Miesiąc urlopu, 2700 km, lipiec 2013r. Zaczynam spisywać
relacje z wakacji. Zaczynam dziś, ale kiedy skończę, to sama jestem ciekawa.
Zastanawiałam się długo (świadczy o tym fakt, że mamy styczeń, następnego
roku), jak mam zacząć i po pół roku wymyśliłam, że zacznę od początku.
W pracy dostałam miesiąc urlopu, no przyznać muszę –
zasłużyłam. Miesiąc wolnego od pracy miałam ja, ale Darek nie. O czym to
świadczy? No właśnie. A na dodatek, Darek udawał się w delegację i wylatywał w tę najbliższą niedzielę, czyli
dokładnie wtedy kiedy zaczynał wchodzić w życie mój urlop. Fakt ten był mi
bardzo nie na rękę, bo mógł zepsuć moje plany, a obiecałam sobie, że nie spędzę
ani jednego dnia urlopu w domu. Chodziłam za Darkiem i mendziłam, chodziłam i
mendziłam, a ja to potrafię. Gotowa byłam mu dziurę w brzuchu wywiercić
zardzewiałym gwoździem, byleby tylko mnie na ten tydzień w Grodzisku nie
zostawił. No i udało się i nawet obyło się bez tego gwoździa. Któregoś tam dnia
mojego zrzędzenia, Darek wreszcie zdecydował, że wywiezie mnie na wieś. No po
tej psychodramie co mu zafundowałam, to chyba powinnam się zacząć zastanawiać,
czy po mnie wróci. Ale to później, nad tym będę się zastanawiać jak będzie trzeba
wracać, a na razie to ja jadę. No a co się robi przed wyjazdem?. No oczywiście,
że pakuje. No to ja właśnie musiałam się spakować, i dzieci, na miesiąc. Wiecie
ile to jest tobołów. Dobrze, że to lato to garderoba chociaż cieńsza, biorę też
poprawkę na to, że na Kaczej (ulica na której mieszka moja babcia) pralka
przecież jest- Frania i nadal działa, a nawet śmiało mogę napisać, że działa
cuda, bo dopierała moim dzieciom ubrania, które w pierwszym odruchu czasami
chciałam spalić. Ale nawet biorąc to pod uwagę, jeśli ktoś czytał moją relację
z wyjazdu do Poznania, to może mieć chociaż ogólne pojęcie, przed jakim
stanęłam zadaniem. Miesiąc życia na obczyźnie, przecież w tej sytuacji, to mnie
jest potrzebne wszystko i to dosłownie. Oczywiście nie spędzimy całego miesiąca
w Lelowie. Będziemy się jeszcze przemieszczać. Ale nie zmienia to faktu, że
nadal będziemy pozostawać poza domem. Pakowałam się w piątek, czyli w dzień
wyjazdu, ale od trzech dni już o tym pakowaniu myślałam, tylko nie mogłam się
zebrać w sobie i wreszcie zacząć. A to pakowanie to jeden cyrk i to chyba ten
lepszy, ten na kółkach. Poukładałam sobie szmatki w równe stosiki, przyszła
Basia zaczęła przymierzać rzeczy, te które dla niej wybrałam, wszystko mi
rozwaliła. To kazałam jej z powrotem poukładać jak było i stoję nad nią i
patrzę jak jej idzie, a jej wcale nie idzie, no to w końcu ja sobie poszłam,
żeby na to nie patrzeć, bo mi się już z tych nerwów flaki na kokardkę
zawiązały, a nie chciałam na dziecko krzyczeć, bo widzę przecież, że się stara,
a nie jej wina, że robi to nie po mojemu. No trudno strzeliłam gola do własnej
bramki, bo jak ona skończy to ja pójdę i jeszcze raz to poukładam. Ale jak już
powiedziałam, że ma ten bałagan przywrócić do stanu sprzed bałaganu, to
przecież nie mogę się teraz wycofać. Poprawiać też nie będę przecież na je
oczach, bo na pewno byłoby jej przykro, że jestem z jej dokonań niezadowolona.
Wróciłam do pokoju, spojrzałam na tę kupę, co ją Basia z ubrań swoich ukleiła i
chciałam odetchnąć głęboko, ale bym się udusiła bo ten supeł co mi się w
brzuchu zawiązał to mi chyba uciskał przeponę. Nie wytrzymałam, Basie za kare
na rolki wygoniłam (no takie czasy dzieci na dwór za kare wychodzą), a kiedy
zamknęły się za nią drzwi, Antosia urządziła awanturę, że czemu ona nie poszła.
Otworzyłam więc balkon na oścież i wystawiłam dziecko, niech podziwia widoki i
zażywa świeżego powietrza, może się uspokoi. A, że miałam fart bo pod balkonem
akurat dwa koty się ganiały to Tosia coś się tam do nich darła przez dłuższą
chwilę i o Basi zapomniała. Ale szczęście jak wiadomo długo trwać nie może,
przynajmniej moje. Pod balkonem rozległ się pisk, na balkonie rozległ się
płacz, a dosłownie kilka sekund później usłyszałam szczekanie i było już jasne,
że jakiś pies, co miał w miejscu w którym zaczyna mu się ogon, moje pakowanie,
przegonił kotki, które tak skutecznie zajmowały moje młodsze dziecko. Dziecko
wróciło do pokoju i zajęło się pomaganiem mi w pakowaniu. A ja właśnie
próbowałam upchać w torbach, te równiutkie stosiki co je wcześniej
przygotowałam. Ja upycham, Tosia wyciąga, ja upycham, Tosia wyciąga, chwilę się
kręciło to błędne koło, aż znalazłam wyjście, jedyne jakie mi przyszło do
głowy, w tej sytuacji, czyli ograniczyłam dziecku pole oddziaływania, a
ograniczyłam dość znacznie, bo wsadziłam je do łóżeczka. Na moje szczęście nie
rozumiem jeszcze tej jej mowy, ale gdyby ktoś, tę jej wypowiedź, skierowaną do
mnie, na okoliczność tego co się przed chwilką stało, przetłumaczył, to każde
media by ją wypikały. I tak szybko jak Antosie do łóżeczka wkładałam, tak samo
szybko ją wyjęłam, bo się przestraszyłam, że przez ten incydent może zacząć
mówić, a jej pierwszym słowem w tych okolicznościach nie będzie mama, to znaczy
pierwsze słowo to może byłoby i mama, ale każde następne – strach pomyśleć.
Wymyśliłam natomiast, że skoro nie mogę odgrodzić dziecka od pakowania, to
pakowanie odgrodzę od dziecka, mam przecież wolne łóżeczko. To wstawiłam do
niego torby i Tosia już nie da rady w nich mieszać. Trzeba się czasem przy
dzieciach nagimnastykować. No nic, grunt, że zawsze jest jednak jakieś, mniej
lub bardziej, pokojowe rozwiązanie. Tylko szukanie ich zajmuje sporo czasu. A w
tym czasie wróciła Basia. No masz babo teraz znowu dwoje dzieci co ci będą
pomagać. Trzeba je szybko czymś zająć bo Darek niedługo wróci z pracy i ja
muszę na ten jego powrót być gotowa. Już wiem,
wpakuję dziewczynki do wanny, one lubią się taplać, to się powinny
dłuższą chwilę zająć. Naleję im wody, ale nie za dużo od razu, żeby było
miejsce na tę ciepłą, co im ją będę dopuszczać, co jakiś czas. I korzyść będę
miała podwójną, bo dzieci będą miały zabawę i będą po tej zabawie czyste. A w
tej wannie Basia cwaniara, co się już zdążyła zorientować, że matce na tym
czasie co one będą w wannie bardzo zależy, zaczyna agresywne negocjacje:
–
A możemy mieć różową wodę?
–
Możecie – I sypie im do wanny nadmanganian
potasu, ten co płukałam w nim Tośkę kiedy miała potówki. Nic im przecież nie
będzie trochę lepiej się zdezynfekują.
–
A pianę, możemy też pianę?
–
Możecie. - I leję im do wody solidną porcję
płynu, żeby piana zrobiła się szybko i od razu dużo.
–
A przyniesiesz nam z mojej kuchenki tamte dwa
garnki Tefala, no wiesz jeden ten rondelek, a drugi ten większy.
–
Przyniosę.- Chociaż ten wyraz powinien wyglądać
tak: Przns – bo to już była ta faza bez samogłosek.
–
Mamo, i jeszcze te dwa złote talerze, a do nich
dwa złote kubki, czajniczek, jest tylko jeden to się na pewno nie pomylisz, dwa
komplety sztućców i te plastikowe warzywa co są w lodówce, to się pobawię z
Tosią w gotowanie. Dobrze?.
–
Dbrz. - Ale to już tylko syknęłam, bo osiągnęłam
stadium zaciśniętych zębów.
Zauważyliście jak Basia zgrabnie dała mi do zrozumienia, że
ona owszem, może bawić się z Tosią,
czyli zrobić to na czym mi zależy, ale tylko i wyłącznie w gotowanie. A
Tosieńka stała z boku i wyglądała jakby myślała, nie mogąc wyjść z podziwu, jak
siostrze się udało osiągnąć tyle dobrego naraz. Ja też o tym właśnie myślałam
idąc po ten zestaw do gotowania. Sprawiedliwe przyznać muszę, że Basia, Tosię
zajęła, przez dobre 40 min, w tych stworzonych przez siebie dogodnych
warunkach. Dzięki czemu moje pakowanie
posunęło się solidnie na przód, ale gdzie tam jeszcze do końca. Bo ja dopiero
dzieci i to w stopniu podstawowym spakowałam, a teraz te podstawy będę
uzupełniać. Ale daruję wam resztę tego odcinka, bo sama już odnoszę wrażenie,
że ja w swoim całym życiu, to właściwie nic innego nie robię tylko pakuję, no i
później oczywiście muszę sobie to jeszcze rozpakować. Napiszę tylko, że
pakowanie skończyłam. Jak nie miał mi już kto pomagać, bo moje pomagiery się
kąpały, to mi nawet szybko poszło. A no i pakowanie moje było tak udane, że w
sumie zapomniałam tylko Tosi cieniutkich skarpetek, które pewnego razu chciałam
jej założyć do balerinek i Basi opaski do włosów, którą z kolei ona chciała założyć
do sukienki.
Darek od powrotu z pracy prawie się nie odzywał. Oswajał się
z rzeczywistością. A ta rzeczywistość była dla niego brutalna. Bo w przedpokoju
piętrzył się stos, który trzeba było przenieść do samochodu. Przenieść pal
licho, prosta fizyczna robota, ale upchnąć to wszystko do samochodu, to już
wyższa matematyka. Darek zniósł już na dół część rzeczy i ulokował je w
bagażniku. A potem otworzył maskę, poszturchał jakieś kabelki, klęknął przed
samochodem, po czym wstał, wsiadł do niego i kawalątek odjechał na wstecznym,
wysiadł i podreptał w miejsce gdzie jeszcze przed chwilą był przód samochodu i
zaczął intensywnie studiować kostkę brukową ułożoną w tym właśnie miejscu.
Darek poznawał się z samochodem, no i wyraźnie coś mu się nie spodobało. A ja
te oględziny obserwowałam przez kuchenne okno i nawet z tej odległości, czułam
kłopoty. Złapałam jakieś torby i poleciałam je zanieść do bagażnika, to się
może przy okazji dowiem, co się dzieje i czy ja w ogóle jeszcze jadę do tego
Lelowa. Darek znalazł czarne plamy na kostce brukowej i od razu postawił
diagnozę – olej wycieka. Potem tym bagnetem mierzył stan oleju z dziesięć razy,
i ciągle było tyle samo. No to myślę sobie, że to chyba dobrze, bo nie ubywa to
znaczy, że nie wycieka, no bo chyba się nie spodziewał, że mu tego oleju od
mierzenia przybędzie. No ale okazuje się, że Darek tego właśnie się spodziewał,
bo liczył na to, że ten olej ścieknie. No i chodzi wokół tych plam, i pod tą
maskę zagląda i coś tam do siebie mruczy, jakby się na tym znał, a przecież
doskonale wiem, że nie ma o mechanice pojazdowej pojęcia. Martwi mnie tylko
fakt, że Darek o tym nie wie, bo to może być groźne. Grozi to mnie,
niepojechaniem do Lelowa. Stoję tam przy tym samochodzie, oglądam te plamy na
kostce, zaglądam pod maskę, czyli robię wszystko to czego Darek w tej sytuacji
ode mnie oczekuje, ale przecież ja się znam na Darku, a nie na samochodzie. Co
ja mogę tam zobaczyć, że samochód pod maską ma brudno. Dobra moje stanie tutaj
i tak procedury mierzenia oleju nie przyspieszy, idę do domu sprawdzę czy
wszystko spakowałam. Może nigdzie nie pojadę, ale przynajmniej wszystko będę
miała. Po pewnym czasie, czekania na rozwój sytuacji, widząc (przez okno), że
sytuacja daleko ma do szczęśliwego zakończenia, łapię kolejne tobołki z
przedpokoju i pędzę sytuację ratować. Jak to będę robić zorientuję się na
miejscu. A po drodze na dół, tak gdzieś na półpiętrze, dochodzę do wniosku, że
ja to chyba jednak powinnam się czasem zastanowić nad sobą. No bo po co, ja
ciągle wynoszę te tobołki, do samochodu, który najprawdopodobniej nigdzie nie
pojedzie. A jak ten samochód nie pojedzie, to Darek się zdenerwuje jeszcze
bardziej, niż jest zdenerwowany teraz. Darek jest zdenerwowany, bo samochód nie
może jechać. Samochód nie może jechać bo Darek zdiagnozował u niego wyciek
oleju. Wniosek jest taki, że Darek sam siebie zdenerwował, a wyjście jest jedno
– Darek musi zmienić diagnozę, żeby samochód mógł mnie zawieść na wieś. No i
stał się cud. Mąż wrócił do domu dziwnie spokojny. Zajrzał do lodówki, poszturchał
dzieci (kiedyś musiałam wytłumaczyć Basi, że tata tak okazuje miłość), zabrał
to co jeszcze zostało w przedpokoju i będziemy wychodzić do samochodu. Tak „my”
będziemy wychodzić, bo Darek coś niewyraźnie tłumaczył, że potrzebuje
konsultacji. Jak on to robi nie wiem, kto go tego nauczył nie mam pojęcia, ale
mój mąż potrafi tak przekazać informację, żeby nikt , tego co powiedział nie
zrozumiał. Zaczyna od końca, krąży po obwodnicach i człowiek nigdy nie jest
wstanie zorientować się gdzie jest centrum tej wypowiedzi. Potem przestaje
mówić, a człowiek czeka, czeka bo nie wierzy, że to już koniec, skoro niczego
nie zrozumiał. Tym razem też nie próbowałam dociec do czego Darek zmierzał, z
całego słowotoku wyłapałam wyrazy samochód i zerknąć i stwierdziłam, że trzeba
iść. No okazuje się, że będziemy studiować plamy na kostce brukowej.
–
No bo one wyglądają na suche nie.? - Darek.
–
No. - Ja.
–
I popatrz tu gdzie stałem później nic nie ma.?
–
No.
–
A stałem przecież z 1,5h, to jak by coś miało
wyciekać, to by pociekło.?
–
No.
–
No i wycierałem tam pod spodem papierem żeby
zobaczyć czy jakieś mokre ślady na nim nie zostaną, ale to nie jest mokre
prawda.? - studiuję te ręczniki papierowe jakby to były obrazy Matejki i z
najbardziej poważną miną na jaką mnie było stać, stwierdzam:
–
Prawda.
–
No bo mnie się wydaje, że te plamy to już były
na tej kostce brukowej jak przyjechałem. I one muszą pochodzić z innego
samochodu.
Pozostało mi tylko przytaknąć jak najspokojniej, jak na
dobrego konsultanta przystało. Darek sam znalazł przyczynę powstania plam i sam
ją sobie wyjaśnił. A to rozwiązywało problem który stworzył. Wystarczyło nie
wtrącać się kiedy Darek rozwiązywał zagadkę, bo któż był wstanie uspokoić go
skuteczniej, niż on sam. Potrzebował tylko słuchacza który mu przytaknie.
–
To znaczy, że jedziemy.
–
Tak, tak.
–
O rany jak to dobrze bo już myślałam, że zostaje
w Grodzisku.
–
A nie, co to, to nie. Jakby coś było nie tak, to
miałem jeszcze w zanadrzu opcję z innym samochodem co pod firmą stoi.
Aha. Taki ten mój mąż zaradny. Wyjście awaryjne sobie
przygotował, bo wiedział, że ja do tego Lelowa i tak pojadę. Tylko się pewnie
bał, że w razie braku innego środka lokomocji, mogłabym wpaść na pomysł
skorzystania z usług Polskich Kolei Państwowych, dwójka dzieci, bagaże i trzy
przesiadki, ta wizja zmobilizowała go do wymyślenia planu B. Do Lelowa
dotarliśmy prawie w środku nocy. Tydzień laby i tydzień jestem uziemiona, bo
bez Darka nigdzie się przecież nie ruszę. No ale może wreszcie odpocznę trochę
i dzieci będą miały dużo ruchu na świeżym powietrzu.
Zostawił nas Darek same w Lelowie. I po tygodniu wrócił.
Jednak wrócił. A jak już przyjechał, zjadł i odsapnął to wyłożyłam mu plan
zajęć na następny dzień. I o dziwo nawet się nie migał. Ale tego dnia
następnego bardzo się zachmurzyło, dyskutujemy więc ostro przy kawie, czy te
chmury to cumulusy, czy raczej burzowe. Nie zmieniamy jednak planów i jedziemy
na południe, mając nadzieję, że chmury zostaną w Lelowie i będą podlewać babci
ogródek. No niestety. Chmury postanowiły podróżować razem z nami, a jakby ich
było mało, to zwołały jeszcze koleżanki. W pewnym momencie po trasie
(próbowałam sobie przypomnieć gdzie dokładnie, ale nie dałam rady), dopadło nas
takie oberwanie chmury, że już się poważnie zastanawialiśmy, czy nie zawrócić.
Ale przecież Darek ma zasadę – nie zawraca. No ale co tu robić jak tak leje,
przecież ta pogoda zupełnie nie nadaje się do zwiedzania, nawet dla najbardziej
zapalonego globtrotera. Siedzimy w tym samochodzie i myślimy, ale żadne nie ma
ochoty zawracać. I w końcu Darek odzywa się w te słowa: skoro nie da się
zwiedzać na ziemi bo warunki atmosferyczne nie pozwalają, to może pod ziemią,
jedziemy do Wieliczki? Ponieważ atrakcje które zaplanowałam, rozrzucone były
właśnie wokół Krakowa, od Wieliczki dzieliła nas w tym czasie jakaś śmieszna
odległość. No to pojechaliśmy. Znaleźliśmy parking, zostawiliśmy samochód i
poszliśmy tam, gdzie były największe kolejki. I nawet już w jednej stanęłam, a
Darek poszedł zdobywać informację, ale ja już w kolejce będę stała, no żeby
było szybciej. Ale właśnie w tej kolejce, przemiły głos damski wydobywający się
z megafonu, uświadomił nam, że ta przygoda niestety musi na nas jeszcze
zaczekać. Temperatura, czas i długa droga w dół, po schodach to opcja zupełnie
nie z Antosią, przynajmniej na razie. Bo 3,5h pod ziemią to dużo czasu na
nieprzewidziane wypadki, które nam na pewno przytrafiłyby się w ilości
hurtowej. A tymczasem:
–
Czy mi się zdaje, czy przestało padać ? - ja.
–
No. - Darek wystawił twarz pod niebo i
stwierdził, że padać przestało.
Rezygnujemy więc z kopalni, ale nie rezygnujemy z Wieliczki.
Jeszcze nigdy nie byliśmy w tym mieście. No to co? No to spacerek. Po Wieliczce
poruszamy się na oślep, bo zupełnie nie byliśmy na tę wizytę przygotowani. Ale
nawet włócząc się uliczkami bez ładu i składu zabłądziliśmy w kilka uroczych
miejsc i zakątków miasta. Największe wrażenie zrobił na nas ten obraz 3D na
chodniku, którego w ogóle na początku nie mogłam rozgryźć. Basia z Darkiem coś
tam oglądali podekscytowani, a ja tylko jakieś ciemniejsze plamy na tym
chodniku widziałam. Dopiero jak się przeszłam, w te i z powrotem, w te i z
powrotem, to i ja zobaczyłam. No trzeba było czasu, żeby trafiły na siebie te
dwa elektrony, ale efekt zderzenia rozświetlił mi umysł i zajrzałam do kopalni
i ja. No spacerek bardzo udany. A, że była to już pora prawie obiadowa, to
rozglądaliśmy się przy okazji w poszukiwaniu jakiejś sensownej jadłodajni. No i
trafiła nam się fajna stołówka. Lokal w stylu baru mlecznego. Dzieci wciągnęły
zupkę ogórkową w takim tempie, że nawet nie pytałam czy smakowała. Tylko ilość
zjedzonej przez Antosię zupy trochę mnie przerażała, bo zwiastowała kłopoty z
pieluchą w nieodległej przyszłości. Zawartość wspomnianego tobołka też jawiła
się przerażająco. No cóż, zostawmy to, te problemy będziemy rozwiązywać na
bieżąco, kiedy już się pojawią. A tymczasem, drugie danie. Ciepłe, pyszne i
świeże, a te trzy przymiotniki rzadko zdarza mi się użyć jednego dnia w jednym
lokalu gastronomicznym. Jeśli dodać do tego jeszcze wysokość rachunku, za obiad
dla 4 osób, z kompotem. To jestem wstanie przyznać, że lokal który wybraliśmy
był strzałem w dziesiątkę. A teraz powinnam tu napisać co to był za lokal, ale
nie napiszę bo nazwy oczywiście nie pamiętam. No jak to jest, że złe rzeczy
jakoś łatwiej zapadają w pamięć, a o dobrych szybciej zapominamy. Jak nas w
„bidzie” po chamsku potraktowali i jeszcze do tego chcieli zafundować nam
nieżyt żołądka, to sobie bardzo dobrze tę knajpę zapamiętałam. A jak trafił nam
się fajny obiadek w normalnej atmosferze, to ja oczywiście nie pamiętam gdzie.
To znaczy pamiętam gdzie i gdybym była w Wieliczce, to na pewno tam trafię, ale
nie mogę go na razie polecić.
Przestało nam padać, a nawet zaczęło się rozjaśniać.
Postanowiliśmy więc, chociaż częściowo zrealizować nasze
plany. Po krótkiej dyskusji obieramy kurs na zamek w Dobczycach. Dużo zdjęć
tego miejsca obejrzałam w internecie i zawsze bardzo podobało mi się jego
położenie. A teraz nareszcie zobaczę go na własne oczy. Jak dotarliśmy na
miejsce wyjrzało słonko i od razu zrobiło się dużo przyjemniej. Wejście na
zamek opłaciliśmy jako bilet rodzinny i wydało mi się, że to trochę drogo jak
na tę atrakcję. No widoki oczywiście bezcenne, takich rzeczy się policzyć nie
da, ale sam zamek trochę stracił swego uroku, przez ilość betonu użytą przy
odbudowie. Ale wrażenia ze zwiedzania całkiem fajne. No i jak dołożyć jeszcze
do tego spacerek po skansenie, usytuowanym pod zamkiem i będącym atrakcją z
której korzysta się w ramach jednego biletu, to już ta cena jest do
zaakceptowania. A skansen w Dobczycach bardzo przypadł mi do gustu.
Najfajniejszy jaki do tej pory odwiedziłam. Faktem jest, że nie było ich zbyt
wiele, bo nie przepadam za tego typu atrakcjami. Może dlatego, że większość
tych rzeczy, które wystawiane są w skansenach jako zabytkowe, ja mogę spokojnie
wyszperać u babci w stodole albo na strychu, a jeśli już nie znaleźć, to w
większości pamiętam je z dzieciństwa. Przez co czuję się w skansenach trochę
jak zabytek i może to to mnie trochę drażni. To i jeszcze jedno. Zabierasz
dzieci do skansenu, to jak powrót do przeszłości. I chcesz im pokazać z bliska,
jak ta przeszłość funkcjonowała, a wszędzie napisy nie dotykać eksponatów. Ja
rozumiem żeby się nie ładować z buciorami do łóżka, i nie rozkręcać krosna. Z
jednej strony mogłabym to zrozumieć, ale każdy medal ma jak wiadomo dwie
strony, i o tę drugą stronę właśnie, mnie się rozchodziło. Dziecko – wiadomo z
natury rzeczy ciekawe jest, bo świat dopiero poznaje. I nie ma co się dziwić,
że sprzęty które ogląda chciałoby wypróbować. Ciężko dziecku wytłumaczyć
działanie urządzenia nie mając możliwości go dotknąć. No np. Barbara pokazuje
na dziwną drewnianą beczkę:
–
A co to jest?
–
Maselnica.
–
Co?
–
To takie urządzenie w którym robiło się masło,
Basiu.
–
Jak?
–
No jak to, jak. Normalnie. Ubijać trzeba było.
–
Co?
–
Śmietanę, bo kiedyś masło robiło się ze
śmietany.
–
I w tym się robiło?
–
No.
–
Jak?
–
No jak to, jak. Przecież ci mówię, że ubijać
trzeba było. Tak poruszać z góry na dół, a tam w środku jest taka zapadka i jak
ona w tę śmietanę uderzała to wytrącała tłuszcz w postaci takich grudek i te
grudki się sklejały w coraz większe kuleczki, potem się to przecedzało, przez
drobniutkie sito, a jeszcze lepiej przez rzadką ściereczkę – pielucha tetrowa
świetnie się sprawdzała. I jaszcze trzeba było masło wymasować, czyli wygnieść
z niego resztki płynu. No a to co zostało ze śmietany po zrobieniu masła, to
oczywiście maślanka.
–
Naprawdę.
–
Naprawdę. - Basia w Dobczycach dowiedziała się,
że maślanka to produkt uboczny masła.
–
Ale stare żelazko, nawet nie ma kabla.
–
Bo to jest żelazko z duszą.
–
Jak to z duszą?
–
Widzisz ten kawałek żelaza obok żelazka.
–
No.
–
To jest właśnie jego „dusza”. Tę „duszę” trzeba
było na piecu mocno rozgrzać. Żelazko ma tam z tyłu takie drzwiczki, jak się je
odchyli to tam jest taka dziurka i w te dziurkę trzeba włożyć „duszę”, która
rozgrzeje żelazko i można prasować.
No ileż łatwiej byłoby pokazać. A tak musiały się produkować
moje szare komórki, aż im się dusze rozgrzały do czerwoności i zaczęłam się
martwić, że procesor mi się przegrzeje. Bo w tym skansenie strasznie dużo tego
wszystkiego nastawiali.
–
A to jest kołowrotek.
–
Po co?
–
Twoja babcia prababcia, przędła na nim wełnę z
owcy.
–
Co ty gadasz? Z owcy?
–
No tak. Jak owcy urosło futerko, to się je
obcinało, żeby zrobić wełnę. Ja nawet kiedyś umiałam te wełnę kleić z tych
gałganków. A babcia mi później, z tego co ukleiłam, zrobiła na szydełku domowe
pantofle. Boże jak one krążenie poprawiały. A jak wróciło się zimą z sanek,
ufloganym po same pośladki, z soplami lodu przy nogawkach i wskoczyło się w te
pantofle, to człowiek miał wrażenie, że nogi do pieca włożył, tak się robiło
ciepło. Ale szybko to hobby zarzuciłam, co by babci nie przyszło do głowy, żeby
mi inne części garderoby produkować. A te moje zabytkowe pantofle to babcia Ela
gdzieś przechowywała. Możemy ich poszukać, ale istnieje niestety duże
prawdopodobieństwo, że je mole zeżarły.
–
A to?
–
A to Basiu jest magiel, a jak działa to ci
pokarzę jak do Lelowa wrócimy, tylko mi przypomnij. - przypomniała, a jakże i
przez następne pół dnia swoje kiecki z Tośką maglowała. A to wbrew pozorom nie
jest wcale takie łatwe. Dlatego też magiel skonfiskowałam, bo się bałam, że w
końcu palce połamią.
Dobczyce bardzo fajne. Dziewczynki świetnie się bawiły.
Bardzo fajnie spędzony czas i jak na sezon wakacyjny, nie były specjalnie
zatłoczone. Po skansenie, to w sumie sami się szwendaliśmy, nikogo więcej nie
było. Może to ten początek dnia miał na to wpływ. Poranna aura mogła
przestraszyć. Sami mało nie zrezygnowaliśmy z wojaży. Ale teraz, oboje z Darkiem,
czuliśmy dziką satysfakcję, że jednak nie zawróciliśmy, a nawet udało się
rozpędzić chmury. Po zwiedzaniu dziewczynki naciągnęły nas jeszcze na lody w
Dobczycach. Barbara cwaniara, wiedząc, że samej będzie jej trudno wygrać te
słodkie negocjacje, szturcha Tośkę i pokazuje jej sklepik z lodami. A biedny
mały karakaniec nie mógł zczaić o co chodzi. To Basia na migi, za naszymi
plecami próbowała jej wyjaśnić. Ubaw mieliśmy z Darkiem przedni, przy czym cały
czas udawaliśmy, że nie wiemy co się dzieje. I tak nas te nasze dzieciątka
rozczuliły, że ulegliśmy. Po raz kolejny, ulegliśmy słodkim pokusom. Lody
zjedzone grzecznie na ławeczce, co by nic nikomu w samochodzie nie kapnęło i
jedziemy dalej. Chociaż zrobiło się już późnawo, mamy zamiar zatrzymać się jeszcze
w Niepołomicach. Zatrzymujemy się owszem, ale wysiadam tylko ja. Dzieci się
udeptały przez cały dzień i posnęły w samochodzie. A na dodatek jakoś buro się
zrobiło. Całą drogę do Niepołomic słońce świeciło, a na miejscu mi zaszło. Ale
ponieważ już przyjechaliśmy i była to nasza pierwsza wizyta w mieście, Darek
pilnował śpiących dzieci, a ja złapałam aparat i poszłam na krótki rekonesans.
Wróciłam po kilkunastu minutach i zaczęliśmy nasz powrót do Lelowa.
Odjechaliśmy może kilkanaście kilometrów. Słońce wyszło prześliczne i dzieci
wstały. No masz ci los i motyla noga. No myślałam, że mnie na tym siedzeniu
trafi. Darek chyba to wyczuł, bo zaproponował, że zawróci. Darowałam już jednak
sobie, bo żadnej gwarancji nie było, że w Niepołomicach też świeci słońce, a i
dzieci już były mocno zmęczone. Nawigacja obliczyła nam powrót do Lelowa na
22:30, to gdybyśmy jeszcze tylko z godzinkę, półtorej w Niepołomicach zabawili,
to już środek nocy. A tak są jeszcze szanse, że dzieci trochę przepłuczę jak
dojedziemy na miejsce. A przecież jutro też jest dzień. I ja będę w drodze
powrotnej myśleć intensywnie, co z tym dniem zrobić.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz