czwartek, 27 lutego 2014

Rzeszów z różowym plecakiem.



Zima już sobie odpuściła. Co czuć wyraźnie w powietrzu. I mój niespokojny duch tez poczuł już wiosnę, bo zaczyna mnie szarpać za rękaw i próbuje mnie gdzieś wyciągnąć.
Ale nie bardzo jest gdzie i kiedy. Miotamy się więc po domu (ja i ten duch niespokojny oczywiście). Aż  pewnego dnia usłyszałam Darka rozmowę telefoniczną (absolutnie nie podsłuchiwałam, po prostu usłyszałam). „Zastrzygłam uszmi” bo informacje, które właśnie zdobyłam (przypadkowo), były bardzo interesujące.

Darek jedzie do Rzeszowa. W jednodniową delegację. A to oznacza, że będzie wracał tego samego dnia, co pojedzie. I najważniejsze – jedzie do tego Rzeszowa sam.

No to pomyślałam sobie, że mogę mu zaproponować swoje towarzystwo. Podchody robię mało subtelne, bo czasu nie mam zbyt wiele. Muszę go przekonać, że powinien mnie ze sobą zabrać – szybko. Wyjazd pojutrze.
Ale ten mój Darek, zdaję się, nie dostrzega korzyści, które niesie ze sobą zabranie żony w delegację. No naprawdę, żebym musiała takie oczywiste rzeczy mu uświadamiać.
Do Rzeszowa kawał drogi. 4 i pół godziny jazdy, to towarzystwo mu się przecież przyda. Będę do niego gadać całą drogę, to mu czas szybciej zleci i przyjemniej w moim towarzystwie. A on, jakoś bez wyraźnego entuzjazmu, podchodzi do tego mojego super pomysłu, jeszcze tylko brakuje żeby fochy mi zaczął stroić. No powiem szczerze, spodziewałam się, że będzie bardziej zadowolony.
No dobra Darek o moich racjach przekona się w trakcie podróży. Babcia się zgodziła, no to jadę.
Dzień przed wyjazdem spędziłam w pracy. Wróciłam do domu już w dniu wyjazdu, bo data zdążyła mi się zmienić w drodze powrotnej. No i oczywiście na wejściu musiałam obsztorcować Darka, bo jeszcze nie poszedł spać, a wyjazd zaplanował na 5:00 rano, no to chyba pasowałoby się wyspać, żeby za kierownicą był przytomny. Ja się późno kładę, ale ja tam ostatecznie mogę troszkę drzemać na siedzeniu pasażera, no ale kierowcy to raczej nie wypada.
Po posiłku (nie potrafiłam go zakwalifikować, bo kolacja już dawno była, a do śniadania jeszcze trochę zostało) i pobieżnym spłukaniu kilku części ciała ja też pędzę do łóżka. O tym żeby się wyspać mowy nie ma, ale chociaż troszkę odpocznę. Ledwie zamknęłam oczy i przytuliłam poduszkę – budzik zadzwonił. I przyszła do mojej głowy myśl – a może ci się jednak nie chce. Ale pogoniłam ją do diabła. I żeby udowodnić jaka jestem niezłomna w moim postanowieniu, nie nacisnęłam już po raz drugi przycisku drzemka. Tylko wstałam i jak gdyby nigdy nic, po omacku udałam się do kuchni parzyć kawę, żeby ten leń, co został na łóżku pod moją cieplutką jeszcze kołderką, nie namówił mnie do leżakowania. Kawką wyciągnęłam z łóżka Darka. I plączemy się sobie pod nogami, ale zmierzamy w tym samym kierunku. Czyli do drzwi wyjściowych. No i można powiedzieć, że o 5:30 jesteśmy już w trasie.

Kawa co prawda otworzyła mi oczy i wcale nie przysypiam, ale szczelnie wypełnia mi pęcherz i będę musiała poprosić Darka o jakiś przystanek. Takie postulaty należy zgłaszać do Darka odpowiednio wcześniej, bo potrafi on przez godzinę odpowiedniego miejsca szukać, a w końcu zapomnieć o zgłoszonym postulacie. A jak się mu delikatnie próbuje przypomnieć, że za chwilkę będzie miał mokrą plamę na siedzeniu służbowego samochodu, to udaje, że nie zapomniał i z oburzeniem stwierdza, że przecież szuka. Ja tym razem „postulata” zgłosiłam, można powiedzieć już w momencie krytycznym, bo godzinę temu to spod domu wyjeżdżaliśmy, to za duże ryzyko było, że wrócę się wysiusiać do domu i to piechotą.

Po trzecim przystanku na siku, stwierdziłam, że mąż mój już mnie raczej nigdzie ze sobą nie zabierze, a już na pewno nie po kawie dużej porannej. Myśl tę wyraziłam na głos i usłyszałam od męża mojego, że doliczył mi pół godzinki na siusianie, co mnie bardzo ucieszyło, bo świadczy to o tym, że jednak czasem o mnie myśli. Co prawda może w niezbyt romantycznych okolicznościach, ale jednak.

Wyjechaliśmy z Grodziska w zupełnych ciemnościach. I wprost proporcjonalnie do rosnącej liczby kilometrów, zaczyna przybywać światła. Najpierw bardzo nieśmiało niebo zmieniało kolor z czarnej czerni w czerń granatową, a potem ta granatowa czerń zaczęła systematycznie blednąć, jakby ktoś bardzo, bardzo powoli rozkręcał żarówkę. I mogliśmy obserwować jak budzi się dzień na naszych oczach. A dzień budził się niesamowity. Lekko zamglony, oszroniony, słoneczny. Wschodzące słońce wyczarowało w tych okolicznościach iście bajkowe krajobrazy. I aż mnie skręcało z niemożności uwiecznienia tego poranka na zdjęciach. I uświadomiłam sobie, że gdybym nawet miała prawo jazdy to i tak pewnie nigdzie bym nie dojechała, a już na pewno nie dojechałabym na czas, bo jak nie siku to zdjęcia bym robiła. A my przecież w delegacji :). Terminy nas jakieś obowiązują, Darek umówiony jest na konkretną godzinę. Dobrze, że przerwy na siusiu robi. Przystanki na sesje zdjęciowe to by już była gruba przesada, chyba. Mój instynkt samozachowawczy głośno mi to ryczał do ucha. Więc takiego „postulata” nie zgłaszałam, bo się bałam testować Darkową wyrozumiałość. I mogłoby się okazać, że po pierwszym takim postulacie to ja już mam dużo czasu żeby uwieczniać krajobrazy na trasie, wracając sobie do domu spacerkiem.

Do Rzeszowa dotarliśmy z niewielkim zapasem minut. Mąż wyrzucił mnie w mieście i pojechał na robotę. Mam więc ok. 4h czasu wolnego. Na tyle mniej więcej, Darek obliczył swój pobyt w zakładzie produkcyjnym do którego go oddelegowano.
Pierwsze kroki kieruję pod zamek oczywiście. Poranne słonko ulokowało się już dużo wyżej na niebie i oświetlenie mocno się zmieniło, z tego niesamowitego, na bardziej rzeczywiste i przejrzyste.
Spaceruję sobie wokół zamku i podziwiam widoki. Nigdzie mi się nie spieszy (mam przecież 4h), nikt mi nie ucieka, nikogo nie muszę gonić, nikt jeść, pić nie woła. No błogość w czystej postaci. Tylko ja, aparat i mój różowy plecak. Zdjęcia sobie pstrykam w ilościach hurtowych, bo dzisiaj nikt mnie nie ponagla i mogę ślęczeć w jednym miejscu aż mi nogi zdrętwieją. Wzbudzam chyba jednak ogólną sensację jak się tarzam po ziemi w poszukiwaniu odpowiedniego ujęcia i od klęczenia na mokrej trawie przemoczyłam spodnie, co wygląda trochę nieciekawie, ale co mi tam i tak mnie tu nikt nie zna. 

Spod zamku podreptałam pod letnią rezydencję Lubomirskich, ale tu trwa remont i wejść na plac nie można. Pałac prezentuje się jednak całkiem ładnie na tle błękitnego nieba, szczególnie z pewnej odległości. Po przedeptaniu wszystkich alejek i nieformalnych ścieżek wokół zamku, po sfotografowaniu niemal każdego kamienia tej potężnej budowli, postanawiam wypuścić się trochę w miasto. Spoglądam na zegarek po raz pierwszy odkąd Darek mnie opuścił, no i okazuje się, że ten mój szmat czasu który miałam, to już nie taki szmat, bo na glebie pod zamkiem spędziłam 2 i pół godziny. Czego oczywiście nie zauważyłam, tak się zachłysnęłam tą nieopisaną swobodą. No ale idę, jeszcze trochę czasu mam, a może Darkowi wizyta w zakładzie się przedłuży. Azymut biorę na most, który wypatrzyłam kręcąc się po okolicy. Woda przyciąga moją uwagę w drugiej kolejności, tuż po zamkach.  Rzeczka pod mostem to Wisłok. No może nie szczególnie imponująca, ale jest. I ma prawo nazywać się rzeką, nie to co ten wontok, co przez moja miejscowość się sączy. Z mostu na którym byłam, miałam fajny widok na zamek. No i tu się okazało, ze Rzeszów tez swoja tęczę ma. W postaci mostu właśnie. Znad rzeki udałam się do miasta właściwego. I już minęłam Nalepę i podchodziłam pod kościół, kiedy zadzwonił telefon i moja wizyta w Rzeszowie została brutalnie przerwana. Ale mocno nad tym nie ubolewam. Będę miała co oglądać podczas kolejnej delegacji.

W drodze do domu, lekko zboczyliśmy z trasy na obiad „po rewolucjach” w Dębicy „U sióstr”. Lokal fajny, chociaż dla mnie trochę zbyt rześko tam było. Do tego dostałam zimną wodę do parzenia herbaty, która miała za zadanie mnie rozgrzać. Ale placuszki chrupiące i świeże były – dwa, porcja dla mnie wystarczająca. No ale już o Darka porcji strogonowa z dziczyzny powiedzieć mała, to zdecydowanie za mało. Myślę, że Basia po jej zjedzeniu poprosiłaby o dokładkę. Kociołek w którym strogonow został podany był całkiem pokaźnych rozmiarów, ale wypełniony nie wiem czy w połowie. Surówki przedwczorajsze, marchewkowa niejadalna. Ogólne wrażenie średnie.

A w drodze powrotnej, ja – pasażer, mało wypadku nie spowodowałam. Wracaliśmy sobie do domku. Darek coś tam psioczył pod nosem na uczestników ruchu drogowego, standard. W pewnym momencie przemknął obok nas, lewą stroną jakiś jasny samochód. Po czym włączył kierunkowskaz i skręcił w jakąś boczną uliczkę, a mój mąż za nim. Ale zrobił to tak jakoś nerwowo, że pomyślałam, iż on tego pana będzie ścigał za jakieś drogowe przewinienie. No przecież wiem, że Darek w nie najlepszym humorze po tym obiedzie, po którym dokupił sobie hod doga na stacji, no to jeszcze gotów sam osobiście facetowi punkty przyznać, jeśli ten pan zgrzeszył wobec niego jakimś nieprzepisowym zachowaniem. Wszystkie te myśli przetoczyły się przez moje półkule z maksymalna prędkością na jaką mój procesor pozwala i zanim Darek zdążył skręcić, ja już szarpałam kierownicę w przeciwną stronę niż ta wybrana przez kierowcę (kierunkowskazem) i sugerowałam mu bardzo głośno żeby sobie darował ten pościg. Darek spokojnie skręcił, wygrywając ze mną walkę o prawo do prowadzenia pojazdu, po czym oświadczył, że jedzie tędy bo to skrót dzięki któremu omija się jakieś tam miasto. Moja mina – bezcenna.
Darek miał ze mnie ubaw pół drogi do domu. I od razu humor mu się poprawił. I zażądał opisania całej sytuacji, co niniejszym z pokorą uczyniłam. Niech to będzie moja pokuta.








































Brak komentarzy:

Prześlij komentarz