niedziela, 8 września 2013

Słoneczne lubelskie

Wrzesień. Początek września. W radio ciągle trąbią, że ten weekend, który przed nami, będzie już ostatnim z letnią jeszcze pogodą. W sobotę pracuję, niedzielę mam wolną. No i już kombinuję, że może  by to wykorzystać i gdzieś się ruszyć. Ale mam problem.
Darek jest w delegacji i wraca dopiero w sobotę, i to wieczorem, i na pewno będzie zmęczony, i na pewno będzie chciał odpocząć, no i jak go przekonać, żeby odpoczywał aktywnie. Robię więc podchody w rozmowach telefonicznych już od początku tygodnia, aby wybadać grunt pod bardziej konkretne pytanie. A ponieważ mąż mój zna już moje chwyty i oczywiście przejrzał moje zamiary, zrezygnowany próbując jeszcze ugrać coś w tych negocjacjach, z niezdarną stanowczością stawia warunki :
        do 200km
        i przed 19:00 mamy być z powrotem w dużym pokoju, na kanapie, przed telewizorem.
Ok.
200km. Oczywiście rozumiem, że w jedną stronę. A jak na 19:00 chce być w domu to niech się liczy z tym, że wyjechać trzeba raniutko. Oj tam, trochę się nie wyśpi. Jeszcze zdąży, zima przed nami, a ja zmarzluch jestem i zimą raczej się nie szwendam, to się wtedy wyśpi. Tylko gdzie tu jechać. 200km. Z miejsca w którym mieszkamy, do miejsc które mnie interesują, jest jednak dość daleko. Ale chyba mam. Kilka lat temu zafundowaliśmy sobie z mężem samotny wyjazd do Kazimierza( samotny czyli bez Basi, taki romantyczny wypad).  A, że nie mieliśmy wtedy zbyt dużo czasu wycieczka ograniczyła się tylko do tego jednego miejsca. Rok później byliśmy tam jeszcze raz z Basią i dziadkiem, ale wtedy trafiła nam się tak paskudna pogoda, że przesiedzieliśmy prawie cały wyjazd w domku. Robiąc tylko krótkie spacery, między jedną a drugą ulewą. Dopiero ostatniego dnia odwiedziliśmy Lublin i Majdanek. Pomyślałam więc, że można by było znowu zajrzeć w te okolice i zobaczyć Janowiec i Nałęczów, miejsca które, od dawna mnie przyciągały. W limicie kilometrów się zmieszczę, a i czas powinniśmy mieć dobry jeśli odpowiednio wcześnie wyjedziemy. Przedstawiam więc moją propozycję przed starszyzną plemienną i czekam na decyzję. Plan zaakceptowany. Jedziemy w lubelskie. Wycieczka co prawda jednodniowa, no ale wiadomo, spakować się trzeba, no bo dzieci cały dzień poza domem, różne rzeczy mogą się zdarzyć, trzeba być przygotowanym. Pakowanie odstawiam rano i bardzo skromnie, co by od razu na starcie nie wyprowadzać Darka z równowagi. Cały dzień przed nami, jeszcze będzie okazja. Chociażby fakt, że dzieciom chrupki do samochodu wzięłam i szelest spadających okruchów na pewno podkopie jego dobre samopoczucie, ale może nie całkiem. Mam cichą nadzieję, że dla Niego to też będzie udany dzień. Wiem, że najchętniej zostałby w domu i odpoczął, wiem, że ruszy się z tego domu dla mnie, bo on z kolei wie, jaką mam wtedy frajdę. Kocham Go bardzo. No to skoro już wszyscy wszystko wiedzą to jedziemy. Wyjeżdżamy troszkę później niż miałam w planach, ale najistotniejszy jest fakt, że jedziemy. Motyla noga ! (w pierwotnej wersji było tu inne wyrażenie, ale użyte tylko w myślach, no wiadomo przy dzieciach nie uchodzi) Ostatni letni weekend, cieplutko, słoneczko, duuużo słoneczka, a ja – motyla noga – okularów nie zabrałam. No niby pierdoła, ale potrafi człowiekiem tąpnąć. I siedzę sobie w samochodzie, i świeci mi to piękne słońce, które tak uwielbiam, prosto w patrzały, jakby chciało ze mnie zadrwić i powiedzieć: chciałaś słoneczko do zdjęć – to masz. No mam w tej chwili nawet w nadmiarze. Ale ok. Wolę w nadmiarze niż bez.

Pierwszy będzie Janowiec.
I tu bardzo miła niespodzianka. Trafiło nam się darmowe zwiedzanie z okazji jakiegoś projektu realizowanego przez Unię Europejską. Przykro mi ale dokładnie nie pamiętam co to był za projekt. Grunt, że nasz podróżny budżet na tym skorzystał. Nie nacieszył się jednak tymi pieniążkami długo, bo tata postanawia postawić obiad w „Bidzie”. Nie wiem czy kojarzycie tę knajpę. Dają tam jeść w bardzo słusznych porcjach, nazwa jednak odzwierciedla raczej stan konta po wizycie u nich, a nie kategorię klienta. Ale zostawmy na razie „Bidę”, jeszcze do niej wrócimy. Na razie jesteśmy w Janowcu. Dzień, tak jak obiecywano w mediach letni i śliczny. Błękitne niebo, przepiękne słońce i przyjemnie cieplutko. Janowiec prezentuje się w tych okolicznościach zjawiskowo. Dzieci w świetnych humorach biegają zadowolone, ale trzeba ich mocno pilnować. Szczególnie Antosię, bo ciekawa wszystkiego, wszędzie chce wejść i nie potrafi dostrzec niebezpieczeństw, które kryją się w zamczyskach. Po obejrzeniu zamku udajemy się na skarpę, żeby nacieszyć oczy pięknymi pejzażami z Wisłą w roli głównej. Końcówka lata ma w sobie jakiś taki parny urok. Jakby posprzątane już pola i łąki, oddychały z ulgą, przygotowując się do zimowego odpoczynku. I tylko Wisła nadaje temu krajobrazowi trochę dynamiki i lekkiego orzeźwienia. Doprawdy sielskie widoki. Zwłaszcza, że za naszymi plecami stoi drewniany  dworek i zabudowania gospodarcze, w których urządzono wystawy. Może nie porywające, ale jest to na pewno dodatkowa atrakcja. To znaczy nie porywające dla mnie, ja tam wolę surowe mury, piękne krajobrazy, przestrzeń, wolność i „wiater” we włosach – zwłaszcza moich dzieci kiedy się dobrze bawią. Spacerujemy już w Janowcu ponad dwie godziny i w sumie pasowałoby już jechać dalej, ale jakoś trudno się z tym miejscem rozstać. Naprawdę polecam ten punkt na mapie polskich atrakcji. No ale na 19:00 mamy być w domu, więc zbieramy się i jedziemy zobaczyć Nałęczów.

No tu już takiego szału ni ma. O ile w Janowcu widoki zapierały mi dech w piersiach, tutaj dech zapiera woń unosząca się nad bajorkiem. W bajorku pływają kaczki, w które ciągle ktoś rzuca jedzeniem, chociaż na terenie parku są porozstawiane pisemne prośby aby ich nie dokarmiać. Panuje tu jednak totalna ignorancja, przez co w bajorze oprócz kaczek pływa także pół tony żarcia. Te biedne ptaszyska oczywiście nie są w stanie tego przerobić. W bajorku rozgościła się więc zgnilizna, którą zdecydowanie czuć w powietrzu. Fakt ten mocno zubaża  wrażenia których mógłby Nałęczów dostarczać. Uciekamy więc znad kałuży, aby poszukać czystego powietrza, bo trzeba się przewietrzyć. Nałęczów w porównaniu z Janowcem wypada mizernie. Wiem, że to dwie zupełnie różne miejscowości, ale spodziewałam się mocniejszych wrażeń. Uczciwie muszę jednak przyznać, że dzieci lepiej się bawiły w Nałęczowie.

A teraz jedziemy jeść. Do „Bidy”. Byliśmy tu już w czasie naszej poprzedniej wizyty w tej okolicy. Darek poznał to miejsce w czasie jednej ze swoich delegacji. I te kilka lat wstecz, naprawdę było warto tu zajechać. Dziś spotkało nas ogromne rozczarowanie. Niespecjalnie miła atmosfera. Jedzenie produkowane masowo i chyba z tygodniowym wyprzedzeniem, aby je tylko podgrzać w mikrofali. sprawiało, że na talerzu po kilku minutach od podania leżała podeszwa rozklapana na kotleta i coś co z założenia miało być ziemniakami, w rzeczywistości jednak było gumą niezdarnie wyciętą z opony samochodowej. I chociaż był to mój pierwszy posiłek tego dnia (więc wymagania moje nie były wyśrubowane) to okazało się, że nie jestem taka głodna jak myślałam. Naprawdę poważnie się zastanawiałam, czy dzieci mogą „To” jeść. A ja to chyba powinnam sobie jakąś dietę wprowadzić do menu. „Bida” zeszła na psy. Mam tylko nadzieję, że ich jeszcze nie podają, bo walory smakowe i estetyczne niestety coś takiego sugerowały. Kupując wodę do „posiłku”, Darek poprosił aby nie była z lodówki, ze względu na dzieci, co zostało kompletnie przez pana który go podliczał puszczone mimo uszu. Dostał wodę zmrożoną, o którą Tosia zrobiła awanturę, bo nie mogła się jej napić. I którą koniec końców grzaliśmy nad świeczką. Pani kelnerka stawia przed nami talerze nawet na nas nie patrząc i całą sobą wysyła przekaz „żreć co dali i . . .  wyjść”. Nic nikogo nie obchodzi, a już goście najmniej. Skoro już zapłacone, klient skasowany, czyli obrót w interesie jest. Wnerwia mnie to niesamowicie. Pisząc „to” mam na myśli totalną ignorancję. W naszych podróżach po Polsce zawsze najwięcej problemów mamy z gastronomią. O ileż mi ona już nerwów napsuła. A przecież jedzenie na ogół jest przyjemnością. W Polsce nawet jadąc w to samo miejsce po jakimś czasie, nigdy nie wiem czym dostanę. Lokale które odniosły jakiś sukces, po pewnym czasie przestają się starać. Po co skoro reklama, albo nazwa klienta przyciągnie. Jak już osiągną taki stan leją na wszystko i jadą po bandzie. Tak po prawdzie w tym kraju, to tylko jak pójdę do McDonalda, to mogę być pewna, że zawsze dostanę takiego samego paskuda. Powinna powstać jakaś kulinarna mapa Polski, żeby sprawdzić w którym lokalu da się zjeść, a które omijać szerokim łukiem. A może już coś takiego jest? Muszę sprawdzić w internecie.

Tak, tak na spacer w Nałęczowie dzieci przebrane. Spódnice bardziej pasowały do tej scenerii. Mam swoje odchyły :), ale faktem jest, że i okazało się cieplej niż przewidywałam.
     Te moje przebieranki sprawiły nam później trochę kłopotu. To znaczy oberwało mi się za nie trochę od męża. A było to tak :
Kiedy już napisałam relacje z tej wycieczki i miałam ją wklejać, okazało się, że nigdzie w komputerze nie mogę znaleźć zdjęć. Darek nawet zasugerował, że coś sobie uroiłam, i że nigdy ich tam nie było. Sama też zaczęłam się zastanawiać, czy przypadkiem nie zostały one wgrane na Darkowego laptopa. Ale ja znalazłam ślady. W koszu były trzy zdjęcia które osobiście wyrzuciłam.  Świadczy to dobitnie, że zdjęcia kiedyś na moim komputerze były. Tylko gdzie się podziały? Darek przekopał, przeorał cały komputer i ich nie znalazł. No to jak on ich nie znalazł, to ja wpadłam w panikę - "wielką i kosmatą". Bo o wielu rzeczach mój mąż nie ma pojęcia, ale komputery do nich nie należą. Trzy dni Darek walczył z moim komputerem, aby ustalić co się stało. Cdn

Te trzy dni były dla mnie jednym pasmem udręki, bo mam sporo bzików, ale zdjęcia są w ścisłej czołówce.  A tu się okazało, że moje zdjęcia z Janowca ktoś, (najprawdopodobniej Antonina, bo już kiedyś mi taki numer wycięła, tzn zdjęcia wycięła i do kosza powyrzucała, ale z kosza tośmy je łatwo odzyskali) tak skutecznie usunął, że nie ma ich nigdzie. Z całej wycieczki zostały tylko te trzy co wyciągnęliśmy z kosza. No myślałam, że oszaleję, ale robiłam dobrą minę, no bo cóż było robić jak tu już właściwie pozamiatane. Ostatecznie to tylko zdjęcia - próbowałam sobie tłumaczyć, ale nie potrafiłam uspokoić samej siebie. Pojadę do Janowca i zrobię nowe. No ale jak, jak to było miesiąc temu. Pogoda się zmieniła, dzieci trzeba by było inaczej ubrać - to już nie to samo. A za rok w tym samym czasie to już dzieciaków nie wcisnę w te same stroje. Patrząc na te moje zmagania ze sobą, mama wpadła na genialny pomysł - Weź ubierz dzieci w to co miały na wycieczce i porób im zdjęcia na białym tle, a jak pojedziesz do tego Janowca i zrobisz tam zdjęcia to ci Darek dzieci doklei. - :) Kochana mamusia nie mogła patrzeć na moją udrękę i taki chytry plan wymyśliła. A ja już naprawdę traciłam nadzieję. Tym bardziej, że Darek oznajmił już oficjalnie, że to się już raczej nie znajdzie. Bo próbował odzyskać zdjęcia z karty pamięci w aparacie, ale się nadpisały i znalazł tylko kilkanaście zdjęć z Nałęczowa. I PRZEZ TO, ŻE DZIECI W NAŁĘCZOWIE BYŁY UBRANE INACZEJ NIŻ W JANOWCU, NA POCZĄTKU NIE SKOJARZYŁ, ŻE TO TA SAMA WYCIECZKA. Bo no szukał, żółtych portek i białej bluzki nietoperza. Sprawa się z Nałęczowem wyjaśniła, ale nie zmieniło to faktu, że to co znaleźliśmy w aparacie to kilkanaście zdjęć z ok 200 zrobionych. I to jeszcze wszystkie na tej ławce z dziadkiem Prusem z brązu. No to już nie dół, to dwa metry mułu. Nadziei która na chwilkę zagościła w mojej duszy, musiało zrobić się słabo, bo wyszła. No i co tu robić. Ja w kwestii komputera jestem zupełnym "lajkonikiem", więc nic nie zdziałam, a widzę, że jedyna osoba w której pokładałam całą nadzieję już się poddała. Bo Darek przekopał internet w poszukiwaniu informacji o odzyskiwaniu danych, i nawet coś tam znalazł i coś próbował zadziałać, ale jak się później dowiedziałam, największy problem polega na tym, że nasz komputer nie działa w systemie operacyjnym Windows, tylko pod Linux-em. No masz, że też musiał mi się trafić mąż informatyk. Każdy normalny obywatel zainstalował by Windowsa, a ten musiał kombinować oczywiście, no i tak wykombinował, że ja zdjęć nie odzyskam. No, ale te zdjęcia po nocach mi się śniły i budziłam i myślałam co by tu jeszcze można w tym temacie zrobić. I mówię do Darka, że może zanieść ten komputer do takiego magika co się w odzyskiwaniu danych specjalizuje to może coś się jeszcze uda odzyskać z wirtualnej przestrzeni. A on mi na to, żebym znalazła takiego co mi się podejmie odzyskania danych z Linux a i, że zapłacę mu tyle, że kilka razy bym do tego Janowca pojechała za te kasę i, że zapłacić z góry trzeba za taką usługę i oczywiście żadnej gwarancji nie ma. No to wpadłam na lepszy pomysł. Przecież w policji są tacy specjaliści od komputerów co to odzyskują dane wykasowane. To trzeba ich nasłać na nasz komputer (pisząc np. jakiś donos)  to jak będą odzyskiwać cośmy wyrzucili to może i moje zdjęcia znajdą. W ten sposób będziemy mieć pewność, że najlepsi specjaliści się zajmą naszym komputerem i nie zrujnuje nas to finansowo, podatki przecież płacimy na policje, to niech się na coś przyda. Słysząc to Darek uznał, że już kompletnie sfiksowałam, a i propozycja oddania komputera w inne ręce ubodła jego ego dość solidnie - jednym słowem wjechałam mężu mojemu na ambicje i podjął kolejną próbę znalezienia moich skarbów. Tak przyznaję było to celowe działanie, pełne premedytacji, ale tak bardzo mi zależało żeby Darek tego nie odpuszczał, bo wiedziałam, że jeśli nie On to nikt inny tego Linux a nie odczaruje. No i po trzech dniach w środku nocy obudził mnie jakiś szmer i patrzę na ekran mojego komputera a tam... no wiadomo co - zdjęcie Janowca z mojej zaginionej wycieczki. Mój bohater. Darek odzyskał chyba z milion plików. Rzeczy które wyrzucaliśmy od początku tego komputera, tak że ten biedak ledwie chodził taki był przeładowany, a przeglądanie zdjęć, żeby wyłowić te z Janowca zajęło nam tydzień i odbywało się w takim tempie, że w czasie ładowania zdjęcia można było spokojnie szarlotkę upiec. No ale przebrnęliśmy przez to no i są. Na szczęście są.
   

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz