piątek, 12 lipca 2013

Ogrodzieniec - złoty bilet.




Wybór padł na zamek Ogrodzieniec, rankiem w Lelowie. Poprzedni dzień zaczynaliśmy z chmurami, ale można jeszcze było mieć nadzieję. Natomiast dzień o którym piszę przywitał nas mżawką. Więc postanowiliśmy nie oddalać się za bardzo od domu.
Do Podzamcza dotarliśmy w pełnym zachmurzeniu. Postawiliśmy samochód, na jednym z tych strzeżonych parkingów, przerobionych na potrzeby turystów, z tego czym miejscowi dysponują, czyli z podwórka. No i po opuszczeniu pojazdu okazało się, że trochę mży. Ale pan stróż co nas na to podwórko zapraszał, stwierdził, że przestanie. No, w to nie wątpię, tylko kiedy, może po naszym odjeździe. No nic to, taka mżawka to pryszcz, byle się nam ulewa nie trafiła. Idziemy na zamek. Na wejściu nabyliśmy złoty bilet, tzn. ja nabyłam. I to była dla nas nowość, bo jak byliśmy tu poprzednio to park miniatur chyba był już w budowie, natomiast o Górze Birów, w ogóle jeszcze wtedy nie słyszałam. To pomyślałam sobie: no fajnie. Trafią się atrakcje, których wcześniej nie widziałam. Nabyłam bilety i postawiłam męża przed faktem dokonanym. Darek nie podchodził do tego skonsolidowanego biletu z takim samym entuzjazmem. Trochę go straszyła ta Góra Birów. Odległością, no i z nazwy już zionęło wysiłkiem fizycznym, bo jak słychać Góra to wiadomo trzeba się będzie wdrapać. Ale co miał zrobić skoro już pieniądze wydałam. Gotówka nie może się marnować. A tu nie dość, że forsę wydałam, to jeszcze będzie się musiał nachodzić. Biedak. A ja jeszcze zapytałam przy kasie, jak tam dotrzeć. No to jak ta pani zaczęła nam objaśniać drogę, przez las półtora km, a potem od polnej drogi (do której dojdziemy za te półtora km), jeszcze gdzieś tam... Jedno spojrzenie na Darka i już byłam pewna, że my na pewno na te Górę nie pójdziemy piechotą z zamku. Tym bardziej, że Darek doskonale słyszał, że tam jest droga. Polna, bo polna, ale przecież droga, a on dysponuje pojazdem, to tam na pewno da się dojechać. I mam wrażenie, że ta informacja go mocno uspokoiła, bo zwiedzanie zamku odbywało się w świetnych nastrojach. I tak jak miejscowy pogodynek obiecywał, mżyć przestało, a nawet chwilami przyświecało nam słońce. Po zamku pospacerowaliśmy do parku miniatur. Zabawa była fajna, bo urządziliśmy sobie zgadywanie, co to za zamek i okazało się, że chociaż obiekty były już przez nas odwiedzone, nie wszystkie potrafiliśmy rozpoznać w miniaturze. Najwięcej trafień miał oczywiście Darek. Ale to żadna niespodzianka, on ma większe szanse na podziwianie widoków, a ja przeważnie patrzę gdzie mi dzieci uciekają. On przeważnie szwenda się z Basią, to se może chodzić w pozycji wyprostowanej, a ja z Antosią to ciągle ścieżki z bliska poznaję. To jak by mi zrobili test ze ścieżek, to by mi lepiej poszło. Chyba. Ale tak tylko marudzę dla zasady, bo w parku miniatur fajnie było i zabawnie. No i oczywiście dziewczynkom bardzo podobał się plac zabaw. Ktoś, kto te place wymyśla, powinien również opatentować sposób jak dzieci z nich wyciągnąć. Antosia już ledwo nogami powłóczyła, ale nadal się na pompowany zamek wspinała za Barbarą. I w ogóle wszędzie lazła gdzie siostra, a Basia z racji wieku wybierała atrakcje, do których Tosia jeszcze nie dorasta. Ale plac zabaw w Podzamczu podobał mi się mimo wszystko. Najbardziej dlatego, że nikt dzieciom kuponów od zabawy nie odcinał. Postawili takie zabawki, które dają możliwość korzystania z nich bez ograniczeń, jedynym ograniczeniem jest cierpliwość i hart ducha rodziców. Ktoś to sprytnie wykalkulował, bo wiadomo, że żaden dorosły długo w tym rozwrzeszczanym bałaganie nie wytrzyma. Tak więc wierzgające dzieci, po pewnym czasie są wynoszone z placu pod pachą, tudzież przekupywane przez rodziców rzeczami będącymi poza placem zabaw, aby tylko zgodziły się wreszcie go opuścić, najlepiej na własnych nogach (korzystaliśmy z obu opcji z racji różnicy wieku). Po opuszczeniu placu, kupiliśmy te lody i zmierzaliśmy spacerkiem w stronę samochodu.
- No podjedziemy tam bliżej, pod tę Górę, no bo przecież ciągle się chmurzy, a te półtora km z hakiem to jest tylko w jedną stronę, a jak się rozpada i będzie trzeba z dziećmi w deszczu do samochodu wracać – Darek. No jasne, dobro dzieci najważniejsze, a taty wygoda tylko przy okazji. No i myślałam, że nam się jeszcze chwilka na tym placu zejdzie bo Darek będzie tej drogi z auto-mapą szukał. Ale okazuje się, że pan stróż, co tak świetnie pogodę przepowiada, pełni też rolę miejscowej nawigacji i jak usłyszał, że chcemy podjechać, bo z dziećmi, to nam dojazd objaśnił. No to pojechaliśmy jak kazał. Skręciliśmy raz – i droga zrobiła się strasznie chudziutka ale ciągle jeszcze był na niej asfalt. Skręciliśmy drugi raz – i wylądowaliśmy na łące. Ale ta łąka nosiła ślady, jakby ktoś, kiedyś jednak tędy jechał. Mógł ktoś kiedyś, to może i Darek dzisiaj, no bo czemu niby nie. Informacje miał, można powiedzieć z pierwszej ręki, bo od miejscowego. Mnie jednak nie dawała spokoju myśl, że to co tędy przed nami jechało to jednak mógł być ciągnik i to nie wiadomo kiedy. I on wcale nie musiał jechać do Grodu, ale np. z zamiarem skoszenia tej łąki. A planów nie zrealizował bo ugrzązł. Wyjechaliśmy zza którychś tam z kolei krzaków i zatrzymaliśmy się przy budce z biletami. Tak nas pan nawigator dobrze poinformował, że na Górę Birów musieliśmy się wspiąć już tylko po tych drewnianych schodach. A przy okazji wyjaśniło się pochodzenie śladów na łące. Bo pod budką z biletami stał samochód, który ewidentnie przebył te samą trasę co my. Czyżby parkował w Podzamczu na tym samym parkingu? Nie no bardziej prawdopodobne, że pan bileter o mentalności mojego męża jest. A na Górze Birów nam się rozpadało. I wiało nieźle, tak że jak stamtąd zlazłam i schowałam się do samochodu to szczęśliwa byłam, że nie muszę już te półtora km z hakiem wracać na piechotę.
W drodze powrotnej to już regularna ulewa nas złapała. I jeszcze pomyliliśmy drogę. I w normalnych warunkach nie było by problemu, bo w końcu wszystkie drogi prowadzą do Lelowa, ale to nie były normalne warunki. Bo w poprzednim tygodniu (czyli tym kiedy nie było z nami Darka), Lelów nawiedziła powódź, jakiej najstarsi miejscowi nie pamiętali. I przez prawie dwa dni Lelów był odcięty od świata – dosłownie. Pięć mostów i w pewnym momencie żaden nie przejezdny. Darek do nas jechał przez Szczekociny, czyli zupełnie naokoło i jedynym właściwie wjazdem gdzie nie ma mostu. Do Wieliczki jechaliśmy przez Pradła, czyli przez most który już później udostępniono dla ruchu. I tym właśnie mostem wydostaliśmy się do Ogrodzieńca, tylko w drodze powrotnej przejechaliśmy sobie jakiś skręt i nawigacja poprowadziła nas do mostu który nadal był zamknięty. Tak więc zwiedzaliśmy jeszcze przy okazji okolice samochodem i oglądaliśmy pobojowisko jakie woda uczyniła. Bo żeby wrócić, musieliśmy dojechać jednak do tego mostu którym wyjechaliśmy. 















































                 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz