Listopad 2013, był to dziwny miesiąc. Najpierw wycieczka z
okazji Święta Zmarłych przetykana zwiedzaniem, potem wyjazd po słoiki, który
oczywiście urozmaiciliśmy sobie wyprawami po okolicy.
A przecież to listopad- zimny miesiąc, a jak jest zimno to ja
się raczej nie szwendam. Siedzę w domu w ciepłych, wełnianych skarpetach z
gorącą herbatą i czekam na wiosnę. Dziwny był ten listopad, oj dziwny.
Do Kętrzyna zajechaliśmy w nocy. Bo wolny mieliśmy tylko
weekend, czyli dwa dni, z których szkoda nam było tracić cenne minutki. A tych
minut na pewno byłoby od groma, gdybyśmy wyjeżdżali rano. Bo to rano, jak
wyjeżdżamy, to już nigdy nie jest rano, chodź zawsze zamiar mam, wstać razem z budzikiem, to kończy się to, prawie zawsze
niekontrolowaną drzemką. A jak wynikną
jeszcze jakieś problemy techniczne, i przy pakowaniu się za długo zastanawiam
nad kolorem rajstop Barbary, to wyjeżdżamy kole południa. No to szkoda nam było
tego pół dnia i postanowiliśmy, że wyjedziemy zaraz jak skończę pracę, czyli
chwile po 22:00. Ale to oznaczało, że nie będę miała jak nas spakować. I
pakowanie spadnie na Darka, a pomagać mu miała babcia. Dwanaście godzin w pracy
myślałam, czy oni dadzą radę. I co godzinę dzwoniłam ze wskazówkami
praktycznymi, aż coś się chyba z zasięgiem stało, bo za siódmym razem się już
nie dodzwoniłam (i za każdym kolejnym razem też nie). Dopiero o 21:30 zadzwonił
Darek, z informacją, że jedzie po mnie. No to chyba ten zasięg już naprawili
jak on się dodzwonił. No ale prawie pół dnia nie miałam z nimi kontaktu i nie
mogłam sterować pakowaniem. A przecież ja mam taką długą praktykę, to na pewno
udzieliłabym im wielu cennych wskazówek (oprócz tych wytycznych na piśmie,
które zostawiłam na blacie w kuchni). No ciekawe jak oni sobie poradzili. Ostatecznie to przecież tylko dwa
dni. Podobno można je przetrwać w jednej koszuli, tak słyszałam, ale nigdy nie
próbowałam. Tak sobie pomyślałam, że jak ten Darek po mnie przyjedzie to może
zajrzę do bagażnika i szybciutko sprawdzę co zabrał, bo gdyby czegoś brakowało
to jeszcze można wrócić do Grodziska, ale zrezygnowałam z tego pomysłu. Nie
chciałam drażnić lwa.
Tak więc do Kętrzyna zajechaliśmy w nocy. Zabrałam dzieci z
samochodu i poszłam. Chociaż poszłam to złe określenie, powlokłam się. Długą,
mozolną drogą na czwarte piętro po chodach. Rozebrałam dzieci z odzieży
wierzchniej, a w tym czasie przyszedł Darek. Z bagażami, ale chyba nie
wszystkimi? A reszta gdzie? Pewnie się nie zabrał i trzeba będzie jeszcze raz
do samochodu zejść. Zaraz, zaraz, ale jak to się nie zabrał, jak przecież
dziadziuś wyszedł mu na pomoc. To na pewno by coś zabrał, gdyby tam było. Ta
moja karuzela czarnych myśli napawa mnie coraz większą grozą i z udawanym
spokojem pytam mojego męża gdzie jest reszta rzeczy?
–
Nie ma.
–
To znaczy?!
–
To znaczy, że to jest wszystko.
–
Dwie torby na dwa dni? Czy ty jesteś poważny? A
jak będzie i ciepło, i zimno, do tego deszcz, śnieg, burza i gradobicie?
–
Jeśli jutro wystąpią takie anomalia pogodowe, to
nie będziemy wychodzić z domu. A pojutrze do samochodu jakoś się przedrzemy,
żeby stąd odjechać. Jak mi ten grad szyb nie wytłucze, bo wtedy utkniemy w tym
oku cyklonu.
–
Jak się z dziećmi jeździ to trzeba być
przygotowanym na wszystko.
–
O tym, to ja już zdążyłem sam się przekonać
wciągu ostatnich paru lat . Tak jak i o tym, że jeśli coś będzie naprawdę
potrzebne, to okaże się że jest w domu i będę musiał to kupić. A nasze
bezpieczeństwo nie rośnie wprost proporcjonalnie, do ilości zabieranych
tobołków. - No chyba twoje. Prawa
Murphy'ego będzie mi tu wykładał i jakbym ja nie wiedziała, że rzeczy
nieprzewidywalne dlatego nazywa się nieprzewidywalnymi bo nie da się ich
przewidzieć.
–
No jak ty się w dwie torby spakowałeś, same
pieluchy, chusteczki i mleko z akcesoriami dla Tosi torbę zajmują. A reszta?
–
A reszta jest w drugiej torbie.
–
Kurtki te cieńsze im zabrałeś?
–
Mają tylko te kurtki w których przyjechały. Jak
będzie zimno to nie zmarzną, jak będzie ciepło, to się im bluzy zdejmie spod
tych kurtek, to w koszulkach się nie zgrzeją. Jak będzie deszcz to mają kaptury
przy kurtkach, jak będzie śnieg to mają kaptury przy kurtkach, jak będzie grad,
to kaski by im się w sumie przydały, ale
w domu kasków nie było.
–
A właśnie, że jeden był, w piwnicy przy Basi
rowerku.
Szukając piżam dla dzieci przy okazji przeglądam zawartość
tej drugiej torby. No ręce opadają.
–
Basia na dwa dni ma tylko dwie bluzki z długim
rękawem? A jak się obleje?
–
To wyschnie.
–
A jak się ubrudzi?
–
To będzie chodzić w brudnej, aż ta oblana nie wyschnie.
Dobra znalazłam piżamy idę umyć dzieci, trzeba się czymś
zająć, żeby nie myśleć o tym co mam w drugiej torbie, a raczej czego tam nie
ma, a moim zdaniem być powinno.
–
A gdzie jest mydło?
–
A co to babcia mydła nie ma.
–
No nie, mydła dzieciom nie zabrałeś?
–
No nie zabrałem. Ale zabrałem ten żel co im
kupujesz, a na nim jest jak byk napisane, że służy do mycia, jako szampon i
płyn do kąpieli, to jak taki jest wszechstronny, to go nalejemy do wanny może
sam dzieci umyje – niech się wykaże.
No nie ma mocnych na te jego żelazną logikę. Jakbym waliła
głową w kowadło. Dobrze, że chociaż szczoteczki do zębów zabrał, a nie kazał
myć babciną.
No jak już wiadomo, do Kętrzyna zajechaliśmy w nocy. A z tymi
nocnymi przyjazdami jest pewien problem, a właściwie dwa problemy i nazywają
się Basia i Tosia. Bo jak Basia z Tosią się wyśpią w samochodzie w trakcie
jazdy (a śpią zawsze bo to w końcu pora spania), to po przyjeździe do babci i
dziadka, za chiny ludowe nie można je zagonić do łóżka. I buja się z nimi człowiek
jeszcze ze dwie godziny zanim padną. Także czasem chodzimy wtedy spać w
okolicach 3:00. A potem rano próbujemy odsypiać. Ale nawet jeśli na tym
odsypianiu tracimy godzinkę czy dwie (my z Darkiem to czasami chętnie
poświęcilibyśmy i 4, ale z naszymi dziećmi to nie ma szans), to i tak się to
bardziej opłaca niż wyjazd rano.
Sobotę zaczynamy od wizyty u cioci. Trwała ona troszkę dłużej
niż się spodziewałam, ale nic to ważne, że później oddamy się moim ulubionym
zajęciom.
Prosna – miejscowość na którą trafiłam kiedyś błądząc po
internecie, a przykuła moją uwagę ruiną pałacu neogotyckiego. Wpisałam ją wtedy
na moją mapę z miejscami wartymi odwiedzenia i zupełnie o niej zapomniałam. Na,
bagatela, kilka lat. Ale niedawno (tzn. kilka miesięcy temu), Prosna przypomniała
mi o sobie, wynurzając się ni z tego ni z owego, na tej mojej mapie właśnie,
przy okazji szukania ciekawych przystanków. I do Prosny właśnie się udajemy w
tę listopadową sobotę. Po przyjeździe do wsi okazuje się, że obejrzenie ruin
nie będzie proste. Bo od strony drogi którą przyjechaliśmy i jednocześnie
jedynej drogi która biegnie przez wieś,
miejsce gdzie miał być pałac zasłaniają jakieś zabudowania gospodarcze,
na dodatek ogrodzone, z zamkniętą bramą. Myślę sobie, no tak, te zdjęcia co ja
w internecie oglądałam, to może były zrobione kilka lat temu. Ale przecież na
tamtych zdjęciach, to ten pałac z zupełnie innej strony oglądałam, to tam na
pewno można dotrzeć, tylko trzeba to jakoś okrążyć. No i tak jakoś na czuja
Daruś pałac okrążył (a ściślej rzecz
ujmując zajechał go bokiem), a ja do niego dotarłam. Sama. Bo okazało się, że
jest trochę grząsko. I nikt nie miał pewności, czy na końcu tej drogi, na
której mnie Darek wysadził pałac jest i czy jest do niego dostęp. Poszłam za
drogą. Skoro droga jest powinna dokądś prowadzić. No i nie myliłam się bo za
pierwszym zakrętem drogi zobaczyłam pałac wyłaniający się zza jakiejś kałuży.
Ale oprócz pałacu zobaczyłam coś jeszcze, przybitą do drzewa tabliczkę „Teren
prywatny wstęp wzbroniony”. Ale ogrodzenia nie było. A ja przecież nie idę tam
cegieł wynosić tylko zrobić kilka zdjęć, no dobra może kilkadziesiąt, ale zdjęć
tylko. A gdyby się ktoś czepił powiem, że ja żadnej tabliczki nie widziałam. Że
bardzo przepraszam, i że już sobie idę. No ale na razie idę jeszcze w drugą
stronę, to znaczy w pierwszą, to znaczy na razie idę, a nie wracam, do pałacu
idę znaczy. Ale jakoś tak niefajnie się zrobiło przez tę tabliczkę. I robiąc
zdjęcia zza kałuży, pomyślałam nawet czy nie zawrócić, ale ciekawość dała mi
porządnego kopniaka i ostrożnie podreptałam w stronę pałacu. I tak, jeszcze
kawałek, jeszcze z tamtej strony, jeszcze z boku, a jak już będę tam z boku i
się jeszcze trochę w lewo przesunę to powinno być fajne ujecie. A na dodatek
słońce mi się trafiło jak marzenie. No i chwilkę mi się zeszło. A tymczasem do
moich uszu zaczęło docierać szczekanie. Najpierw gdzieś tam, a potem
(niewyobrażalnie szybko) gdzieś tu. No to ładnie. To ja sobie te przepraszanie
mogę schować w buty. No widzisz Kasiu, taka jesteś przewidująca, a nie wpadłaś
na to, że tu nikt z tobą nie będzie się w dyskusje wdawał. No ciekawe jak ty
odegrasz tę skruchę przed bestią, która tu biegnie. No jasne jest, że facet
który przybił tę tabliczkę do drzewa, czai się tu gdzieś w krzakach i poluje na
takich ciekawskich turystów jak ja. Pewne jest również, że to bydle, które tu z
nim stróżuje jest specjalnie wyszkolone do obezwładniania przeciwnika. A w roli
tego przeciwnika dzisiaj występuję ja. Na własne życzenie można powiedzieć. Z
tymi faktami już nawet nie dyskutuję przyjęłam je za pewnik. Ale jakby tego
było mało, to przypomniał mi się jeszcze taki „amerykancki” film sensacyjny, gdzie pan zabija pana, bo
ten drugi pan(zabity), wszedł na jego posesje. No to ja się od razu
zastanawiam, czy w Polsce w takiej sytuacji można strzelać. Bo ja właśnie w tej
sytuacji się znajduję i to niestety po niewłaściwej stronie lufy. Ja się
zastanawiam, żołądek mi do gardła już podchodzi, a tymczasem zza drzewa wypada
ta bestia, która ma mnie rozszarpać na kawałki. Jest, tak na pierwszy rzut oka
wielkości piłki do nogi i wabi się kuleczka, wiem bo zza drzewa wyłoniła się
również pani właścicielka bestii i wyraźnie tak na bestię wołała. Kuleczka
próbowała nawet biec w moim kierunku, ale że jej imię idealnie odzwierciedlało
jej sylwetkę, w połowie drogi odechciało jej się toczyć. I tylko tym swoim
bziakaniem, próbowała jeszcze robić wrażenie. Odetchnęłam z ulgą, tym bardziej,
że właścicielka Kuleczki, ewidentnie nie była właścicielem posesji. Zrobiłam
jeszcze kilka zdjęć, żeby nie dać po sobie poznać, że ta ich zwykła przechadzka
wywołała u mnie taką paranoję i ruszyłam w drogę powrotną i to dużo, dużo
szybciej niż wtedy, kiedy szłam w przeciwnym kierunku. Żeby jak najprędzej
wyjść z tego terenu. Historię z psem opowiedziałam Darkowi w wielkim skrócie,
nie ma co robić z siebie przed mężem kretyna.
Pojechaliśmy dalej i znaleźliśmy drogowskaz ( o którym
podobno mąż mój wiedział, że powinien tam stać) „Do dworu Drogosze” i obraliśmy
kierunek zgodny ze wskazaniami drogowskazu. Jest to jednak obiekt zamknięty i
ogrodzony. Solidnym żelaznym płotem, który skutecznie wyhamował moje zapędy
poznawcze, nie to co jakaś tabliczka na drzewie. Więc zrobiłam tylko kilka
marnych fotek wciskając obiektyw aparatu między metalowe pręty, aż coś w nim
(tym aparacie) zatrzeszczało. A poza tym wszystkim, to Drogosze były mroczne.
I jeszcze na koniec Barciany. Pojechaliśmy zobaczyć czy coś
się tam zadziało, bo jak byliśmy w Barcianach jakiś czas temu to odnieśliśmy
wrażenie, że trwa tam remont lub jakieś prace konserwatorskie. No ale niestety
nic się od tamtego czasu nie zmieniło, tylko blachy zabezpieczające wejście do
zamku trochę przyrdzewiały.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz