O agroturystyce, na którą trafiliśmy, pisać nie będę bo chcę
o niej jak najszybciej zapomnieć. I tak będzie dla niej lepiej. Nauczeni
doświadczeniem z nad morza, że kto rano wstaje, ten ma więcej swobody
(przynajmniej przez jakiś czas), wstajemy rano raniusieńko – o 6:00. Aby się
zebrać i wybrać i pojechać w Błędne Skały. Wychodzimy na tym całkiem nieźle, bo
nasz samochód jest drugi w kolejce przed szlabanem. Bo my oczywiście jedziemy
na górny parking.
Tata chce zobaczyć Błędne Skały, ale aż tak zdeterminowany
nie jest żeby tam wchodzić. Jest tego działania jeszcze jedna przyczyna. A
mianowicie Tosia i jej krótkie nóżki, które w trasie szybko się męczą. I po
wejściu na górkę, chociaż podejrzewam, że raczej wjechaniu na czyimś grzbiecie,
mogłaby odmówić dalszej współpracy, a co za tym idzie spaprać nam humory.
Lepiej wjechać i się nie martwić. W Górach Stołowych z miejsca się
zakochaliśmy. Wszyscy czworo. Dreptałam po nich już kiedyś, ale to było w
czasach zamierzchłych. W podstawówce. I wspomnienia mocno zbledły. Labirynt
Błędnych Skał jest niesamowicie urokliwy. Jest jak kraina krasnoludków. Jakby
czaiły się tam gdzieś za kamyczkami i czekały aż wszyscy sobie pójdą, żeby
mogły wrócić do swoich obowiązków i w wielkim trudzie dalej podtykać patyczki
pod ogromne głazy i w ten sposób zabezpieczyć swoje domki. Atmosfera tego
miejsca pozwala przeżyć swoją własną bajkę. Dziewczynki były gigantycznie
zachwycone, my wcale nie mniej. Jak przeszliśmy już całą trasę, wszyscy
posmutnieli. Żal nam było, że to już koniec. I nawet narodził się pomysł, żeby
iść jeszcze raz, ale w tym czasie kiedy my błądziliśmy między skałkami, ludzi
się naszło i pewnie nie byłoby już tak fajnie. Bo my z racji tak wczesnej pory,
spacerowaliśmy sobie w samotności.
Z Błędnych Skał udajemy się do kaplicy czaszek. To miejsce
Darek chciał zobaczyć. Spodziewał się chyba jednak czegoś innego, bo nie był
specjalnie zachwycony. Ale zobaczył i zaspokoił ciekawość i to też się liczy.
Jedziemy chwilkę i zatrzymujemy się pod tym wiaduktem w
Lewinie Kłodzkim. Ale dosłownie 5 minut, właściwie tylko po to żeby zdjęcie mu
zrobić. Fajny most, ale takiego przytłaczającego wrażenia, jak wiadukty w
Stańczykach, nie robi. Może ze względu na otoczenie.
A potem… a potem ten chochlik, który na moim lewym ramieniu
ma mieszkanie i ciągle mi szepcze: no idź, no weź idź, nie odpuszczaj, no
idziesz czy nie. Znowu się odezwał, bo przy drodze zobaczyłam tabliczkę: Zamek
Homole. Darek mi tam skręcił, zgodnie ze wskazaniem tabliczki, która pełniła
również funkcję kierunkowskazu. Jedziemy, rozglądamy się, bo de facto nie mamy
pojęcia czego szukać. Od razu uruchomiłam wszystkie szare komórki i myślę
intensywnie: zamek, jaki zamek. Tutaj jest zamek, a ja nie mam go na mojej
mapie. Jak to możliwe i jak on się przede mną ukrywał do tej pory. No okazuje
się, że skutecznie – zarósł. Dużo roboty nie miał, bo wiele go nie zostało. A i
tak, moim zdaniem grubo przesadził. Wyjechaliśmy zza krzaków i jedziemy kawałek
drogą, która wije się przez łąkę, a na horyzoncie pojawiła się górka. Oboje z
Darkiem wzmogliśmy czujność i wytypowaliśmy tę górkę, jako miejsce pobytu zamku.
Podjechaliśmy jeszcze kawałek, mijając przy drodze ludzi przewracających siano,
i zatrzymaliśmy się przy strzałce białej potwierdzającej, że nasze
przypuszczenia były słuszne. Postawiliśmy samochoda na tej drodze którą tu
przybyliśmy i ja oczywiście od razu chciałam lecieć w te krzaczory, sprawdzić
co tam jest i czemu mi umknęło przy planowaniu wycieczki. Ale na razie nigdzie
nie idę, bo Darek się zastanawia, czy samochód może tu stać. Moim zdaniem może.
Droga raczej mało uczęszczana, biorąc pod uwagę nawierzchnię. Ze znaków, tylko
jeden znak stoi, ten w postaci białej strzały kierującej do zamku, żadnych
innych znaków nie ma, mam na myśli tych, zakazujących zatrzymywania się i
postoju. A Darek się zastanawia. Nie ma co, moje argumenty i tak do Darkowej
logiki drogi nie znajdą, jedyni ludzie którzy tu mogą coś zdziałać, to ci od
sianokosów. Pędzę więc do nich zapytać, czy możemy tam przy tamtym rowie
samochoda zostawić na troszkę, bo chcemy iść zamek obejrzeć. Chłop się patrzy
na mnie jakbym mu sex za milion dolarów proponowała, a kobitka co z nim była
jest wyraźnie ubawiona. Ale zgodę na zostawienie pojazdu dostałam. No to wracam
do Darka zadowolona z rozwoju sytuacji i dumna z siebie, bo tak mi się udało
szybko i bezkonfliktowo rozwiązać problem. Darka usatysfakcjonowała zgoda pana
z łąki. No to poleźliśmy w te krzaczory. Tośkę taszczę pod pachą, bo mi w
trawie ginie i nogi sobie plącze w tej przerośniętej łące. Basia idzie sama,
ale za to biadoli, że pokrzywy, że trawa ją smyra, a robaki skaczą. Jak już
wreszcie wleźliśmy między drzewa i pojawiła się przed nami ścieżka z ubitej
ziemi, odetchnęłam myśląc, że teraz będzie już znośniej. Ale odetchnęłam
zdecydowanie za wcześnie, bo razem z tym oddechem mało komara nie połknęłam.
Przyleciały natychmiast jak tylko się na tej ubitej ścieżce pojawiliśmy. Jakby
obserwowały nasz spacer przez łąkę. I towarzyszyły nam całą drogę do góry i z
powrotem. Po wejściu na szczyt zastaliśmy kawałek wieży. Pokrzywy, krzaki,
potłuczone szkło, resztki ogniska i walący się szałas. Szałas ucieszył nas
najbardziej bo jego stan pozwalał jeszcze na to, aby sobie na chwilkę klapnąć i
odpocząć, a że stał akurat w pełnym słońcu to i od komarów mieliśmy chwilkę wytchnienia.
Schodząc, przypomniała mi się mina pana z łąki. I zejście spędziłam na
rozmyślaniach czy była ona spowodowana moim pytaniem o zostawienie samochodu,
czy informacją, że ja idę zamek oglądać. Nie ma co, i w jednym i w drugim
przypadku była adekwatna do sytuacji.
Siedzę w tym samochodzie, jedziemy do kolejnego punktu
naszej wyprawy przez Polskę i nadziwić się nie mogę. Samej sobie, nadziwić się
nie mogę, że znowu dałam się wkręcić w coś takiego, tej mojej rogatej duszy.
Potem podjechaliśmy pod sporą górkę, żeby zobaczyć z bliska
zamek górujący nad Szczytną. Zamek pełni rolę „domu pomocy dla osób
niepełnosprawnych intelektualnie”. Sytuacja pod zamkiem, co najmniej dziwna.
Oglądając te fragmenty zamku, które do oglądania są przeznaczone, czujemy się
jednak, jakbyśmy się ładowali komuś w buciorach na chatę. Podopieczni tego domu
pomocy też chyba nie specjalnie zachwyceni turystami, którzy razem z zamkiem
oglądają ich prywatne życie.
Najfajniejszy na tej górce był taras widokowy na skraju
urwiska. Widoki pyszne.
No i jeszcze tego dnia pojechaliśmy grzybów szukać. Skalnych
oczywiście. Naoglądałam się tych grzybków w internecie co niemiara, bo
fascynujące są trzeba przyznać. Potem na tablicy informacyjnej znajdującej się,
na którymś tam parkingu, znaleźliśmy miejscowość do której pojechaliśmy, aby te
poszukiwania wprowadzić w życie. Nazwy tej miejscowości, za nic na świecie
przypomnieć sobie nie mogę na ten czas. Zaparkowaliśmy na parkingu i poszliśmy
w las. Szukać grzyba. Jednego konkretnego grzyba chciałam znaleźć, którego
właśnie w internecie wypatrzyłam. Co coś znajdziemy – to nie to. Darek
wszystkie kawałki skał, wystające z ziemi na naszej trasie, mi pokazał, żadna
nie była tym grzybem którego szukałam. Po prawie trzech godzinach poszukiwań i
po wizycie Antosi w błotnistej kałuży, zrezygnowałam. Bo i zaczęło nam się już
ściemniać, a do naszej pożal się Boże, agroturystyki daleko.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz