Kolejny dzień na mazurach zaczął się dość rześko i z dużą
ilością chmur, ale cumulusów, zdecydowanie cumulusów. Tyle, że sporych
rozmiarów i dość często i na dość długo zasłaniały słońce. Nie było więc
wiadomo czy ten dzień będzie nadawał się na kąpanie.
Ta kwestia oczywiście
najbardziej nurtowała Barbarę, bo przyjechała przecież na mazury się moczyć. No
nic kwestia kąpania rozwiąże nam się w ciągu dnia, kiedy już będzie można pogodę
jasno zdefiniować i temperatura ustali się na jakimś sensownym poziomie. A na
razie mamy plany co do poranka. Robimy replay i jedziemy ponownie do Giżycka.
Podczas wczorajszej wizyty napaliliśmy się na rejs po jeziorach. Wybraliśmy
krótką trasę „szlakiem łabędzim”. Krótko, ze względu na dzieci, bo nie wiadomo
czy im się spodoba i jak długo wytrzymają. A opcji – wysiąść – w trakcie
podróży nie ma, no i statek wycieczkowy ciężko zawrócić. Chociaż jakby się
Tosia postarała, to kto wie. Bilety kosztowały nas łącznie 85zł. Antosia nie
płaciła, Basia 25zł, a my po 30zł. To chyba bardzo przystępna cena, biorąc pod
uwagę, że w wesołym miasteczku, które Basia odwiedziła czekając na rejs, wydała
na trzech zabawkach 30zł. I trwało to łącznie może 15min. Rejs natomiast trwać
miał 1,5h. Trasa przez nas wybrana oprócz wszystkich swoich plusów, miała i
ten, że wiodła przez kanał Łuczański, czyli właściwie przez miasto. Co
dostarczało dodatkowych atrakcji. No i mogliśmy, z całkiem innej strony,
podziwiać ten cud techniki, jedyny w Europie, którym jest czynny most obrotowy.
Most jest składany kilka razy w ciągu dnia, aby umożliwić żeglugę po kanale. A
kiedy wypłynęliśmy na jezioro, Kisajno, Anosia uparła się, że wyrzuci buta za burtę, swojego. I o mały włos, udałby
się jej ten manewr, więc buty skonfiskowałam i schowałam do torebki, co by
dziecko nie dreptało boso przez świat. Przez cały rejs szukaliśmy łabędzi,
które według wszelkich prawideł powinny się tu szwendać. Wszak szlak, wziął
nazwę właśnie od ich licznej tu obecności. No niestety odniosłam wrażenie, że
kiedy zrobiono ten szlak, szlag trafił łabędzie ze szlaku. I podczas całego
rejsu widzieliśmy DWA. Półtorej godziny na statku to był czas optymalny, dłużej
to by już było ciężko. Końcówka i tak z marudzeniem była. Bo dzieciaki, de facto nie miały co robić,
chwilkę widoki podziwiały, trochę po pokładzie pospacerowały, trochę się
zainteresowały innymi obiektami pływającymi wokół, a potem czekały kiedy do
portu wrócimy. My z Darkiem mieliśmy większą frajdę :), choć o relaksie ciężko
w tych okolicznościach mówić. Po rejsie słonko świeciło mocniej, na lądzie
temperatura odczuwalna była bardzo przyjemna więc udaliśmy się na plażę.
Sprawdzić temperaturę wody. Basia miała obiecane moczenie nóg, a moczenie
reszty ciała było jeszcze w sferze negocjacji. No niestety kiedy dziecko tylko
wlazło do wody już nie było czego negocjować, bo od razu się przewróciło,
zamoczyło i oznajmiło, że woda ciepła. Dla niej ciepła. Dla mnie orzeźwiająca.
Antosia nogi chowała jak ją próbowałam w tej wodzie postawić. I znowu jej
zachowanie mnie zaskoczyło. Bo myślałam, że woda i piach w połączeniu, wprawią
dziecko w zachwyt i będziemy ją wołami wyciągać. A dziecko, to młodsze, nie
specjalnie garnęło się do tej zabawy. Z uporem maniaka natomiast, korzystała z
atrakcji oferowanych przez plażowy plac zabaw. Co dla mnie było nie do pojęcia,
bo np. metalowa zjeżdżalnia, była tak nagrzana, że jajka sadzone można było na
niej usmażyć, się dziwiłam długo, że Tośka tyłka nie przypiekła. Basia
natomiast zażywała kąpieli i była prze szczęśliwa z tego powodu. Dzień się
trafił słoneczny i ciepły, to niech ma , wiadomo co nam jutro przyniesie, może
to jedyna okazja do kąpania. Szkoda tylko, że woda nie zdążyła się nagrzać, bo
nie miała kiedy, wtedy i ja chętnie bym się zamoczyła.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz