środa, 17 lipca 2013

Rejs



Kolejny dzień na mazurach zaczął się dość rześko i z dużą ilością chmur, ale cumulusów, zdecydowanie cumulusów. Tyle, że sporych rozmiarów i dość często i na dość długo zasłaniały słońce. Nie było więc wiadomo czy ten dzień będzie nadawał się na kąpanie.
Ta kwestia oczywiście najbardziej nurtowała Barbarę, bo przyjechała przecież na mazury się moczyć. No nic kwestia kąpania rozwiąże nam się w ciągu dnia, kiedy już będzie można pogodę jasno zdefiniować i temperatura ustali się na jakimś sensownym poziomie. A na razie mamy plany co do poranka. Robimy replay i jedziemy ponownie do Giżycka. Podczas wczorajszej wizyty napaliliśmy się na rejs po jeziorach. Wybraliśmy krótką trasę „szlakiem łabędzim”. Krótko, ze względu na dzieci, bo nie wiadomo czy im się spodoba i jak długo wytrzymają. A opcji – wysiąść – w trakcie podróży nie ma, no i statek wycieczkowy ciężko zawrócić. Chociaż jakby się Tosia postarała, to kto wie. Bilety kosztowały nas łącznie 85zł. Antosia nie płaciła, Basia 25zł, a my po 30zł. To chyba bardzo przystępna cena, biorąc pod uwagę, że w wesołym miasteczku, które Basia odwiedziła czekając na rejs, wydała na trzech zabawkach 30zł. I trwało to łącznie może 15min. Rejs natomiast trwać miał 1,5h. Trasa przez nas wybrana oprócz wszystkich swoich plusów, miała i ten, że wiodła przez kanał Łuczański, czyli właściwie przez miasto. Co dostarczało dodatkowych atrakcji. No i mogliśmy, z całkiem innej strony, podziwiać ten cud techniki, jedyny w Europie, którym jest czynny most obrotowy. Most jest składany kilka razy w ciągu dnia, aby umożliwić żeglugę po kanale. A kiedy wypłynęliśmy na jezioro, Kisajno, Anosia uparła się, że wyrzuci  buta za burtę, swojego. I o mały włos, udałby się jej ten manewr, więc buty skonfiskowałam i schowałam do torebki, co by dziecko nie dreptało boso przez świat. Przez cały rejs szukaliśmy łabędzi, które według wszelkich prawideł powinny się tu szwendać. Wszak szlak, wziął nazwę właśnie od ich licznej tu obecności. No niestety odniosłam wrażenie, że kiedy zrobiono ten szlak, szlag trafił łabędzie ze szlaku. I podczas całego rejsu widzieliśmy DWA. Półtorej godziny na statku to był czas optymalny, dłużej to by już było ciężko. Końcówka i tak z marudzeniem była. Bo dzieciaki, de facto nie miały co robić, chwilkę widoki podziwiały, trochę po pokładzie pospacerowały, trochę się zainteresowały innymi obiektami pływającymi wokół, a potem czekały kiedy do portu wrócimy. My z Darkiem mieliśmy większą frajdę :), choć o relaksie ciężko w tych okolicznościach mówić. Po rejsie słonko świeciło mocniej, na lądzie temperatura odczuwalna była bardzo przyjemna więc udaliśmy się na plażę. Sprawdzić temperaturę wody. Basia miała obiecane moczenie nóg, a moczenie reszty ciała było jeszcze w sferze negocjacji. No niestety kiedy dziecko tylko wlazło do wody już nie było czego negocjować, bo od razu się przewróciło, zamoczyło i oznajmiło, że woda ciepła. Dla niej ciepła. Dla mnie orzeźwiająca. Antosia nogi chowała jak ją próbowałam w tej wodzie postawić. I znowu jej zachowanie mnie zaskoczyło. Bo myślałam, że woda i piach w połączeniu, wprawią dziecko w zachwyt i będziemy ją wołami wyciągać. A dziecko, to młodsze, nie specjalnie garnęło się do tej zabawy. Z uporem maniaka natomiast, korzystała z atrakcji oferowanych przez plażowy plac zabaw. Co dla mnie było nie do pojęcia, bo np. metalowa zjeżdżalnia, była tak nagrzana, że jajka sadzone można było na niej usmażyć, się dziwiłam długo, że Tośka tyłka nie przypiekła. Basia natomiast zażywała kąpieli i była prze szczęśliwa z tego powodu. Dzień się trafił słoneczny i ciepły, to niech ma , wiadomo co nam jutro przyniesie, może to jedyna okazja do kąpania. Szkoda tylko, że woda nie zdążyła się nagrzać, bo nie miała kiedy, wtedy i ja chętnie bym się zamoczyła. 
















































                       

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz