Wrzesień. Początek września. W radio ciągle trąbią, że ten
weekend, który przed nami, będzie już ostatnim z letnią jeszcze pogodą. W
sobotę pracuję, niedzielę mam wolną. No i już kombinuję, że może by to wykorzystać i gdzieś się ruszyć. Ale
mam problem.
Darek jest w delegacji i wraca dopiero w sobotę, i to wieczorem, i
na pewno będzie zmęczony, i na pewno będzie chciał odpocząć, no i jak go przekonać,
żeby odpoczywał aktywnie. Robię więc podchody w rozmowach telefonicznych już od
początku tygodnia, aby wybadać grunt pod bardziej konkretne pytanie. A ponieważ
mąż mój zna już moje chwyty i oczywiście przejrzał moje zamiary, zrezygnowany
próbując jeszcze ugrać coś w tych negocjacjach, z niezdarną stanowczością
stawia warunki :
–
do 200km
–
i przed 19:00 mamy być z powrotem w dużym
pokoju, na kanapie, przed telewizorem.
Ok.
200km. Oczywiście rozumiem, że w jedną stronę. A jak na 19:00
chce być w domu to niech się liczy z tym, że wyjechać trzeba raniutko. Oj tam,
trochę się nie wyśpi. Jeszcze zdąży, zima przed nami, a ja zmarzluch jestem i
zimą raczej się nie szwendam, to się wtedy wyśpi. Tylko gdzie tu jechać. 200km.
Z miejsca w którym mieszkamy, do miejsc które mnie interesują, jest jednak dość
daleko. Ale chyba mam. Kilka lat temu zafundowaliśmy sobie z mężem samotny
wyjazd do Kazimierza( samotny czyli bez Basi, taki romantyczny wypad). A, że nie mieliśmy wtedy zbyt dużo czasu
wycieczka ograniczyła się tylko do tego jednego miejsca. Rok później byliśmy
tam jeszcze raz z Basią i dziadkiem, ale wtedy trafiła nam się tak paskudna
pogoda, że przesiedzieliśmy prawie cały wyjazd w domku. Robiąc tylko krótkie
spacery, między jedną a drugą ulewą. Dopiero ostatniego dnia odwiedziliśmy
Lublin i Majdanek. Pomyślałam więc, że można by było znowu zajrzeć w te okolice
i zobaczyć Janowiec i Nałęczów, miejsca które, od dawna mnie przyciągały. W
limicie kilometrów się zmieszczę, a i czas powinniśmy mieć dobry jeśli
odpowiednio wcześnie wyjedziemy. Przedstawiam więc moją propozycję przed
starszyzną plemienną i czekam na decyzję. Plan zaakceptowany. Jedziemy w
lubelskie. Wycieczka co prawda jednodniowa, no ale wiadomo, spakować się
trzeba, no bo dzieci cały dzień poza domem, różne rzeczy mogą się zdarzyć, trzeba
być przygotowanym. Pakowanie odstawiam rano i bardzo skromnie, co by od razu na
starcie nie wyprowadzać Darka z równowagi. Cały dzień przed nami, jeszcze
będzie okazja. Chociażby fakt, że dzieciom chrupki do samochodu wzięłam i
szelest spadających okruchów na pewno podkopie jego dobre samopoczucie, ale
może nie całkiem. Mam cichą nadzieję, że dla Niego to też będzie udany dzień.
Wiem, że najchętniej zostałby w domu i odpoczął, wiem, że ruszy się z tego domu
dla mnie, bo on z kolei wie, jaką mam wtedy frajdę. Kocham Go bardzo. No to
skoro już wszyscy wszystko wiedzą to jedziemy. Wyjeżdżamy troszkę później niż
miałam w planach, ale najistotniejszy jest fakt, że jedziemy. Motyla noga ! (w
pierwotnej wersji było tu inne wyrażenie, ale użyte tylko w myślach, no wiadomo
przy dzieciach nie uchodzi) Ostatni letni weekend, cieplutko, słoneczko, duuużo
słoneczka, a ja – motyla noga – okularów nie zabrałam. No niby pierdoła, ale
potrafi człowiekiem tąpnąć. I siedzę sobie w samochodzie, i świeci mi to piękne
słońce, które tak uwielbiam, prosto w patrzały, jakby chciało ze mnie zadrwić i
powiedzieć: chciałaś słoneczko do zdjęć – to masz. No mam w tej chwili nawet w
nadmiarze. Ale ok. Wolę w nadmiarze niż bez.
Pierwszy będzie Janowiec.
I tu bardzo miła niespodzianka. Trafiło nam się darmowe
zwiedzanie z okazji jakiegoś projektu realizowanego przez Unię Europejską.
Przykro mi ale dokładnie nie pamiętam co to był za projekt. Grunt, że nasz
podróżny budżet na tym skorzystał. Nie nacieszył się jednak tymi pieniążkami
długo, bo tata postanawia postawić obiad w „Bidzie”. Nie wiem czy kojarzycie tę
knajpę. Dają tam jeść w bardzo słusznych porcjach, nazwa jednak odzwierciedla
raczej stan konta po wizycie u nich, a nie kategorię klienta. Ale zostawmy na
razie „Bidę”, jeszcze do niej wrócimy. Na razie jesteśmy w Janowcu. Dzień, tak
jak obiecywano w mediach letni i śliczny. Błękitne niebo, przepiękne słońce i
przyjemnie cieplutko. Janowiec prezentuje się w tych okolicznościach
zjawiskowo. Dzieci w świetnych humorach biegają zadowolone, ale trzeba ich
mocno pilnować. Szczególnie Antosię, bo ciekawa wszystkiego, wszędzie chce
wejść i nie potrafi dostrzec niebezpieczeństw, które kryją się w zamczyskach.
Po obejrzeniu zamku udajemy się na skarpę, żeby nacieszyć oczy pięknymi
pejzażami z Wisłą w roli głównej. Końcówka lata ma w sobie jakiś taki parny
urok. Jakby posprzątane już pola i łąki, oddychały z ulgą, przygotowując się do
zimowego odpoczynku. I tylko Wisła nadaje temu krajobrazowi trochę dynamiki i
lekkiego orzeźwienia. Doprawdy sielskie widoki. Zwłaszcza, że za naszymi
plecami stoi drewniany dworek i
zabudowania gospodarcze, w których urządzono wystawy. Może nie porywające, ale
jest to na pewno dodatkowa atrakcja. To znaczy nie porywające dla mnie, ja tam
wolę surowe mury, piękne krajobrazy, przestrzeń, wolność i „wiater” we włosach
– zwłaszcza moich dzieci kiedy się dobrze bawią. Spacerujemy już w Janowcu
ponad dwie godziny i w sumie pasowałoby już jechać dalej, ale jakoś trudno się
z tym miejscem rozstać. Naprawdę polecam ten punkt na mapie polskich atrakcji.
No ale na 19:00 mamy być w domu, więc zbieramy się i jedziemy zobaczyć
Nałęczów.
No tu już takiego szału ni ma. O ile w Janowcu widoki
zapierały mi dech w piersiach, tutaj dech zapiera woń unosząca się nad
bajorkiem. W bajorku pływają kaczki, w które ciągle ktoś rzuca jedzeniem,
chociaż na terenie parku są porozstawiane pisemne prośby aby ich nie dokarmiać.
Panuje tu jednak totalna ignorancja, przez co w bajorze oprócz kaczek pływa
także pół tony żarcia. Te biedne ptaszyska oczywiście nie są w stanie tego
przerobić. W bajorku rozgościła się więc zgnilizna, którą zdecydowanie czuć w
powietrzu. Fakt ten mocno zubaża
wrażenia których mógłby Nałęczów dostarczać. Uciekamy więc znad kałuży,
aby poszukać czystego powietrza, bo trzeba się przewietrzyć. Nałęczów w
porównaniu z Janowcem wypada mizernie. Wiem, że to dwie zupełnie różne
miejscowości, ale spodziewałam się mocniejszych wrażeń. Uczciwie muszę jednak
przyznać, że dzieci lepiej się bawiły w Nałęczowie.
A teraz jedziemy jeść. Do „Bidy”. Byliśmy tu już w czasie
naszej poprzedniej wizyty w tej okolicy. Darek poznał to miejsce w czasie
jednej ze swoich delegacji. I te kilka lat wstecz, naprawdę było warto tu
zajechać. Dziś spotkało nas ogromne rozczarowanie. Niespecjalnie miła atmosfera.
Jedzenie produkowane masowo i chyba z tygodniowym wyprzedzeniem, aby je tylko
podgrzać w mikrofali. sprawiało, że na talerzu po kilku minutach od podania
leżała podeszwa rozklapana na kotleta i coś co z założenia miało być
ziemniakami, w rzeczywistości jednak było gumą niezdarnie wyciętą z opony
samochodowej. I chociaż był to mój pierwszy posiłek tego dnia (więc wymagania
moje nie były wyśrubowane) to okazało się, że nie jestem taka głodna jak
myślałam. Naprawdę poważnie się zastanawiałam, czy dzieci mogą „To” jeść. A ja
to chyba powinnam sobie jakąś dietę wprowadzić do menu. „Bida” zeszła na psy.
Mam tylko nadzieję, że ich jeszcze nie podają, bo walory smakowe i estetyczne
niestety coś takiego sugerowały. Kupując wodę do „posiłku”, Darek poprosił aby
nie była z lodówki, ze względu na dzieci, co zostało kompletnie przez pana
który go podliczał puszczone mimo uszu. Dostał wodę zmrożoną, o którą Tosia
zrobiła awanturę, bo nie mogła się jej napić. I którą koniec końców grzaliśmy
nad świeczką. Pani kelnerka stawia przed nami talerze nawet na nas nie patrząc
i całą sobą wysyła przekaz „żreć co dali i . . . wyjść”. Nic nikogo nie obchodzi, a już goście
najmniej. Skoro już zapłacone, klient skasowany, czyli obrót w interesie jest.
Wnerwia mnie to niesamowicie. Pisząc „to” mam na myśli totalną ignorancję. W
naszych podróżach po Polsce zawsze najwięcej problemów mamy z gastronomią. O
ileż mi ona już nerwów napsuła. A przecież jedzenie na ogół jest przyjemnością.
W Polsce nawet jadąc w to samo miejsce po jakimś czasie, nigdy nie wiem czym
dostanę. Lokale które odniosły jakiś sukces, po pewnym czasie przestają się
starać. Po co skoro reklama, albo nazwa klienta przyciągnie. Jak już osiągną
taki stan leją na wszystko i jadą po bandzie. Tak po prawdzie w tym kraju, to
tylko jak pójdę do McDonalda, to mogę być pewna, że zawsze dostanę takiego
samego paskuda. Powinna powstać jakaś kulinarna mapa Polski, żeby sprawdzić w
którym lokalu da się zjeść, a które omijać szerokim łukiem. A może już coś
takiego jest? Muszę sprawdzić w internecie.
Tak, tak na spacer w Nałęczowie dzieci przebrane. Spódnice
bardziej pasowały do tej scenerii. Mam swoje odchyły :), ale faktem jest, że i
okazało się cieplej niż przewidywałam.
Te moje
przebieranki sprawiły nam później trochę kłopotu. To znaczy oberwało mi się za
nie trochę od męża. A było to tak :
Kiedy już napisałam relacje z tej wycieczki i miałam ją
wklejać, okazało się, że nigdzie w komputerze nie mogę znaleźć zdjęć. Darek
nawet zasugerował, że coś sobie uroiłam, i że nigdy ich tam nie było. Sama też
zaczęłam się zastanawiać, czy przypadkiem nie zostały one wgrane na Darkowego
laptopa. Ale ja znalazłam ślady. W koszu były trzy zdjęcia które osobiście
wyrzuciłam. Świadczy to dobitnie, że zdjęcia kiedyś na moim komputerze były.
Tylko gdzie się podziały? Darek przekopał, przeorał cały komputer i ich nie
znalazł. No to jak on ich nie znalazł, to ja wpadłam w panikę - "wielką i
kosmatą". Bo o wielu rzeczach mój mąż nie ma pojęcia, ale komputery do
nich nie należą. Trzy dni Darek walczył z moim komputerem, aby ustalić co się
stało. Cdn
Te trzy dni były dla mnie jednym pasmem udręki, bo mam sporo
bzików, ale zdjęcia są w ścisłej czołówce. A tu się okazało, że moje
zdjęcia z Janowca ktoś, (najprawdopodobniej Antonina, bo już kiedyś mi taki
numer wycięła, tzn zdjęcia wycięła i do kosza powyrzucała, ale z kosza tośmy je
łatwo odzyskali) tak skutecznie usunął, że nie ma ich nigdzie. Z całej
wycieczki zostały tylko te trzy co wyciągnęliśmy z kosza. No myślałam, że
oszaleję, ale robiłam dobrą minę, no bo cóż było robić jak tu już właściwie
pozamiatane. Ostatecznie to tylko zdjęcia - próbowałam sobie tłumaczyć, ale nie
potrafiłam uspokoić samej siebie. Pojadę do Janowca i zrobię nowe. No ale jak,
jak to było miesiąc temu. Pogoda się zmieniła, dzieci trzeba by było inaczej
ubrać - to już nie to samo. A za rok w tym samym czasie to już dzieciaków nie
wcisnę w te same stroje. Patrząc na te moje zmagania ze sobą, mama wpadła na
genialny pomysł - Weź ubierz dzieci w to co miały na wycieczce i porób im
zdjęcia na białym tle, a jak pojedziesz do tego Janowca i zrobisz tam zdjęcia
to ci Darek dzieci doklei. - :) Kochana mamusia nie mogła patrzeć na moją
udrękę i taki chytry plan wymyśliła. A ja już naprawdę traciłam nadzieję. Tym
bardziej, że Darek oznajmił już oficjalnie, że to się już raczej nie znajdzie.
Bo próbował odzyskać zdjęcia z karty pamięci w aparacie, ale się nadpisały i
znalazł tylko kilkanaście zdjęć z Nałęczowa. I PRZEZ TO, ŻE DZIECI W NAŁĘCZOWIE
BYŁY UBRANE INACZEJ NIŻ W JANOWCU, NA POCZĄTKU NIE SKOJARZYŁ, ŻE TO TA SAMA
WYCIECZKA. Bo no szukał, żółtych portek i białej bluzki nietoperza. Sprawa się
z Nałęczowem wyjaśniła, ale nie zmieniło to faktu, że to co znaleźliśmy w
aparacie to kilkanaście zdjęć z ok 200 zrobionych. I to jeszcze wszystkie na
tej ławce z dziadkiem Prusem z brązu. No to już nie dół, to dwa metry mułu.
Nadziei która na chwilkę zagościła w mojej duszy, musiało zrobić się słabo, bo
wyszła. No i co tu robić. Ja w kwestii komputera jestem zupełnym
"lajkonikiem", więc nic nie zdziałam, a widzę, że jedyna osoba w
której pokładałam całą nadzieję już się poddała. Bo Darek przekopał internet w
poszukiwaniu informacji o odzyskiwaniu danych, i nawet coś tam znalazł i coś
próbował zadziałać, ale jak się później dowiedziałam, największy problem polega
na tym, że nasz komputer nie działa w systemie operacyjnym Windows, tylko pod
Linux-em. No masz, że też musiał mi się trafić mąż informatyk. Każdy normalny
obywatel zainstalował by Windowsa, a ten musiał kombinować oczywiście, no i tak
wykombinował, że ja zdjęć nie odzyskam. No, ale te zdjęcia po nocach mi się
śniły i budziłam i myślałam co by tu jeszcze można w tym temacie zrobić. I
mówię do Darka, że może zanieść ten komputer do takiego magika co się w
odzyskiwaniu danych specjalizuje to może coś się jeszcze uda odzyskać z
wirtualnej przestrzeni. A on mi na to, żebym znalazła takiego co mi się
podejmie odzyskania danych z Linux a i, że zapłacę mu tyle, że kilka razy bym
do tego Janowca pojechała za te kasę i, że zapłacić z góry trzeba za taką
usługę i oczywiście żadnej gwarancji nie ma. No to wpadłam na lepszy pomysł.
Przecież w policji są tacy specjaliści od komputerów co to odzyskują dane
wykasowane. To trzeba ich nasłać na nasz komputer (pisząc np. jakiś
donos) to jak będą odzyskiwać cośmy wyrzucili to może i moje zdjęcia
znajdą. W ten sposób będziemy mieć pewność, że najlepsi specjaliści się zajmą
naszym komputerem i nie zrujnuje nas to finansowo, podatki przecież płacimy na
policje, to niech się na coś przyda. Słysząc to Darek uznał, że już kompletnie
sfiksowałam, a i propozycja oddania komputera w inne ręce ubodła jego ego dość
solidnie - jednym słowem wjechałam mężu mojemu na ambicje i podjął kolejną
próbę znalezienia moich skarbów. Tak przyznaję było to celowe działanie, pełne
premedytacji, ale tak bardzo mi zależało żeby Darek tego nie odpuszczał, bo
wiedziałam, że jeśli nie On to nikt inny tego Linux a nie odczaruje. No i po
trzech dniach w środku nocy obudził mnie jakiś szmer i patrzę na ekran mojego
komputera a tam... no wiadomo co - zdjęcie Janowca z mojej zaginionej
wycieczki. Mój bohater. Darek odzyskał chyba z milion plików. Rzeczy które
wyrzucaliśmy od początku tego komputera, tak że ten biedak ledwie chodził taki
był przeładowany, a przeglądanie zdjęć, żeby wyłowić te z Janowca zajęło nam
tydzień i odbywało się w takim tempie, że w czasie ładowania zdjęcia można było
spokojnie szarlotkę upiec. No ale przebrnęliśmy przez to no i są. Na szczęście
są.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz