sobota, 1 maja 2010

Odkurzona Kotlina Kłodzka.

Dziś wracam na chwilkę do mojego projektu odkurzania zapomnianych wypraw. Chociaż „zapomnianych” to złe określenie, bo w naszej pamięci one nadal są, tyle że czasem trzeba je odkopać spod sterty nawarstwionych informacji.


Kotlina Kłodzka długi weekend 2010 r. Do wyboru tego miejsca zainspirowała mnie jedna z wycieczek szkolnych, zamierzchłe czasy, ale pamiętałam, że Kłodzko bardzo mi się podobało, postanowiłam więc odświeżyć wspomnienia.

Nocowaliśmy w Kłodzku w bardzo przytulnym, kameralnym hoteliku Casa D'oro. Hotelik posiada też restaurację. Wyjazd nasz trwał trzy dni. I tyleż samo trwało nasze zwiedzanie Kłodzka, bo codziennie odbywaliśmy spacerek po mieście, nie ustalając żadnych konkretnych celów, było to bezładne i leniwe odkrywanie. Na takich spacerkach upłynął nam dzień pierwszy.

Dnia drugiego pojechaliśmy na zamek Grodno. Zaparkowaliśmy u stóp góry i wysiedliśmy z samochodu. Tata spojrzał na te górę, pod którą zaparkował i postanowił, że na nas zaczeka. (Teraz kiedy wspominamy tę wyprawę, tata twierdzi, że dziś by nie czekał, tylko podjął wyzwanie – na to jego nowe podejście do różnego rodzaju trudności, ma pewnie wpływ, ilość przebytych przez nas, od tamtego czasu, kilometrów. Wniosek nasuwa się prosty – podróże nas zmieniają i to zdecydowanie na plus.) No dobra, pomyślałam, nie chcesz iść, to se siedź w samochodzie, my z Basią idziemy (Antosi jeszcze wtedy nie było :), nie po to tu przyjechałam, żeby sobie na górę popatrzeć od dołu, jak tam na górze tej góry zamek stoi i czeka na to żebym go odkryła. Zdobyłyśmy z córcią zamek, a tam na dziedzińcu tego zamku roiło się od Niemców. Normalnie okupacja. A dokładniej rekonstrukcja okupacji na zamku. No na to nie byłyśmy przygotowane. Ostrożnie przemknęłyśmy do kasy po bilety, a w tej kasie okazało się, że obiekt można zwiedzać tylko z przewodnikiem, a najbliższe wejście jest za pół godziny. A najlepsze w tych wszystkich informacjach było to, że zdobyłam je już po zakupie biletów. No to sobie Darek zakwitnie czekając na nas, pomyślałam złośliwie, bo uprzedzałam go, że to może trochę potrwać. Zamek Grodno bardzo fajny. Surowy – w takiej postaci zamki lubię najbardziej.  Basia była wstrząśnięta losami Małgorzaty, z otwartą twarzą słuchała jej historii, tym bardziej że zaczynała już wtedy logiczniej myśleć i kojarzyć ze sobą fakty. O szkielecie opowiadała Darkowi jednym tchem z wypiekami na buzi.

Potem opuściliśmy granice naszego pięknego kraju i popołudnie spędziliśmy w Budziszynie. Keine grenzen – co kiedyś się ludziom nie śniło, dzisiaj się dzieje. I Darek mógł sobie obiad zjeść po niemiecku. Ja się bałam. Bałam się, że zamówię coś takiego czego nie będę wstanie przełknąć, a zostawić będzie mi głupio. Więc my z Basią zjadłyśmy dopiero obiadokolację już na terenie naszego kraju. Pomidorowa, przynajmniej dobra i pulpeciki chyba, drugiego nie pamiętam dobrze. Ale ta patriotyczna zupa (pomidorowa z makaronem), po powrocie z obczyzny, to mi utkwiła w pamięci.

Dzień trzeci zaczęliśmy od zwiedzania twierdzy. Specjalnie odkładaliśmy wizytę w tym miejscu, na wypadek gdyby pogoda nam się jeszcze bardziej zepsuła. To był taki nasz plan B na niepogodę. Od samego rana groźne chmury wisiały nad naszymi głowami, ale wiatr zaciekle z nimi walczył i próbował je rozpędzić na cztery wiatry. I dzięki tym jego poczynaniom niebo nie spadło nam na głowy, ale na górze wiatr, mało nam głów nie pourywał. Podczas wizyty w twierdzy, Darek znalazł ciekawostkę związaną z jego rodzinnymi stronami, a mianowicie informację o pobycie na obiekcie Wojciecha Kętrzyńskiego. Przy wyjściu pan w czerwonym kubraczku namówił nas jeszcze na strzelanie z łuku. Łuk – niebezpieczne narzędzie w rękach moich współplemieńców. Co prawda celowali w przeciwnym kierunku, niż miejsce w którym stałam, ale mimo wszystko odsunęłam się znacznie od plującego strzałami urządzenia. Trafień w cel (tarcza) nie było.

Z hotelu wymeldowaliśmy się jeszcze przed zwiedzaniem twierdzy, bo nasza wizyta w Kotlinie Kłodzkiej dziś dobiega końca. Doba kończy się o 12:00, a my nie wiedzieliśmy ile nam się zejdzie. Po wizycie w twierdzy pakujemy się do samochodu i wracamy do domu. Jeszcze wtedy do Warszawy. Ale po drodze wypatrzyłam zamek górujący nad okolicą. I siedzę i się wiercę na tym siedzeniu, bo nie wiem jak zrobić, nie używając kierownicy, żeby ten samochód mi tam pod ten zamek podjechał. Kierowca w pierwszej chwili pomyślał, że ma szukać toalety. No to ja wtedy zasugerowałam mu, że najlepiej by było gdyby szukał jej w okolicy tego zamku, co go tam daleko widać. I tak trafiliśmy do Otmuchowa.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz