Koniec pobytu na mazurach dał początek nowej wyprawie. No bo
przecież trzeba było się przemieścić. Z Kętrzyna do Lelowa. Bo mnie zostało
jeszcze trochę urlopu, a Darek znowu wyjeżdża. No to wracam do Lelowa. Na
Kaczą.
Ale przecież nie najkrótszą drogą do celu. Taka trasa wymaga oprawy. I
godnych przystanków. Zostając po wschodniej stronie Polski, krętymi dróżkami,
pośród krajobrazów niemal nieskalanych działalnością człowieka, jedziemy do
Lelowa. Przez Ełk, ale tutaj tylko na chwilkę zatrzymujemy się nad jeziorkiem –
dosłownie 15min, bo mamy bardzo napięty harmonogram.
Naszym kolejnym punktem na trasie jest Tykocin. Na ten
przystanek zarezerwowałam zdecydowanie więcej czasu. Wybierałam się do tego
miasteczka już kilka lat i jakoś ciągle było nie po drodze. No to postanowiłam,
że tym razem drogę dopasuje do Tykocina.
Zamek, który wyrósł z kukurydzy. Od niego zaczęliśmy nasz
spacer, droga tak nas zaprowadziła. Dzisiejszy zamek to rekonstrukcja.
Oryginalna warownia niestety nie przetrwała wojennych zawirowań. No nie mniej
jednak, jest to niewątpliwie duża atrakcja tych okolic.
Tykocin to bardzo ciekawa miejscowość, w układzie
przestrzennym i architektonicznym, przetrwał tu, obraz dawnego polskiego
miasteczka. Zaś klimat tego miejsca, przybliża dziedzictwo poprzednich epok.
Jest to miejsce urokliwe i spokojne. W Tykocinie kręcono sceny do filmu i
serialu „U Pana Boga..”.
Pospacerowaliśmy troszkę, chciałoby się więcej, ale my dziś
szmat drogi mamy do przejechania i trzeba ruszać dalej. Dzień nam się trafił
cieplutki. Złośliwość aury nie zna granic. Taki dzień jak w sam raz do taplania
się w wodzie. I ten dzień oczywiście nastał akurat wtedy, kiedy my pobyt na
mazurach zakończyliśmy. No może człowiekiem tąpnąć, no oczywiście, że może. I
ja się troszkę zatrzęsłam z tego powodu, ale tylko wewnętrznie, co by nie psuć
sobie i innym dobrze zapowiadającej się wyprawy.
W trasie taka temperatura trochę jest jednak mecząca. Cały
dzień jazdy z dziećmi też nie poprawia samopoczucia, miałam więc przygotowane
jeszcze dwa przystanki, abyśmy mogli złapać oddech, przewietrzyć dzieci i nie
uszkodzić sobie zaworów bezpieczeństwa. Takim właśnie przystankiem na
przewietrzenie miał być Liw. No i z Tykocina nawigacja właśnie tam nas
prowadziła. Ale, ale do celu nie dotarliśmy. Droga nam się skończyła brutalnie
i nagle, bo została poddana remontowi, przez co chwilowo wcale jej nie było.
Została tylko potężna dziura. No i dupa blada. Próbowaliśmy zmusić nawigację do
znalezienia innej drogi, ale chyba była za daleko, bo nawigacja cały czas
zawracała nas do tej dziury w drodze, która czyniła tę drogę nieprzejezdną.
Darowałam więc i sobie i Darkowi, ten Liw, bo szukanie drogi do niego
kosztowałoby nas zbyt wiele nerwów i czasu. A w tym czasie, między próbą
odnalezienia drogi, a rezygnacją z szukania, na którymś z kolei zakręcie, w
Darusiowej głowie musiały wpaść na siebie te dwa neurony, co tam sobie
swobodnie krążą po jego półkulach, bo Daruś sobie przypomniał. To musiało być
dla niego ciekawe doświadczenie, bo normalnie to On niczego, nigdy nie pamięta.
„Amnezyja” totalna. A tymczasem takie zaskoczenie. Tym bardziej, że Daruś
przypomniał sobie, że gdzieś w okolicy, w której się aktualnie znajdowaliśmy
jest Jeruzal, czyli Wilkowyje – wioska z
serialu „Ranczo”. Daruś jest wielkim fanem tego serialu, razem z babcią śledzą
losy bohaterów. Zawziął się więc i Jeruzal znalazł. Do wioski nowiusieńki
asfalt wylany. Jeszcze nawet linie nie wymalowane, a ilość samochodów uczęszczających
tą drogą, sprawiła, że Darek od razu nabrał pewności, że jedzie dobrze. - No bo
gdzie indziej jechałoby tylu warszawiaków naraz. No rzeczywiście, wszyscy
jechali do Wilkowyj :). To pewnie popularność wioski i napływ zwiedzających,
spowodowały nowy asfalt na drodze donikąd.
A w wiosce kwitnie przemysł turystyczny. Są w sprzedaży balony z helem,
przyjechała budka z hod-dogami, a w sklepie u pani Krysi na pniu schodzi
sztandarowy produkt pierwszej potrzeby – Mamrot. Wszyscy obowiązkowo do zdjęcia
na niebieskiej ławeczce pozują (my też :). Fajne miejsce. Zabawnie było, tym
bardziej, że to taki typowy spontan. Nikt nie wiedział co zastaniemy.
Zaskoczenie było, ale bardzo pozytywne. Przez te zawirowania z brakiem drogi,
przez szukanie Jeruzala, mamy spore opóźnienie. Myślałam więc, że Darek będzie
chciał z tego ostatniego przystanku, który zaplanowałam zrezygnować. Ale nie.
Jedziemy do Drzewicy. To znaczy jedziemy w sumie do Lelowa, ale jeszcze
zahaczymy o Drzewicę. Dzień się przecież jeszcze nie skończył.
A w Drzewicy na nasze powitanie licznie przybyły chmary
komarów. Miałam wrażenie, że był nawet poczet sztandarowy, tak się cieszyły z
naszej wizyty. Ich liczna tu obecność, spowodowana jest podmokłym terenem i
bujnie pleniącą się roślinnością. Pokrzywy były miejscami wyższe ode mnie.
Zamek w Drzewicy robi fajne wrażenie. Szkoda, że jest niedostępny, bo zamknięty
na cztery spusty. Można było tylko pospacerować wokół zamku. Ale ten spacerek
do specjalnie przyjemnych nie należał. W pokrzywach mutantach, z asystą stada
komarów, ba żeby jednego, oblecieliśmy więc zamek dookoła, nie zatrzymując się
za długo w jednym miejscu. I popędziliśmy do samochodu się schować. Slalomem
między pokrzywami, mieliśmy nadzieję zmylić w ten sposób komarowy pościg. I
chociaż otworzyłam w samochodzie tylko jedne drzwi i błyskawicznymi ruchami
ulokowałam w nim dzieci i siebie, to i tak jeden komar zdążył się przedrzeć do
środka. Ale ten jego wyczyn okazał się misją samobójczą, bo go upolowałam. I
wcale nie mam z tego powodu wyrzutów sumienia, broniłam przecież potomstwa.
Po wizycie na zamku, trzeba było zajechać do sklepu,
uzupełnić zapasy wody pitnej i kupić coś do wypełnienia brzuszków dzieci. A, że
to wakacje weekend to trochę to trwało. Poza tym, trafiliśmy na kolejną dziurę
w drodze. Tym razem jednak był wytyczony objazd, myślę że przez drogowców. No i
ten objazd wywiódł nas w takie tereny, że zaczęłam się zastanawiać czy to
jeszcze Polska. Darek mnie uspokajał, że na pewno Polska, bo gdybyśmy opuścili
teren kraju to nawigacja by przestała działać. Pomyślałam sobie wtedy, że ta
informacja to nie jest specjalnie uspokajająca, bo miałam wrażenie, że ta nasza
nawigacja to właśnie nie działa i to od dawna. Dlatego błądzimy po województwie
świętokrzyskim, zamiast w województwie śląskim udawać się na zasłużony
odpoczynek.
Do Lelowa dotarliśmy o 0:45. Czyli już następnej doby. Mogę
więc napisać, że nasza podróż trwała prawie dwa dni:). Ale bardzo miło ją
wspominamy, bo co by nie pisać, nudno nie było.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz