Radowały się moje
oczy barwami jesieni. Postanowiłam uradować też resztę rodziny i wyciągnąć ich
w trasę. Mój niespokojny duch podszeptywał mi, że trzeba tę złotą jesień
uwiecznić w jakiejś godnej scenerii. Kierunek Świętokrzyskie.
Jest to znośna
odległość i atrakcji do oglądania sporo. Na pewno będzie ciekawie. Tym razem
wybrałam dość nietypowe jak na nas atrakcje, nie no oczywiście zamczyska też
będą. Ale zaczynamy dość nietypowo, bo jako pierwszy, zupełnym przypadkiem
trafił nam się Dąb Bartek. Zupełnym przypadkiem, bo jak wybieram atrakcje do
zwiedzania, to nie ustalam trasy, którą będziemy jechać. To są już sprawy
między Darkiem, a jego auto-mapą. Ja podaję tylko punkty wycieczki, a oni już
mnie wiozą gdzie trzeba. No i ta auto-mapa (swoją drogą bardzo mądra kobieta i
umie prowadzić), wybrała drogę obok której stał Dąb Bartek. Zatrzymaliśmy się
więc (no grzechem byłoby się nie zatrzymać) i poszliśmy się przyjrzeć z bliska
szanownemu drzewu. Wygląda rzeczywiście majestatycznie, ale przyznać trzeba, że
i trochę smutno. Taki biedny, zmęczony, popodpierany z każdej strony, miałam
wrażenie, że za chwilkę się obali (przewróci). Widać, że te setki lat nieźle
dało mu się we znaki. Ze spotkania z Bartkiem największą frajdę miała Basia. Bo
niedawno w szkole się o nim uczyła, a teraz mogła zobaczyć na własne oczy.
Przeżywała to bardzo. Jak bardzo świadczyć może fakt, iż zdjęciami Dębu,
zapełniła całą kartę pamięci w swoim aparacie. Ja też miałam dużą frajdę
patrząc na jej uradowaną buzię i rozpromienione oczka. Mam nadzieję, wreszcie
do niej dotarło, że to włóczenie się z nami to nie za karę. Ileż dłużej
zostanie w jej pamięci coś czego mogła doświadczyć niemal namacalnie. Zapach,
szelest liści, widok gałęzi – niczym ramion wyciągających się ku słońcu.
Chociaż Bartek w tej kwestii potrzebuje już niestety pomocy. Dąb nam się
trafił, jak przysłowiowej kurze ziarno i tak nas ucieszyła ta niespodziewana
atrakcja, jakby nastało Boże Narodzenie. Ruszamy dalej. Teraz zaplanowane już
relikty przeszłości związane z XVI wiecznym przemysłem hutniczym.
Samsonów.
Wizytę zaczynamy od zaopatrzenia w sklepie spożywczym, bo
standardowo Basia głodna. I urządzamy sobie piknik na parkingu obok pieca.
Dzieci pałaszują parówki na kawałku betonowego bloku, który posłużył nam za
ławeczkę. Widok ten popchnął w naszą stronę pewnego człowieka, który podszedł
do nas z informacją, że na placu są ławeczki i jest stolik przy którym można
usiąść. Dziękujemy za tę wskazówkę i przenosimy nasz piknik na plac. A ja od
razu w tej siwiejącej głowie analizę przeprowadzam. Czemu ten pan do nas
podszedł? Czy uznał, że trzeba zareagować bo dzieciaki zimne parówki po krzakach wtranżalają, to niech chociaż usiądą jak ludzie. Fajne miejsce.
Piec ogromny, komin też, ależ tam musiało być wielkie ognisko, a jak się dymić
musiało. Szkoda tylko, że wszędzie szkła
porozrzucane. Psuje to atmosferę. Dzieci trzeba ciągle upominać i odganiać od
niebezpiecznych miejsc, co psuje zabawę.
Ale w Polsce to już niestety tak jest, że jeśli gdzieś nie postawi się
szlabanu, ochroniarza i nie pobiera opłat za wejście to nikt tego nie uszanuje.
Gdyby natomiast ten szlaban tam był i za
wejście trzeba by było zapłacić, narzekalibyśmy, że w tym kraju zdzierstwo, niczego
nie można zobaczyć nie wyciągając
portfela. A jeśli są takie miejsca nie potrafimy tego uszanować i chociażby po
sobie posprzątać. Czas w Samsonowie jednak bardzo milo spędzony, oprócz jednego
incydentu z dziurą, ale w ogólnym rozrachunku plusy przysłoniły nam ten minus.
Bobrza.
Zostając w temacie przemysłowym udajemy się do Bobrzy i nad
Bobrzę. A tu duże zaskoczenie. Bo napisano zespół wielkopiecowy i trochę to
opacznie zrozumiałam. Na zdjęciach, które widziałam w internecie, też
zobaczyłam to co chciałam zobaczyć w efekcie czego zdumiał mnie fakt iż to
tylko jedna budowla. Okolica jednak bardzo urokliwa i widoki przyjemne, dzięki
czemu mój umysł szybko otrząsnął się ze zdumienia i spokojnie pospacerował w
kierunku relaksu. Stan ten nie trwał niestety długo, bo dzieci moje, bardzo
kreatywne, znalazły sobie zajęcie wykorzystując elementy otaczającej nas
przyrody. Na tę przyrodę składała się między innymi dzika jabłonka, która
zdążyła już zrzucić prawie wszystkie jabłka,a zrobiła to już dość dawno temu, w
konsekwencji czego duża część tych jabłuszek mocno rozmiękła i przybrała kolor
brązowy. Basia – nasz prowodyr, podniosła kilka z ziemi i rzuciła przed siebie.
Antosia – ślepy naśladowca próbuje robić to samo. Problem w tym, że 6 lat
różnicy między nimi, robi dużą różnicę. Przez 6 lat można się dużo nauczyć np.
o jabłuszkach, żeby tych brązowych nie podnosić, bo mogą przez palce
przeciekać. Z rzucaniem też mały berbeć ma duże problemy. Rączka krótka,
paluszki malutkie, nie chcą współpracować z głową, efekt jest taki, że patrzy
przed siebie a rzuca po bokach tą zepsutą amunicją, bo same ślepaki wybiera, są
chyba lepiej widoczne w trawie. Nawet trudno do niej podejść, bo trzeba się
uchylać przed bombardowaniem. Próbuję przerwać tę zabawę, ale udaje mi się to
tylko w połowie. Tzn. połowa dzieci (Basia) przestaje rzucać, ale druga połowa
pochłonięta nowym, ciekawym zajęciem ani myśli podporządkować się rozkazom
matki. Takie fajne zajęcie odkryła, czemu więc z niego rezygnować. No i kiedy
Tosia rzuca to inni też się przecież świetnie bawią – piszczą i podskakują. A,
że matka biadoli, zawsze o coś tam biadoli, żadna to nowina, był czas
przywyknąć. I udaje, że nie wie o co mi chodzi. Basia patrzy na mnie z miną,
która nie wróży nic dobrego, a w tym wzroku nawet nie próbuje ukryć
politowania. Brakuje tylko, żeby wyartykułowała jakiś szlagier typu: „Matka nie
dajesz rady”. Już wolałam jak tymi ogryzkami rzucała. Przynajmniej ona rzucała
w wiadomym kierunku. Nie żeby z Basi strzelec wyborowy był, ale 6 lat jednak robi
dużą różnicę. Jedyną skuteczną metodą na poskromienie żądzy zabawy Antosi,
okazuje się zdecydowane ograniczenie swobody ruchu. Czyli pakuję dzieci do
samochodu i zapinam pasy bezpieczeństwa( w których odkrywam dodatkowy atut –
zatrzymują dziecko w miejscu w którym je zostawiłam). Jest przy tej operacji
mała awantura, ale Tośka jest już trochę zmęczona tym szaleństwem, więc szybko
rezygnuje z walki o prawo do zabawy brązowymi kulkami w białe kropki (zgniłymi
jabłkami).
Ponieważ właśnie wyjrzało słońce, postanawiam troszkę
zmodyfikować plan wycieczki i proszę Darka, abyśmy zahaczyli o Wiśniówkę –
wioskę w której, jak wynikało z moich ustaleń, mają się znajdować szmaragdowe
jeziora – dwa. Wioskę auto-mapa nam znalazła, jeziorka niestety nie – ani
jednego. Droga nam się skończyła i musieliśmy zawrócić. Dostałam przy tej
okazji burę za brak organizacji. I jeszcze, że nie poważna jestem i dalej w tym
tonie jeszcze przez chwilkę. Podejrzewam, że Darek bardzo przeżył to
zawracanie. Dobra zostawiamy Wiśniówkę (ja tu jeszcze zajrzę) i wracamy na
wcześniej wyznaczone tory. Czyli kierunek Podzamcze Piekoszowskie. Szukając
jeziorka zgubiłam słońce. Ja to się mam z tą aurą. Ciągle tylko patrzę w niebo
i przeklinam każdą chmurkę, która przysłania mi moja ulubioną gwiazdę. No wiem,
wiem zachmurzone niebo też ma swój urok. Też się tak zawsze pocieszam jak mi
żarówkę zgaszą siły wyższe. No ale dość już o pogodzie. Przynajmniej na razie.
Mam większy problem, bo zażądałam od Darkowej nawigacji odnalezienia
Piekoszowa. A tu ani widu żadnych ruin. Druga wpadka pod rząd, jeszcze jedna i
dostanę czerwoną kartkę. Nie wiem co by to mogło być, ale wyobrażam sobie
najgorsze. Szlaban na komputer, telewizor, albo będę musiała gotować przez
tydzień (nie to raczej nie, to by była kara dla Darka :). Pilnuj się Kasiu bo
marnie skończysz. Próbując jeszcze wyjść z tego z twarzą, wysiadam z samochodu
w Piekoszowie (na postoju żeby nikt nie miał wątpliwości) i pędzę w kierunku
jakiejś tablicy informacyjnej na której narysowano mapę, z której nic a nic nie
rozumiem, ale próbuję z całych sił, no bo trzeba się zrehabilitować. I gapię
się jak ktoś tam w coś i im bardziej się gapię, tym bardziej tego czego szukam
tam nie ma. Z tej matni wyrywa mnie wycie klaksonu uruchomionego przez Darka, w
celu przywołania mnie do pojazdu. Daruś ze swoją auto-mapą odkryli miejsce
pobytu zamku. Czyli znowu punkt dla auto-mapy. Zaczyna mnie już drażnić ta ich
komitywa. Ale co tam, nie ma się co honorem unosić i tak nie mam szans
konkurować z auto-mapą. Ona na pewno nigdy mu nie powie żeby pomógł swoim
skarpetom dotrzeć do łazienki, bo nie dały rady same i leżą w przedpokoju bez
życia, a może nawet zaczęły się już rozkładać. Kochane moje słoneczko ma na
swoje skarpetusie świetny patent. Tak, że mogłoby się wydawać, że naprawdę
nauczył je chodzić do łazienki, a ściślej rzecz ujmując pod drzwi. Jak się
Daruś dobrze zamachnie w pokoju i trafi nimi w kant szafy (która stoi w
przedpokoju), odbijają się skarpetunie i rykoszetem lądują pod drzwiami
łazienki. Jaki inteligentny ten mój mąż. Wykorzystał prawa fizyki, żeby tyłka z
kanapy nie podnosić. Potem, przechodząc przez przedpokój do lodówki, jednym
solidnym kopniakiem umieści je w łazience, obok koszyka z praniem. Mój kochany
urwisek. Jakie typowe byłoby życie bez Niego. I ciągle jestem pod wpływem tego
chłopięcego uroku. Bo jak inaczej wytłumaczyć fakt, że kiedyś sama próbowałam
trafić swoimi skarpetami w ten.....kant. Ale tylko raz. Dobra dosyć tego, bo
bredzę coś bez sensu o skarpetach, to chyba ta sytuacja z auto-mapą wprawiła
mnie w ten dziwny stan. A miało być o wizycie w zamku.
Podzamcze Piekoszowskie
Zamek zastaliśmy w dziwnej scenerii. Po pierwsze stoi on na
zupełnie płaskim terenie, a po drugie, co zdziwiło mnie najbardziej, dookoła
zamku każdy kawałek ziemi to albo łąka, albo pole uprawne. Tak, że gdy się na
niego patrzy z pewnej odległości, człowiek ma wrażenie, że wyrasta on ze świeżo
zaoranej ziemi. Jakby wykiełkował na tym polu. Ruina oczywiście ma
niepodważalny urok i przymykając mocno oczy ten urok można zobaczyć, ale ja jak
zwykle patrzę na tę atrakcję z perspektywy dzieci. Zamek oczywiście w
zaniedbanej ruinie. Szkła, śmieci i urządzone samowolnie toalety w każdym
ciemniejszym kącie. To przygnębiające. A szczególnie dobija fakt, że to
spustoszenie sieją ludzie, którzy przyjechali pozwiedzać. Wielu z nich z
dziećmi. I czy któryś z tych „turystów” zastanowił się nad tym, że jeśli ten
stan rzeczy będzie trwał, to jego dzieci nie będą miały co pokazywać swojemu
potomstwu.
Bodzentyn
Bardzo urokliwe miejsce. Romantyczne ruiny (choć w
niewielkiej ilości). Wstęp wolny, więc wiadomo, że porządku upilnować się nie
da. Jednak tutaj nie był on tak uciążliwy. Mnie najbardziej spodobała się
organizacja przestrzeni wokół zamku. Boisko do gry, plac zabaw dla dzieci, a
wszystko to z widokiem na ruiny. Świetny pomysł. W Bodzentynie słońce bawiło
się ze mną w chowanego, polowałam więc na jego skąpe promyki niemalże całą
wizytę. Tak więc ja całą wizytę ganiałam z aparatem, natomiast dziewczynki całą
wizytę ganiały po placu zabaw i chyba miałyśmy taką samą frajdę.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz