Dziś wracam na chwilkę do mojego projektu odkurzania
zapomnianych wypraw. Chociaż „zapomnianych” to złe określenie, bo w naszej
pamięci one nadal są, tyle że czasem trzeba je odkopać spod sterty
nawarstwionych informacji.
Kotlina Kłodzka długi weekend 2010 r. Do wyboru tego miejsca
zainspirowała mnie jedna z wycieczek szkolnych, zamierzchłe czasy, ale
pamiętałam, że Kłodzko bardzo mi się podobało, postanowiłam więc odświeżyć
wspomnienia.
Nocowaliśmy w Kłodzku w bardzo przytulnym, kameralnym
hoteliku Casa D'oro. Hotelik posiada też restaurację. Wyjazd nasz trwał trzy
dni. I tyleż samo trwało nasze zwiedzanie Kłodzka, bo codziennie odbywaliśmy
spacerek po mieście, nie ustalając żadnych konkretnych celów, było to bezładne
i leniwe odkrywanie. Na takich spacerkach upłynął nam dzień pierwszy.
Dnia drugiego pojechaliśmy na zamek Grodno. Zaparkowaliśmy u
stóp góry i wysiedliśmy z samochodu. Tata spojrzał na te górę, pod którą
zaparkował i postanowił, że na nas zaczeka. (Teraz kiedy wspominamy tę wyprawę,
tata twierdzi, że dziś by nie czekał, tylko podjął wyzwanie – na to jego nowe
podejście do różnego rodzaju trudności, ma pewnie wpływ, ilość przebytych przez
nas, od tamtego czasu, kilometrów. Wniosek nasuwa się prosty – podróże nas
zmieniają i to zdecydowanie na plus.) No dobra, pomyślałam, nie chcesz iść, to
se siedź w samochodzie, my z Basią idziemy (Antosi jeszcze wtedy nie było :),
nie po to tu przyjechałam, żeby sobie na górę popatrzeć od dołu, jak tam na
górze tej góry zamek stoi i czeka na to żebym go odkryła. Zdobyłyśmy z córcią
zamek, a tam na dziedzińcu tego zamku roiło się od Niemców. Normalnie okupacja.
A dokładniej rekonstrukcja okupacji na zamku. No na to nie byłyśmy przygotowane.
Ostrożnie przemknęłyśmy do kasy po bilety, a w tej kasie okazało się, że obiekt
można zwiedzać tylko z przewodnikiem, a najbliższe wejście jest za pół godziny.
A najlepsze w tych wszystkich informacjach było to, że zdobyłam je już po
zakupie biletów. No to sobie Darek zakwitnie czekając na nas, pomyślałam
złośliwie, bo uprzedzałam go, że to może trochę potrwać. Zamek Grodno bardzo
fajny. Surowy – w takiej postaci zamki lubię najbardziej. Basia była wstrząśnięta losami Małgorzaty, z
otwartą twarzą słuchała jej historii, tym bardziej że zaczynała już wtedy
logiczniej myśleć i kojarzyć ze sobą fakty. O szkielecie opowiadała Darkowi
jednym tchem z wypiekami na buzi.
Potem opuściliśmy granice naszego pięknego kraju i popołudnie
spędziliśmy w Budziszynie. Keine grenzen – co kiedyś się ludziom nie śniło,
dzisiaj się dzieje. I Darek mógł sobie obiad zjeść po niemiecku. Ja się bałam.
Bałam się, że zamówię coś takiego czego nie będę wstanie przełknąć, a zostawić
będzie mi głupio. Więc my z Basią zjadłyśmy dopiero obiadokolację już na
terenie naszego kraju. Pomidorowa, przynajmniej dobra i pulpeciki chyba,
drugiego nie pamiętam dobrze. Ale ta patriotyczna zupa (pomidorowa z
makaronem), po powrocie z obczyzny, to mi utkwiła w pamięci.
Dzień trzeci zaczęliśmy od zwiedzania twierdzy. Specjalnie
odkładaliśmy wizytę w tym miejscu, na wypadek gdyby pogoda nam się jeszcze
bardziej zepsuła. To był taki nasz plan B na niepogodę. Od samego rana groźne
chmury wisiały nad naszymi głowami, ale wiatr zaciekle z nimi walczył i próbował
je rozpędzić na cztery wiatry. I dzięki tym jego poczynaniom niebo nie spadło
nam na głowy, ale na górze wiatr, mało nam głów nie pourywał. Podczas wizyty w
twierdzy, Darek znalazł ciekawostkę związaną z jego rodzinnymi stronami, a
mianowicie informację o pobycie na obiekcie Wojciecha Kętrzyńskiego. Przy
wyjściu pan w czerwonym kubraczku namówił nas jeszcze na strzelanie z łuku. Łuk
– niebezpieczne narzędzie w rękach moich współplemieńców. Co prawda celowali w
przeciwnym kierunku, niż miejsce w którym stałam, ale mimo wszystko odsunęłam
się znacznie od plującego strzałami urządzenia. Trafień w cel (tarcza) nie
było.
Z hotelu wymeldowaliśmy się jeszcze przed zwiedzaniem
twierdzy, bo nasza wizyta w Kotlinie Kłodzkiej dziś dobiega końca. Doba kończy
się o 12:00, a my nie wiedzieliśmy ile nam się zejdzie. Po wizycie w twierdzy
pakujemy się do samochodu i wracamy do domu. Jeszcze wtedy do Warszawy. Ale po
drodze wypatrzyłam zamek górujący nad okolicą. I siedzę i się wiercę na tym
siedzeniu, bo nie wiem jak zrobić, nie używając kierownicy, żeby ten samochód
mi tam pod ten zamek podjechał. Kierowca w pierwszej chwili pomyślał, że ma
szukać toalety. No to ja wtedy zasugerowałam mu, że najlepiej by było gdyby
szukał jej w okolicy tego zamku, co go tam daleko widać. I tak trafiliśmy do
Otmuchowa.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz