Zima tego roku była dla mnie łaskawa. No oczywiście
żałowałam, że Boże Narodzenie nie było białe, a dzieci nie ukleiły nawet
jednego bałwana. A jak w końcu, w styczniu spadł śnieg, to od razu
zainwestowałam w różowe sanki dla Antosi.
No i można powiedzieć utopiłam, bo
Antosia tylko raz, ze sklepu do domu, na nich się przejechała. Wieczorem
temperatury dostała i prawie dwa tygodnie w domu spędziła przeziębiona. A
tymczasem śnieg stopniał. Potem przyszedł luty i Basi ferie w drugiej połowie
miesiąca. Razem z Darkiem wzięliśmy tydzień urlopu zaległego na te ferie. I
wtedy też pomyślałam, że trochę śniegu to by się przydało. To by się człowiek
na wieś wybrał i poszalał z dziećmi na sankach. Termin ferii zbliżał się
wielkimi krokami, ale śniegu oczywiście ani widu. I właściwie było już jasne,
że tego roku to nie ma szans na zimowe szaleństwa. Co udowadniali liczni
krajtroterzy szukając śniegu nawet w górach. No to skoro w górach śnieg w tym roku
był towarem deficytowym, no to ja już nie liczyłam na zimowe szaleństwa we
ferie. Ale mimo to chcieliśmy jednak pojechać na ten tydzień do Lelowa. Bo tam
człowieka w opiece nad dziećmi wyręczają, i to chętnie, chociaż to
niewiarygodne. Strawy nagotują i jeszcze podadzą pod nos. Łóżko pościelą i
zaścielą, no i w ogóle przyniosą, wyniosą, i zrobią, i jeszcze się z tego
cieszą, że jesteśmy, przez co oni mają więcej roboty. Gdzie sens, gdzie logika.
No mój raj na ziemi.
Planowaliśmy więc spędzić ferie w Lelowie. Ale plan nie
wypalił. W piątek przed feriami samochodowi pękła szyba no i jesteśmy
uziemieni. Darek próbował oczywiście załatwić to jak najszybciej, ale
formalności nie pozwalały. I szyba samochodu została wymieniona dokładnie
tydzień później, czyli właściwie po feriach. No, ale został nam jeszcze
przecież weekend. Postanowiliśmy więc powetować sobie urlop – niewypał i gdzieś
się ruszyć chociaż na krótki wypad. Inicjatorem wyjazdu był tym razem, o dziwo,
Darek. Później miało się wyjaśnić, że miał w związku z tym wyjazdem, swoje
plany, ale to za chwilkę. Mnie też pomysł ten przypadł do gustu, chociaż to
luty, ale temperatura na dworze na szczęście znośna. No dobitnie świadczy o tym
fakt, że wyciągnięto mnie z ciepłego domu.
No dobra ustaliliśmy, że jedziemy, w sobotę, ale gdzie?
Weekend co prawda zapowiadali bez deszczu, ale sobota miała być jeszcze
pochmurna w niemal całym kraju. Jedynym miejscem gdzie pokazywano wystające zza
chmurki słońce była centralna Polska. To nawet dobrze się złożyło, bo to nie
tak znowu daleko od domu, a poza tym jest w tym rejonie jeden obiekt, który
interesuje mnie szczególnie i to już dłuższy czas. Tylko ciągle mi było nie po
drodze. Szukałam atrakcji do zwiedzania, jak to przed wyjazdem zwykle u nas się
odbywa, ale tym razem Darek, coś za mocno tymi moimi wyborami się interesował.
Podejrzane to, oj podejrzane, tu musi o coś chodzić. Bo ten mój mąż nigdy tak
szczegółowo mapy mi nie studiował przed wyjazdem. No oczywiście po pewnym
czasie wyszło szydło z worka i wyszło na jaw, skąd u mojego męża taka ochota na
wyjazd nagle się pojawiła. Okazało się, że Darek ma od niedawna swoją mapę z
atrakcjami do odwiedzenia. A znalazł ją w internecie, już gotową i jest to mapa
„Kuchennych Rewolucji”. Daruś jest fanem gotowania i programów kulinarnych
wszelkiej maści. A potem testuje na nas to co wypatrzył na szklanym ekranie.
Nie żebym miała coś przeciwko, dzięki temu ja jestem praktycznie zwolniona z
gotowania, co mi bardzo pasuje. Tylko nie przypuszczałam, że ta jego fiksacja
już taka zaawansowana jest i będzie tropił Magdę Gessler. No to teraz każde z nas ma swoją mapę miejsc
do odwiedzenia, a ta Darkowa w sumie powinna chociaż trochę rozwiązać nasz
wieczny problem z gastronomią. Ja zaplanowałam trzy punkty naszej wycieczki,
Darek dodał do tego lokal po rewolucjach i wyjazd mamy gotowy.
Ruszyliśmy w trasę, a po trasie pierwszy nasz, nieplanowany
przystanek, upewnił nas, że faktycznie jesteśmy w centrum Polski. Piątek –
miejscowość, przez którą nasza auto-mapa wyznaczyła trasę, przywitał nas
informacją, że znajduje się tutaj geometryczny środek Polski. Na dowód tego w
centralnym punkcie wsi stoi, nadgryziony zębem czasu pomnik, informujący o tym
zjawisku. Ja się ucieszyłam jak dziecko, natomiast na dziecku moim starszym,
informacja, że oto jest w samym środku Polski, nie zrobiła należytego wrażenia.
Darek też miał cokolwiek zdziwioną minę jak mu samochód kazałam zaparkować we
wsi, bo ja chcę zdjęcie zrobić. No ale się zatrzymał i zdjęcie mam. Ten środek Polski, został obliczony z bryły
opisanej wokół naszego kraju i jest to środek mocno umowny (tak mocno, że
niektóre źródła lokują go w sąsiedniej wsi).
Dobra jedziemy dalej do Łęczycy, do diabła Boruty.
Przeczytałam w internecie kilka legend związanych z tym jegomościem i od rana
straszę Basię tymi opowieściami. Co by wizyta na zamku była bardziej
atrakcyjna. Basia w samochodzie zdecydowanie twierdziła, że to bzdura i bajka,
bo diabły nie istnieją, przynajmniej w takiej formie jak ja tu przedstawiam. No
więc mnie jakiś diablik, cały czas podszeptywał te historyjki o pojawiającym
się w dziwnych okolicznościach Borucie, no a ja
snułam te opowieści Basi. W efekcie czego chyba przesadziłam z
natężeniem strachu, bo na miejscu Basia bała się wejść do zamku, a w środku nie
odstępowała nas na krok. Nastrój grozy potęgowała dodatkowo pogoda bura i
ponura, którą w Łęczycy mieliśmy.
Jedziemy dalej. Mijamy kolejne wioski i obserwujemy anomalia
pogodowe. Rolników orzących pola, gospodarza przycinającego drzewka owocowe,
ludzi porządkujących podwórka, normalnie wiosenna krzątanina. A to przecież
luty. Czyli z definicji zima. Zza chmur
nieśmiało zaczęło przebijać się słońce, przez co krajobraz zrobił się lekko
zamglony. I jakby cieplejszy – przedwiośnie.
Naszym kolejnym przystankiem jest Uniejów. Ku wielkiemu
niezadowoleniu Basi, nie przyjechaliśmy tu aby korzystać z dobrodziejstw wód
termalnych, ale na spacer. Na parkingu pod zamkiem i jednocześnie pod basenami,
zero miejsca wolnego. Zrobiliśmy jedno kółko, drugie kółko i widzę, że mój
Daruś coraz bardziej nerwowo szarpie te kierownice.
No co za baran zajmował się organizacją przestrzeni w tym
mieście. Przecież, to nie potrzeba szczególnej inteligencji, żeby zrozumieć te
prostą zależność, że turysta tutaj = się samochód. A ten samochód trzeba gdzieś
przecież zostawić, żeby skorzystać z basenu, albo pozwiedzać.
To co nie pójdziemy? - Basia.
Pójdziemy Basiu, pójdziemy tylko musimy z tatusiem rozwiązać
ten supeł postojowy.
W rozwiązaniu postojowego problemu pomogła nam kładka
przerzucona nad rzeką Wartą. Wróciliśmy bowiem do miasta, zaparkowaliśmy
samochód po drugiej stronie rzeki i na spacerek wokół zamku przedostaliśmy się
wspomnianą kładką.
W Uniejowie przyświecało nam słońce. No w sumie prawidłowo,
bo wczorajsza prognoza pogody właśnie to mi obiecywała. Jednak to słońce
pokazane wczoraj na mapie przysłonięte było solidną chmurką i faktycznie te
chmurki w dużej ilości wędrowały po niebie. A ja bardzo chciałam, by obrały
kierunek przeciwny do naszego, bo akurat na tym ostatnim przystanku, na słońcu
mi najbardziej zależało.
Koło. Zamek w Kole jest może nie specjalnie zachwycającą
ruiną, ale za to bardzo fajnie położoną. Nad brzegiem Warty. No niestety nie
jest łatwo go znaleźć. Ulica zamkowa, która do niego prowadzi jest w
rzeczywistości dziurawą drogą gruntową, ciągnącą się wzdłuż wałów nad rzeką.
Przy zjeździe na tę drogę nie ma żadnej informacji na temat tego, że tam na
końcu drogi stoi zamek. Na szczęście obiekt ten był mi znany (z wirtualnych
podróży oczywiście), długo przed naszym wypadem. Posadziłam więc Darka (jeszcze
wczoraj w domu), przed komputerem, znalazłam opis drogi do celu i kazałam
czytać (a to potrafi), żeby potem nie było nieporozumień po trasie. I w sumie,
gdyby tylko na rondzie, prawa ręka z lewą ręką mi się nie pomyliły, to
trafilibyśmy bez pudła, a tak wywiodłam męża w miasto i trzeba było zawracać.
Warowny zamek w Kole został wybudowany przez Kazimierza Wielkiego. Podstawowym
zadaniem jego była ochrona Wielkopolski, przed najgroźniejszym wówczas wrogiem
Polski, Zakonem Krzyżackim.
Słonko w Kole było, chmury też były, ale panowała względna
równowaga. Szlak już do zamku mamy przetarty, pierwsza wizyta wypadła całkiem
fajnie. Muszę jednak koniecznie odwiedzić to miejsce w innych porach roku.
No i teraz miał być zaplanowany przez Darka obiad w lokalu z
twarzą pani Gessler. Miał być. W Łodzi. No to pojechaliśmy głodni, no bo
przecież jedzenie było w planach, to wałówkę przygotowałam skromną. A
szwendaliśmy się pół dnia ponad, to metabolizm nam się poprawił i te kanapeczki
co je przegryzaliśmy szybko się spalały. Obiadu jednak nie udało się zjeść, bo
do lokalu nie dało się wejść. Taki sukces właściciele odnieśli. Tym
niepowodzeniem najbardziej rozczarowana była Basia, bo Darek kilka dni
wcześniej oglądał jakąś powtórkę tych rewolucji i liczył się z tym, że
spowoduje ona natłok klientów. A poza tym była to sobota, pora obiadowa.
Rzeczony lokal, posiada parking na którym kilka tirów by zaparkował, natomiast
stolików dla gości chyba tylko z pięć się zmieściło w tej budce, policzyć
dokładnie nie byłam w stanie, bo tylko jedną nogą przez próg przestąpiłam.
Połowa ludzi, ta co się do stolika doczołgała – jadła, druga połowa co polowała
na wolny stolik, sterczała tym jedzącym nad głowami i zaglądała w talerze i
otwarte paszcze. No to pomyślałam sobie, że nawet kotlet pani Gessler, nie jest
wart tego poniżenia, które serwują gościom swoim właściciele lokalu, olewając
totalnie zdezorientowanych przybyłych, którzy nie wiedzą, gdzie mają czekać,
jak długo trzeba czekać, i czy w ogóle jest na co czekać bo lokal zamykają o
18:00. Zniesmaczeni opuszczamy to miejsce. Darek w lokalu nawet stopy nie
postawił, ja postawiłam jedną. Tak się skończyła nasza pierwsza przygoda z
kuchennymi rewolucjami. Nie składamy jednak broni, będą inne.
Po powrocie do domu złapałam kabelek od aparatu, żeby
pościągać zdjęcia i delektować się minionym dniem raz jeszcze. Oglądam to co
ściągnęłam i co widzę, że Darek znowu wykazał się ułańska fantazją i bawił się
powierzonym mu przeze mnie aparatem, w Uniejowie. Efekt tych jego, pożal się
Boże dokonań, jest taki, że prawie wszystkie zdjęcia z Uniejowa mam
prześwietlone. Widząc moją rozpacz, mój prywatny informatyk, coś tam próbował
podrasować, ale wyniki tych jego poczynań raczej marne. To już Basia lepiej się
aparatem posłużyła i w Kole zrobiła nam kilka całkiem fajnych zdjęć.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz