałem szans przetestować
tej teorii, bo nigdy nie dopuściłaś do sytuacji, żebym dwa dni z rzędu leżał.
- Dla twojego
dobra. Powinieneś to rozumieć. Widzisz jak mi zależy na Twoim zdrowiu i dobrym
samopoczuciu.
- Dobra, do
rzeczy. O czym my rozmawiamy?
- Trzy miejsca.
Niedaleko. Po południu będziesz już leżał na kanapie.
- Jutro.
- Jutro pasuje mi
najbardziej.
Pojechaliśmy z
samego rana, aby owca była syta, a wilk mógł spędzić popołudnie na kanapie.
Zaczęliśmy w Kozienicach, pod pałacem. I muszę napisać, że pierwszy rzut oka,
pierwsze wrażenie, nie wypadło najlepiej. Dopiero po chwili, kiedy już się
trochę opatrzyłam, kiedy obeszłam wszystkie kąty, kiedy zaczęłam dostrzegać
detale, dopiero wtedy spojrzałam na to miejsce z większą sympatią. Niemniej jednak,
ktoś ewidentnie skrzywdził pałac w Kozienicach. A już na pewno nie dopieścił. Wystarczy
zerknąć na przedwojenne fotografie.
Spostrzegawczość
dzieci ujawnia się czasami. Kiedy wracasz z zakupami do domu, masz pełne trzy
siaty i ukryte w jednej z nich dwa batoniki. Między pudełkami z ryżem, a torbą
płatków śniadaniowych. Wchodzisz do przedpokoju, a one od razu typują właściwą
torbę. I to właśnie ją będą rozpakowywały. Wiedzą, po jednym spojrzeniu wiedzą,
że te słodycze tam są. To samo z prezentami na gwiazdkę. Wchodzą do domu, pokręca
się chwilę niespokojnie i wiedzą, że prezenty już kupione i że są w domu. Że
zrobiłam lody czują przez lodówkę, ale nie potrafią dostrzec brudnych skarpet
leżących na środku pokoju przez tydzień. Jabłka gnijącego w plecaku od kilku
dni, czy spleśniałej kanapki w śniadaniówce. Spostrzegawczość wybiórcza bym to
nazwała. W Kozienicach też się ujawniła. Dziewczyny nie zauważyły pałacu, do
którego przyjechałam, chociaż szły wzdłuż jego płotu. Zobaczyły natomiast za
drogą, za drzewami, za ogrodzeniem plac zabaw, który oczywiście trzeba było
odwiedzić. Ale niech tam. Mnie cieszy pałac, niech się ucieszą i one. Jeszcze
ojcu coś by się przydało do zacieszania.
Pałac w
Kozienicach, chociaż całkiem przyzwoity, nie wzbudza jednak wielkich emocji.
Radzyń Podlaski to już inna kategoria. To jest pałac z efektem „Wow!”. I to
duże WOW. Śliczny, zachwycający, zjawiskowy cudeńko po prostu. Ja jestem pod
wrażeniem tego obiektu. Chętnie oglądałabym go częściej. Spod pałacu poszliśmy
w miasto. Spacer po Radzyniu odbywał się dość chaotycznie. Czegoś żeśmy tam
szukali, ale za nic na świecie nie potrafię sobie przypomnieć czego. Jedzenia
albo pieniędzy. Te dwie rzeczy są najbardziej prawdopodobne. W podróży
najczęściej mamy deficyt, albo jedzenia, albo pieniędzy. Przez to, że nikt ich
przed wyjazdem nie zabezpiecza w odpowiedniej ilości. W trakcie tego szukania
odbywały się pobieżne oględziny miasta. Miasteczka właściwie. Może nie wszyscy
wiedzą, ale do rozwoju osadnictwa na tych terenach walnie przyczynił się
Władysław z Jadwigą. Dzięki ich politycznemu małżeństwu, na terenach
przygranicznych zapanował spokój (względny) i ład (też względny). Co sprzyjało
osadnictwu i ogólnemu rozwojowi. Względny – to w tym wypadku słowo klucz. Bo na
tych terenach od wieków i przez wieki, ścierały się ze sobą odmienne
światopoglądy polityczne, kulturalne i gospodarcze. Wschód i zachód.
Chrześcijaństwo i pogaństwo. Bogactwo i bieda. I iskry leciały nierzadko. Ma to
swoje konsekwencje. Wschodnia część naszego kraju jest znacznie bogatsza w
tajemnice. I wymagająca. Jest jak profesor historii, motywujący do działania.
Uczący dostrzegać drobiazgi, wyciągać wnioski, układać całości i docierać do
istoty rzeczy.
Mam zaplanowany
jeszcze jeden przystanek – Liw. I tym razem nie pałac a zamek. Część zamku.
Stoi obecnie we wsi i jest to swego rodzaju detronizacja, bo Liw, tak Stary jak
i Nowy, były onegdaj miastami królewskimi. Liw nad Liwcem to uroczy zakątek
naszego kraju. Rzeka stanowi tu granicę dwóch historycznych krain: Podlasia i
Mazowsza. Rok 1536 i małżeństwo księżnej Anny, ostatniej przedstawicielki
Piastów Mazowieckich, przypieczętowało los ich księstwa. W roku kolejnym po
wielu sporach i potyczkach, nie tylko słownych, Mazowsze zostało włączone do
Królestwa Polskiego. Anna ze swoim mężem, Stanisławem Odrowążem ze Sprowy,
osiadła w Jarosławiu. W kwestii księżnej dodam jeszcze tylko, że o jej rękę
starał się również Albrecht Hohenzollern, tym planom stanęła na drodze podobno
sama Bona Sforza. Ustąpienie Piastów nie zaszkodziło miastu. Kolejne lata to przeważnie
postęp i rozwój. Potem Unia Lubelska i galopująca kariera. W roku 1572 Liw jest
kandydatem na gospodarza elekcji królów polskich. I to jest właściwie
osiągnięty szczyt możliwości. Potem następuje długa droga w dół, z efektem kuli
śnieżnej. Początkowo powolny zjazd, w trakcie potopu szwedzkiego, zmienił się w
niszczycielską lawinę. I tak jak to z nieszczęściem bywa, przyłażą do niego
inne nieszczęścia, pożary, zarazy, konflikty. Ten z kościołem skutkuje w 1762
roku nałożeniem na miasto ekskomuniki. Za to w roku 1782, starosta liwski,
Tadeusz Grabianka, wznosi dwór barokowy, na zgliszczach zamkowego „Domu Mniejszego”.
Przyjrzeć się bliżej proponuję jednak nie samemu budynkowi, a postaci budowniczego.
Podolski magnat wychowany we Francji, zarażony filozofią mesjanizmu polskiego,
mistyk, alchemik, iluminata. Często podróżował, głównie do Francji i Niemiec. W
1786 roku staje na czele sekty jako Król Nowego Izraela. Umiera w Twierdzy Petropawłowskiej w niejasnych
okolicznościach. Gorąco polecam tę biografię. Bo w ogólnym pędzie za
bibelotami, dobrymi ujęciami, jeszcze jedną odznaczoną kropką na mapie, możemy nie
dostrzec napotkanych skarbów. Wróćmy jednak do tematu. Po rozbiorach, Liw już
jako małe prowincjonalne miasteczko, znalazł się pod zaborem austriackim. Troszkę
później, będąc w granicach Księstwa Warszawskiego, przypominał już bardziej
wieś niż miasteczko. W 1866 roku, carskim ukazem, Liw utracił prawa miejskie za
udział mieszkańców w styczniowym powstaniu. A teraz coś z cyklu „tupet jak
taran”, bo był w Liwie ktoś, kto takowy posiadał - polski archeolog Otto
Warpechowski. Na podstawie jego wyczynu wnioskuję, że lubił brawurę i nie
posiadał instynktu samozachowawczego. Albo miał dziadka w wehrmachcie. Po
wybuchu II wojny światowej, Niemcy mieli zamiar pozostałości zamku, w postaci
cegły jako materiału budowlanego, wykorzystać do budowy obozu w Treblince. Nie
oni pierwsi na to wpadli i po nich też jeszcze wielu ma podobne pomysły, ale
tych szabrowników powstrzymał niezwykły człowiek. Otto przekonał Niemców, że
zamek w Liwie, jest zamkiem krzyżackim! I to tak skutecznie, że najeźdźca
zaczął nawet prace konserwatorskie. No niestety w trakcie tych prac odkrył
prawdę o zamku i wszystkie działania wstrzymano natychmiast, ale do rozbiórki nie
doszło.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz