Plan był inny. Zgodnie z planem Szczeliniec Wielki miał być po Błędnych Skałach. Miał być, ale że
wczoraj tak nam się fajnie błądziło w samotności. Postanowiliśmy Szczeliniec
odłożyć na dzień następny i powtórzyć manewr z wczesnym wstawaniem bo jest
skuteczny. I znów, o 6:00 – pobudka. W Karłowie na parkingu jesteśmy 15 po 8.
Kasa na Szczelińcu otwarta jest od 9:00, czyli mamy 45 minut na pokonanie 665
skalnych schodów i wczołganie się na szczyt.
I muszę się pochwalić, że nawet
szybko nam poszło. Pod schroniskiem byliśmy grubo przed 9:00 i urządziliśmy
sobie w nagrodę (za wejście szybkie i sprawne), śniadanko na ławeczce przy
tarasie widokowym. Parówki na tej wysokości smakują jak szynka. I nie wiem co
bardziej pyszne: śniadanko czy widoki. Zjedliśmy, trochę popstrykaliśmy i kasę
nam otworzyli. No to idziemy. Nie będziemy czekać, aż się ludzi najdzie po to
wstaliśmy tak wcześnie, żeby tego uniknąć.
Nie wiem co fajniejsze. Nie potrafię wybrać między
Szczelińcem, a Błędnymi skałami. Jedno jest jakby uzupełnieniem drugiego. Ze
Szczelińca widoki fajniejsze i tarasów do ich podziwiania sporo. Za to w
Błędnych Skałach, skały mniejsze, bardziej pokraczne i łatwiej się w nie
zanurzyć. Bez wątpienia to najbardziej urokliwe miejsca, które widziały moje
gały do tej pory, a które stworzyła matka natura. Dziewczynkom tak się
spodobało spożywanie posiłków z widokiem, że na końcu trasy, na tarasie, a
jakże, zarządziły podanie drugiego śniadania. Po tej przerwie pozostało nam już
tylko zejście. I lekkie ściskanie w żołądku, bynajmniej nie z powodu śniadania,
a z powodu końca tej przygody. Nie łamiemy się jednak. Będą inne. Przygody
oczywiście, a w Góry Stołowe wrócimy przecież, bośmy je pokochali J.
Potem przez chwilę nie wiedziałam co mam robić. Zdarza mi
się to częściej niż bym chciała. A ponieważ wczoraj, musiałam na szybko
zreorganizować wycieczkę, punkty mi się poprzestawiały i potrzebowałam chwili,
żeby to na nowo pozbierać w ciąg logiczny. Choć pewnie nie wszyscy (dobra może
ktoś) się w tym logiki dopatrzą.
Teraz wracamy na chwilkę do naszego lokum, bo zapomnieliśmy
jakiegoś kabelka, bez którego nasza nawigacja mogłaby przestać działać. A wtedy
to już kaplica, bo ja tylko punkty mam wyznaczone, a nie trasy. Jedziemy i po
raz kolejny, naszym oczom ukazuje się … No właśnie co? Nie wiem i to mi spokoju
nie daje, bo tej budowli, górującej nad wsią Ratno Dolne, też na mojej mapie
nie ma. Wczoraj już się i Darka zaangażowałam w poszukiwanie czegoś, czego nie
było na mojej mapie. Efekty mogliście oglądać w poprzednim odcinku. No i teraz
nie wiem co robić. No ale wczoraj to była inna sytuacja przecież. Tamto to to,
to była zarośnięta góra z niespodzianką,
a tu to z góry widać, że coś się tam jednak zachowało.
- Darek – weź się tu gdzieś zatrzymaj, podejdziemy tam
troszkę bliżej, zobaczymy co to.
Z drogi wyglądało całkiem jak zamek. A ciekawość moja
osiągnęła apogeum, bo przejeżdżaliśmy już tą drogą któryś raz.
- Czekaj – tam jest jakaś droga pod górkę i ona trochę
zakręca, to może pojadę co? – Darek.
Pytanie z gatunku tych, co to odpowiedź na nie już dawno
zapadła i nie ma potrzeby żebym otwierała usta. Przecież wiem, że pojedzie. Ze
strachu, że będę mu proponować wspinaczkę po stromym zboczu, w chaszczach z
dziećmi. Ale drogę, przyznać muszę, wytypował z zegarmistrzowską precyzją i
zawiózł mnie pod sam zamek. A to, że zamek to dopiero wieczorem przy pomocy
internetu ustaliłam. Obiekt w stanie agonalnym. Ma obecnie prywatnego
właściciela, ale korzyści z tego nie ma.
Potem Bożków. Dzieci w samochodzie zostawiliśmy, ale w
cieniu. I poszliśmy zobaczyć. A tam brama, ale tak nie całkiem zamknięta. Na
bramie łańcuch wisi, ale tak jakoś zapraszająco. I szczelina w bramie dość
spora, tabliczki żadnej nie powiesili. No zrobiłam dwa zdjęcia spod bramy, no i
co dalej robić, się zastanawiamy. Idziemy kawałek wzdłuż ogrodzenia, zobaczyć
co tam od tyłu widać. Nic nie widać, bo mur taki wysoki wystawili, że nie
sposób zajrzeć. Ale podczas tej wędrówki ujawnił się dość istotny fakt związany
z ewentualnym wtargnięciem na teren – a mianowicie pies. A jak się ujawnił – no
zaszczekał. No to ja już sobie myślę, że moje ewentualne wtargnięcie, maszeruje
właśnie krętą ścieżką, przez moje trzewia, do krainy nawet nie próbuj. No jak
tak można! Normalnie z tych nerw kiszki mi się wykręciły na lewo. Jak można
takie miejsce, taki pałac – kupić, odgrodzić, zamknąć i czekać aż się zawali.
Nie pojmuję podejścia państwa polskiego do zabytków. I w tym stanie ducha,
stoję przed tą bramą, a całe moje jestestwo pcha mnie za bramę. Darek od razu
wyczuł moje nastroje.
- Ten pies jest uwiązany. – Darek.
- Pewny jesteś?!
- No jasne. To jego bziakanie wcale się nie przybliża. Na
pewno dlatego, że ma wstawiony ogranicznik w postaci łańcucha. A poza tym, ta
brama jest właściwie otwarta, to jaki pies by nie skorzystał, gdyby miał
możliwość skorzystania.
I Darek wtargnął na teren. I zaryzykował własnym zadkiem,
żeby mi drogę utorować. A ten pies, to nie była Kuleczka co mnie w Prosnej
straszyła. To był taki Szarik z mezaliansu. Przeszedł Darek kawałek, bestia się
na niego nie rzuciła, to idę i ja. Dopadłam do Darka – zawsze to raźniej we
dwoje, nawet ginąć, albo uciekać. A ten mi oświadcza, że do samochodu idzie,
żeby dzieci same gdzieś nie pojechały. No też mi pomysł. Jak pojadą jak
kluczyki im zabrał, a poza tym do pedałów, jeszcze nawet ta starsza nie
dostaje. Ale dobra tam. Już się z sytuacją oswoiłam, niech idzie. Już się nie
boję. Trochę pooglądałam, kilka zdjęć pochmurnych zrobiłam, bo mi akurat
chmurzysko wielkie przypłynęło nad pałac, nie wiadomo po co. I już się do
wyjścia kierowałam. A tu ni stąd ni zowąd, słońce wyjrzało. No to wracam w te
pędy, odnowa zdjęcia robić, tym razem ze słońcem. Pstrykam, pstrykam i oczom
nie wierze – na taras jacyś ludzie wyszli. W pierwszej chwili chciałam podejść
i zapytać, czy do środka mogę zajrzeć na chwilkę, ale zaraz potem uświadomiłam
sobie moją sytuację prawną, strzelać to może do mnie nie będą, ale opierdziel
to może mi się niezły przykleić, z racji wtargnięcia. No i już nie miałam
śmiałości upraszać o oglądanie pałacu od środka. Przemknęłam krokiem
Korzeniowskiego, do tej nie całkiem zamkniętej bramy i idę do samochodu.
Darek jak mnie zobaczył, głowę z samochoda wystawił i krzyczy w moim kierunku: zdjęcie zrób! Przegrzał się, zresetował, czy jeszcze coś innego. A co ja robiłam przez ostatnie pół godziny. No zdjęcia przecież. No co mnie nie zna. A Darek nie daje za wygraną: zdjęcie zrób! No po co, myślę sobie. Z tej odległości, za murem, za budynkami, to już tylko jedną wieżę pałacu widać i to nawet nie całą, zupełnie nieciekawa perspektywa. A ten swoje: ZDJĘCIE ZRÓB! I pokazuje mi jakąś ruinę na winklu ogaconą niebieską płachtą. No zrobiłam to zdjęcie. A zobaczyłam dopiero na ekranie komputera.
Kolejny punktem na naszej dzisiejszej trasie jest Twierdza
Srebrna Góra. Zajechaliśmy, zaparkowaliśmy w cenie 10 zł bodajże. I
poczłapaliśmy pod górkę do twierdzy. Przed wejściem spory bałagan. Jakby ktoś
tutaj już dawno nie sprzątał, nie tylko po niegrzecznych turystach, ale i po
sporym remoncie. Za bramą jeszcze lepiej, bo rusztowania jakieś stoją, kawałki
twierdzy odgrodzone od zwiedzających i taki ogólny rozgardiasz. No nie
spodobało mi się to miejsce na wejściu. Darkowi zresztą też. No nic, może dalej
będzie lepiej. Podeszliśmy do kasy i zrezygnowaliśmy ze zwiedzania Twierdzy
Srebrna Góra. Wejście na ten obiekt kosztowałoby nas 47 zł. Przy czym, żadnej
gwarancji nie było, że tam dalej nie natkniemy się na kolejne rusztowania i
ogólny bałagan. Przewodnika, pan przy kasie proponował dogonić, bo już z grupą
10 minut temu wyszedł. No to z tych planowanych 40 minut już nam 30 zostaje
tylko. Ale jako bonus należy potraktować pozwolenie na zrobienie sobie zdjęcia
z wojakiem, w cenie biletu. Kto się tam marketingiem zajmuje – niech przestanie
na ten tych miast. Obiekt z racji prac remontowych, stracił sporo walorów
estetycznych, ale i bez tego, to przesada gruba 17 zł bilet normalny do
twierdzy. Plus dycha, cośmy ją na parkingu zostawili. Doi się w tym kraju ludzi
ciekawych bez opamiętania. No myśmy się przy tej kasie opamiętali. I
stwierdziliśmy, że to żeśmy tu wleźli, że już za parking zapłaciliśmy, to nie
znaczy, że nie powinniśmy rezygnować. I zrezygnowaliśmy. Może następnym razem,
jak będziemy w okolicy.
Zamek Owiesno. Ponieważ ruiny znajdują się w bliskim
sąsiedztwie zabudowań mieszkalnych, a tata podjechał samochodem pod sam zamek,
to po opuszczeniu pojazdu, pędzę od razu do pierwszej osoby na widnokręgu, z
pytaniem czy nasz samochód może tam (pokazuję palcem na samochód) chwilkę
postać i czy nie będzie przeszkadzał? Pani stwierdza, że może stać, bo to
ziemia niczyja. Zamek w Owieśnie jest odgrodzony od ciekawskich drewnianymi
belkami, bo grozi zawaleniem. Ale te belki tak luźno poukładane. Może i bym
przeskoczyła przez nie, żeby zajrzeć tam do środka, oczywiście z bezpiecznej
odległości, ale mieliśmy za dużą widownię, bo mieszkańcy pobliskich domów
licznie na podwórku się zgromadzili, korzystając z pięknej pogody. Obeszliśmy
więc tylko zamek dookoła. Obiektem opiekuje się podobno Fundacja „Zamek Chudów”
, no niestety mam wrażenie, że o zamku zapomniała.
Teraz Ząbkowice Śląskie, na zamku trwa remont i pooglądać
można tylko z zewnątrz. Ruina bardzo ciekawa. I po tym remoncie chętnie pojadę
jeszcze raz, zobaczyć co z tego wyszło. A tym czasem idziemy Ząbkowice
pooglądać i lodów poszukać, bo rano trochę pochopnie dla świętego spokoju w
drodze, obiecałam lody i dziewczyny jak już dopadły do cywilizacji, trują
niemiłosiernie. Nie chcą stracić być może jedynej szansy, na spełnienie
słodkiej obietnicy, bo to nie wiadomo gdzie ich rodzice dalej powiozą.
A jedziemy jeszcze w jedno miejsce dzisiaj, bo jesteśmy już
niedaleko i chcemy to wykorzystać. I zobaczyć pałac w Kamieńcu Ząbkowickim. A
po drodze zdumiał nas fakt, że co rusz napotykamy tabliczki informujące o
każdym kościele w okolicy, natomiast na temat pałacu nic. To już nie pierwsza
taka sytuacja, jaka nam się przydarzyła. Ale oczywiście jedziemy dalej twardo,
szukać pałacu pomimo nachalnych nagabywań na oglądanie kościołów. Dzięki
nawigacji i Darkowej czujności pałac znaleźliśmy. No to są właśnie te najfajniejsze momenty,
kiedy na miejscu okazuje się, że te obrazy
które wcześniej widzieliśmy nie dorastają do rzeczywistości. Spodziewałam się
pałacu, zastałam PAŁAC potężny i piękny, tyle tylko, że też w remoncie. No
motyla noga. Z jednej strony dobrze, że się dba, ale z drugiej strony, dlaczego
akurat jak ja tu przyjechałam. No cóż – trudno. Mam plan żeby do Ząbkowic
zajechać po remoncie, to tutaj znowu będzie po drodze.
Dobra, koniec na dzisiaj. Jedziemy spać. Udeptani jesteśmy niemiłosiernie.
Ale dzień był niesamowity i jesteśmy z tego naszego zmęczenia bardzo
zadowoleni.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz