niedziela, 13 października 2013

Zaczarowani przez świętokrzyskie



  Radowały się moje oczy barwami jesieni. Postanowiłam uradować też resztę rodziny i wyciągnąć ich w trasę. Mój niespokojny duch podszeptywał mi, że trzeba tę złotą jesień uwiecznić w jakiejś godnej scenerii. Kierunek Świętokrzyskie.
Jest to znośna odległość i atrakcji do oglądania sporo. Na pewno będzie ciekawie. Tym razem wybrałam dość nietypowe jak na nas atrakcje, nie no oczywiście zamczyska też będą. Ale zaczynamy dość nietypowo, bo jako pierwszy, zupełnym przypadkiem trafił nam się Dąb Bartek. Zupełnym przypadkiem, bo jak wybieram atrakcje do zwiedzania, to nie ustalam trasy, którą będziemy jechać. To są już sprawy między Darkiem, a jego auto-mapą. Ja podaję tylko punkty wycieczki, a oni już mnie wiozą gdzie trzeba. No i ta auto-mapa (swoją drogą bardzo mądra kobieta i umie prowadzić), wybrała drogę obok której stał Dąb Bartek. Zatrzymaliśmy się więc (no grzechem byłoby się nie zatrzymać) i poszliśmy się przyjrzeć z bliska szanownemu drzewu. Wygląda rzeczywiście majestatycznie, ale przyznać trzeba, że i trochę smutno. Taki biedny, zmęczony, popodpierany z każdej strony, miałam wrażenie, że za chwilkę się obali (przewróci). Widać, że te setki lat nieźle dało mu się we znaki. Ze spotkania z Bartkiem największą frajdę miała Basia. Bo niedawno w szkole się o nim uczyła, a teraz mogła zobaczyć na własne oczy. Przeżywała to bardzo. Jak bardzo świadczyć może fakt, iż zdjęciami Dębu, zapełniła całą kartę pamięci w swoim aparacie. Ja też miałam dużą frajdę patrząc na jej uradowaną buzię i rozpromienione oczka. Mam nadzieję, wreszcie do niej dotarło, że to włóczenie się z nami to nie za karę. Ileż dłużej zostanie w jej pamięci coś czego mogła doświadczyć niemal namacalnie. Zapach, szelest liści, widok gałęzi – niczym ramion wyciągających się ku słońcu. Chociaż Bartek w tej kwestii potrzebuje już niestety pomocy. Dąb nam się trafił, jak przysłowiowej kurze ziarno i tak nas ucieszyła ta niespodziewana atrakcja, jakby nastało Boże Narodzenie. Ruszamy dalej. Teraz zaplanowane już relikty przeszłości związane z XVI wiecznym przemysłem hutniczym.

Samsonów.
Wizytę zaczynamy od zaopatrzenia w sklepie spożywczym, bo standardowo Basia głodna. I urządzamy sobie piknik na parkingu obok pieca. Dzieci pałaszują parówki na kawałku betonowego bloku, który posłużył nam za ławeczkę. Widok ten popchnął w naszą stronę pewnego człowieka, który podszedł do nas z informacją, że na placu są ławeczki i jest stolik przy którym można usiąść. Dziękujemy za tę wskazówkę i przenosimy nasz piknik na plac. A ja od razu w tej siwiejącej głowie analizę przeprowadzam. Czemu ten pan do nas podszedł? Czy uznał, że trzeba zareagować bo dzieciaki zimne  parówki po krzakach wtranżalają, to niech  chociaż usiądą jak ludzie. Fajne miejsce. Piec ogromny, komin też, ależ tam musiało być wielkie ognisko, a jak się dymić musiało. Szkoda tylko, że wszędzie  szkła porozrzucane. Psuje to atmosferę. Dzieci trzeba ciągle upominać i odganiać od niebezpiecznych  miejsc, co psuje zabawę. Ale w Polsce to już niestety tak jest, że jeśli gdzieś nie postawi się szlabanu, ochroniarza i nie pobiera opłat za wejście to nikt tego nie uszanuje. Gdyby natomiast ten szlaban tam  był i za wejście trzeba by było zapłacić, narzekalibyśmy, że w tym kraju zdzierstwo, niczego nie można  zobaczyć nie wyciągając portfela. A jeśli są takie miejsca nie potrafimy tego uszanować i chociażby po sobie posprzątać. Czas w Samsonowie jednak bardzo milo spędzony, oprócz jednego incydentu z dziurą, ale w ogólnym rozrachunku plusy przysłoniły nam ten minus.

Bobrza.
Zostając w temacie przemysłowym udajemy się do Bobrzy i nad Bobrzę. A tu duże zaskoczenie. Bo napisano zespół wielkopiecowy i trochę to opacznie zrozumiałam. Na zdjęciach, które widziałam w internecie, też zobaczyłam to co chciałam zobaczyć w efekcie czego zdumiał mnie fakt iż to tylko jedna budowla. Okolica jednak bardzo urokliwa i widoki przyjemne, dzięki czemu mój umysł szybko otrząsnął się ze zdumienia i spokojnie pospacerował w kierunku relaksu. Stan ten nie trwał niestety długo, bo dzieci moje, bardzo kreatywne, znalazły sobie zajęcie wykorzystując elementy otaczającej nas przyrody. Na tę przyrodę składała się między innymi dzika jabłonka, która zdążyła już zrzucić prawie wszystkie jabłka,a zrobiła to już dość dawno temu, w konsekwencji czego duża część tych jabłuszek mocno rozmiękła i przybrała kolor brązowy. Basia – nasz prowodyr, podniosła kilka z ziemi i rzuciła przed siebie. Antosia – ślepy naśladowca próbuje robić to samo. Problem w tym, że 6 lat różnicy między nimi, robi dużą różnicę. Przez 6 lat można się dużo nauczyć np. o jabłuszkach, żeby tych brązowych nie podnosić, bo mogą przez palce przeciekać. Z rzucaniem też mały berbeć ma duże problemy. Rączka krótka, paluszki malutkie, nie chcą współpracować z głową, efekt jest taki, że patrzy przed siebie a rzuca po bokach tą zepsutą amunicją, bo same ślepaki wybiera, są chyba lepiej widoczne w trawie. Nawet trudno do niej podejść, bo trzeba się uchylać przed bombardowaniem. Próbuję przerwać tę zabawę, ale udaje mi się to tylko w połowie. Tzn. połowa dzieci (Basia) przestaje rzucać, ale druga połowa pochłonięta nowym, ciekawym zajęciem ani myśli podporządkować się rozkazom matki. Takie fajne zajęcie odkryła, czemu więc z niego rezygnować. No i kiedy Tosia rzuca to inni też się przecież świetnie bawią – piszczą i podskakują. A, że matka biadoli, zawsze o coś tam biadoli, żadna to nowina, był czas przywyknąć. I udaje, że nie wie o co mi chodzi. Basia patrzy na mnie z miną, która nie wróży nic dobrego, a w tym wzroku nawet nie próbuje ukryć politowania. Brakuje tylko, żeby wyartykułowała jakiś szlagier typu: „Matka nie dajesz rady”. Już wolałam jak tymi ogryzkami rzucała. Przynajmniej ona rzucała w wiadomym kierunku. Nie żeby z Basi strzelec wyborowy był, ale 6 lat jednak robi dużą różnicę. Jedyną skuteczną metodą na poskromienie żądzy zabawy Antosi, okazuje się zdecydowane ograniczenie swobody ruchu. Czyli pakuję dzieci do samochodu i zapinam pasy bezpieczeństwa( w których odkrywam dodatkowy atut – zatrzymują dziecko w miejscu w którym je zostawiłam). Jest przy tej operacji mała awantura, ale Tośka jest już trochę zmęczona tym szaleństwem, więc szybko rezygnuje z walki o prawo do zabawy brązowymi kulkami w białe kropki (zgniłymi jabłkami).

Ponieważ właśnie wyjrzało słońce, postanawiam troszkę zmodyfikować plan wycieczki i proszę Darka, abyśmy zahaczyli o Wiśniówkę – wioskę w której, jak wynikało z moich ustaleń, mają się znajdować szmaragdowe jeziora – dwa. Wioskę auto-mapa nam znalazła, jeziorka niestety nie – ani jednego. Droga nam się skończyła i musieliśmy zawrócić. Dostałam przy tej okazji burę za brak organizacji. I jeszcze, że nie poważna jestem i dalej w tym tonie jeszcze przez chwilkę. Podejrzewam, że Darek bardzo przeżył to zawracanie. Dobra zostawiamy Wiśniówkę (ja tu jeszcze zajrzę) i wracamy na wcześniej wyznaczone tory. Czyli kierunek Podzamcze Piekoszowskie. Szukając jeziorka zgubiłam słońce. Ja to się mam z tą aurą. Ciągle tylko patrzę w niebo i przeklinam każdą chmurkę, która przysłania mi moja ulubioną gwiazdę. No wiem, wiem zachmurzone niebo też ma swój urok. Też się tak zawsze pocieszam jak mi żarówkę zgaszą siły wyższe. No ale dość już o pogodzie. Przynajmniej na razie. Mam większy problem, bo zażądałam od Darkowej nawigacji odnalezienia Piekoszowa. A tu ani widu żadnych ruin. Druga wpadka pod rząd, jeszcze jedna i dostanę czerwoną kartkę. Nie wiem co by to mogło być, ale wyobrażam sobie najgorsze. Szlaban na komputer, telewizor, albo będę musiała gotować przez tydzień (nie to raczej nie, to by była kara dla Darka :). Pilnuj się Kasiu bo marnie skończysz. Próbując jeszcze wyjść z tego z twarzą, wysiadam z samochodu w Piekoszowie (na postoju żeby nikt nie miał wątpliwości) i pędzę w kierunku jakiejś tablicy informacyjnej na której narysowano mapę, z której nic a nic nie rozumiem, ale próbuję z całych sił, no bo trzeba się zrehabilitować. I gapię się jak ktoś tam w coś i im bardziej się gapię, tym bardziej tego czego szukam tam nie ma. Z tej matni wyrywa mnie wycie klaksonu uruchomionego przez Darka, w celu przywołania mnie do pojazdu. Daruś ze swoją auto-mapą odkryli miejsce pobytu zamku. Czyli znowu punkt dla auto-mapy. Zaczyna mnie już drażnić ta ich komitywa. Ale co tam, nie ma się co honorem unosić i tak nie mam szans konkurować z auto-mapą. Ona na pewno nigdy mu nie powie żeby pomógł swoim skarpetom dotrzeć do łazienki, bo nie dały rady same i leżą w przedpokoju bez życia, a może nawet zaczęły się już rozkładać. Kochane moje słoneczko ma na swoje skarpetusie świetny patent. Tak, że mogłoby się wydawać, że naprawdę nauczył je chodzić do łazienki, a ściślej rzecz ujmując pod drzwi. Jak się Daruś dobrze zamachnie w pokoju i trafi nimi w kant szafy (która stoi w przedpokoju), odbijają się skarpetunie i rykoszetem lądują pod drzwiami łazienki. Jaki inteligentny ten mój mąż. Wykorzystał prawa fizyki, żeby tyłka z kanapy nie podnosić. Potem, przechodząc przez przedpokój do lodówki, jednym solidnym kopniakiem umieści je w łazience, obok koszyka z praniem. Mój kochany urwisek. Jakie typowe byłoby życie bez Niego. I ciągle jestem pod wpływem tego chłopięcego uroku. Bo jak inaczej wytłumaczyć fakt, że kiedyś sama próbowałam trafić swoimi skarpetami w ten.....kant. Ale tylko raz. Dobra dosyć tego, bo bredzę coś bez sensu o skarpetach, to chyba ta sytuacja z auto-mapą wprawiła mnie w ten dziwny stan. A miało być o wizycie w zamku.

Podzamcze Piekoszowskie
Zamek zastaliśmy w dziwnej scenerii. Po pierwsze stoi on na zupełnie płaskim terenie, a po drugie, co zdziwiło mnie najbardziej, dookoła zamku każdy kawałek ziemi to albo łąka, albo pole uprawne. Tak, że gdy się na niego patrzy z pewnej odległości, człowiek ma wrażenie, że wyrasta on ze świeżo zaoranej ziemi. Jakby wykiełkował na tym polu. Ruina oczywiście ma niepodważalny urok i przymykając mocno oczy ten urok można zobaczyć, ale ja jak zwykle patrzę na tę atrakcję z perspektywy dzieci. Zamek oczywiście w zaniedbanej ruinie. Szkła, śmieci i urządzone samowolnie toalety w każdym ciemniejszym kącie. To przygnębiające. A szczególnie dobija fakt, że to spustoszenie sieją ludzie, którzy przyjechali pozwiedzać. Wielu z nich z dziećmi. I czy któryś z tych „turystów” zastanowił się nad tym, że jeśli ten stan rzeczy będzie trwał, to jego dzieci nie będą miały co pokazywać swojemu potomstwu.

Bodzentyn 
Bardzo urokliwe miejsce. Romantyczne ruiny (choć w niewielkiej ilości). Wstęp wolny, więc wiadomo, że porządku upilnować się nie da. Jednak tutaj nie był on tak uciążliwy. Mnie najbardziej spodobała się organizacja przestrzeni wokół zamku. Boisko do gry, plac zabaw dla dzieci, a wszystko to z widokiem na ruiny. Świetny pomysł. W Bodzentynie słońce bawiło się ze mną w chowanego, polowałam więc na jego skąpe promyki niemalże całą wizytę. Tak więc ja całą wizytę ganiałam z aparatem, natomiast dziewczynki całą wizytę ganiały po placu zabaw i chyba miałyśmy taką samą frajdę.   





























































                               

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz