sobota, 9 listopada 2013

Listopadowe Mazury

Listopad 2013, był to dziwny miesiąc. Najpierw wycieczka z okazji Święta Zmarłych przetykana zwiedzaniem, potem wyjazd po słoiki, który oczywiście urozmaiciliśmy sobie wyprawami po okolicy.
A przecież to listopad- zimny miesiąc, a jak jest zimno to ja się raczej nie szwendam. Siedzę w domu w ciepłych, wełnianych skarpetach z gorącą herbatą i czekam na wiosnę. Dziwny był ten listopad, oj dziwny. 
  

Do Kętrzyna zajechaliśmy w nocy. Bo wolny mieliśmy tylko weekend, czyli dwa dni, z których szkoda nam było tracić cenne minutki. A tych minut na pewno byłoby od groma, gdybyśmy wyjeżdżali rano. Bo to rano, jak wyjeżdżamy, to już nigdy nie jest rano, chodź zawsze zamiar mam, wstać razem z  budzikiem, to kończy się to, prawie zawsze niekontrolowaną drzemką.  A jak wynikną jeszcze jakieś problemy techniczne, i przy pakowaniu się za długo zastanawiam nad kolorem rajstop Barbary, to wyjeżdżamy kole południa. No to szkoda nam było tego pół dnia i postanowiliśmy, że wyjedziemy zaraz jak skończę pracę, czyli chwile po 22:00. Ale to oznaczało, że nie będę miała jak nas spakować. I pakowanie spadnie na Darka, a pomagać mu miała babcia. Dwanaście godzin w pracy myślałam, czy oni dadzą radę. I co godzinę dzwoniłam ze wskazówkami praktycznymi, aż coś się chyba z zasięgiem stało, bo za siódmym razem się już nie dodzwoniłam (i za każdym kolejnym razem też nie). Dopiero o 21:30 zadzwonił Darek, z informacją, że jedzie po mnie. No to chyba ten zasięg już naprawili jak on się dodzwonił. No ale prawie pół dnia nie miałam z nimi kontaktu i nie mogłam sterować pakowaniem. A przecież ja mam taką długą praktykę, to na pewno udzieliłabym im wielu cennych wskazówek (oprócz tych wytycznych na piśmie, które zostawiłam na blacie w kuchni). No ciekawe jak oni sobie  poradzili. Ostatecznie to przecież tylko dwa dni. Podobno można je przetrwać w jednej koszuli, tak słyszałam, ale nigdy nie próbowałam. Tak sobie pomyślałam, że jak ten Darek po mnie przyjedzie to może zajrzę do bagażnika i szybciutko sprawdzę co zabrał, bo gdyby czegoś brakowało to jeszcze można wrócić do Grodziska, ale zrezygnowałam z tego pomysłu. Nie chciałam drażnić lwa.

Tak więc do Kętrzyna zajechaliśmy w nocy. Zabrałam dzieci z samochodu i poszłam. Chociaż poszłam to złe określenie, powlokłam się. Długą, mozolną drogą na czwarte piętro po chodach. Rozebrałam dzieci z odzieży wierzchniej, a w tym czasie przyszedł Darek. Z bagażami, ale chyba nie wszystkimi? A reszta gdzie? Pewnie się nie zabrał i trzeba będzie jeszcze raz do samochodu zejść. Zaraz, zaraz, ale jak to się nie zabrał, jak przecież dziadziuś wyszedł mu na pomoc. To na pewno by coś zabrał, gdyby tam było. Ta moja karuzela czarnych myśli napawa mnie coraz większą grozą i z udawanym spokojem pytam mojego męża gdzie jest reszta rzeczy?
        Nie ma.
        To znaczy?!
        To znaczy, że to jest wszystko.
        Dwie torby na dwa dni? Czy ty jesteś poważny? A jak będzie i ciepło, i zimno, do tego deszcz, śnieg, burza i gradobicie?
        Jeśli jutro wystąpią takie anomalia pogodowe, to nie będziemy wychodzić z domu. A pojutrze do samochodu jakoś się przedrzemy, żeby stąd odjechać. Jak mi ten grad szyb nie wytłucze, bo wtedy utkniemy w tym oku cyklonu.
        Jak się z dziećmi jeździ to trzeba być przygotowanym na wszystko.
        O tym, to ja już zdążyłem sam się przekonać wciągu ostatnich paru lat . Tak jak i o tym, że jeśli coś będzie naprawdę potrzebne, to okaże się że jest w domu i będę musiał to kupić. A nasze bezpieczeństwo nie rośnie wprost proporcjonalnie, do ilości zabieranych tobołków. - No chyba twoje.  Prawa Murphy'ego będzie mi tu wykładał i jakbym ja nie wiedziała, że rzeczy nieprzewidywalne dlatego nazywa się nieprzewidywalnymi bo nie da się ich przewidzieć.
        No jak ty się w dwie torby spakowałeś, same pieluchy, chusteczki i mleko z akcesoriami dla Tosi torbę zajmują. A reszta?
        A reszta jest w drugiej torbie.
        Kurtki te cieńsze im zabrałeś?
        Mają tylko te kurtki w których przyjechały. Jak będzie zimno to nie zmarzną, jak będzie ciepło, to się im bluzy zdejmie spod tych kurtek, to w koszulkach się nie zgrzeją. Jak będzie deszcz to mają kaptury przy kurtkach, jak będzie śnieg to mają kaptury przy kurtkach, jak będzie grad, to kaski by im się w sumie  przydały, ale w domu kasków nie było.
        A właśnie, że jeden był, w piwnicy przy Basi rowerku.
Szukając piżam dla dzieci przy okazji przeglądam zawartość tej drugiej torby. No ręce opadają.
        Basia na dwa dni ma tylko dwie bluzki z długim rękawem?  A jak się obleje?
        To wyschnie.
        A jak się ubrudzi?
        To będzie chodzić w brudnej, aż ta oblana nie wyschnie. 
Dobra znalazłam piżamy idę umyć dzieci, trzeba się czymś zająć, żeby nie myśleć o tym co mam w drugiej torbie, a raczej czego tam nie ma, a moim zdaniem być powinno.
        A gdzie jest mydło?
        A co to babcia mydła nie ma.
        No nie, mydła dzieciom nie zabrałeś?
        No nie zabrałem. Ale zabrałem ten żel co im kupujesz, a na nim jest jak byk napisane, że służy do mycia, jako szampon i płyn do kąpieli, to jak taki jest wszechstronny, to go nalejemy do wanny może sam dzieci umyje – niech się wykaże.
No nie ma mocnych na te jego żelazną logikę. Jakbym waliła głową w kowadło. Dobrze, że chociaż szczoteczki do zębów zabrał, a nie kazał myć babciną.

No jak już wiadomo, do Kętrzyna zajechaliśmy w nocy. A z tymi nocnymi przyjazdami jest pewien problem, a właściwie dwa problemy i nazywają się Basia i Tosia. Bo jak Basia z Tosią się wyśpią w samochodzie w trakcie jazdy (a śpią zawsze bo to w końcu pora spania), to po przyjeździe do babci i dziadka, za chiny ludowe nie można je zagonić do łóżka. I buja się z nimi człowiek jeszcze ze dwie godziny zanim padną. Także czasem chodzimy wtedy spać w okolicach 3:00. A potem rano próbujemy odsypiać. Ale nawet jeśli na tym odsypianiu tracimy godzinkę czy dwie (my z Darkiem to czasami chętnie poświęcilibyśmy i 4, ale z naszymi dziećmi to nie ma szans), to i tak się to bardziej opłaca niż wyjazd rano.

Sobotę zaczynamy od wizyty u cioci. Trwała ona troszkę dłużej niż się spodziewałam, ale nic to ważne, że później oddamy się moim ulubionym zajęciom.
Prosna – miejscowość na którą trafiłam kiedyś błądząc po internecie, a przykuła moją uwagę ruiną pałacu neogotyckiego. Wpisałam ją wtedy na moją mapę z miejscami wartymi odwiedzenia i zupełnie o niej zapomniałam. Na, bagatela, kilka lat. Ale niedawno (tzn. kilka miesięcy temu), Prosna przypomniała mi o sobie, wynurzając się ni z tego ni z owego, na tej mojej mapie właśnie, przy okazji szukania ciekawych przystanków. I do Prosny właśnie się udajemy w tę listopadową sobotę. Po przyjeździe do wsi okazuje się, że obejrzenie ruin nie będzie proste. Bo od strony drogi którą przyjechaliśmy i jednocześnie jedynej drogi która biegnie przez wieś,  miejsce gdzie miał być pałac zasłaniają jakieś zabudowania gospodarcze, na dodatek ogrodzone, z zamkniętą bramą. Myślę sobie, no tak, te zdjęcia co ja w internecie oglądałam, to może były zrobione kilka lat temu. Ale przecież na tamtych zdjęciach, to ten pałac z zupełnie innej strony oglądałam, to tam na pewno można dotrzeć, tylko trzeba to jakoś okrążyć. No i tak jakoś na czuja Daruś  pałac okrążył (a ściślej rzecz ujmując zajechał go bokiem), a ja do niego dotarłam. Sama. Bo okazało się, że jest trochę grząsko. I nikt nie miał pewności, czy na końcu tej drogi, na której mnie Darek wysadził pałac jest i czy jest do niego dostęp. Poszłam za drogą. Skoro droga jest powinna dokądś prowadzić. No i nie myliłam się bo za pierwszym zakrętem drogi zobaczyłam pałac wyłaniający się zza jakiejś kałuży. Ale oprócz pałacu zobaczyłam coś jeszcze, przybitą do drzewa tabliczkę „Teren prywatny wstęp wzbroniony”. Ale ogrodzenia nie było. A ja przecież nie idę tam cegieł wynosić tylko zrobić kilka zdjęć, no dobra może kilkadziesiąt, ale zdjęć tylko. A gdyby się ktoś czepił powiem, że ja żadnej tabliczki nie widziałam. Że bardzo przepraszam, i że już sobie idę. No ale na razie idę jeszcze w drugą stronę, to znaczy w pierwszą, to znaczy na razie idę, a nie wracam, do pałacu idę znaczy. Ale jakoś tak niefajnie się zrobiło przez tę tabliczkę. I robiąc zdjęcia zza kałuży, pomyślałam nawet czy nie zawrócić, ale ciekawość dała mi porządnego kopniaka i ostrożnie podreptałam w stronę pałacu. I tak, jeszcze kawałek, jeszcze z tamtej strony, jeszcze z boku, a jak już będę tam z boku i się jeszcze trochę w lewo przesunę to powinno być fajne ujecie. A na dodatek słońce mi się trafiło jak marzenie. No i chwilkę mi się zeszło. A tymczasem do moich uszu zaczęło docierać szczekanie. Najpierw gdzieś tam, a potem (niewyobrażalnie szybko) gdzieś tu. No to ładnie. To ja sobie te przepraszanie mogę schować w buty. No widzisz Kasiu, taka jesteś przewidująca, a nie wpadłaś na to, że tu nikt z tobą nie będzie się w dyskusje wdawał. No ciekawe jak ty odegrasz tę skruchę przed bestią, która tu biegnie. No jasne jest, że facet który przybił tę tabliczkę do drzewa, czai się tu gdzieś w krzakach i poluje na takich ciekawskich turystów jak ja. Pewne jest również, że to bydle, które tu z nim stróżuje jest specjalnie wyszkolone do obezwładniania przeciwnika. A w roli tego przeciwnika dzisiaj występuję ja. Na własne życzenie można powiedzieć. Z tymi faktami już nawet nie dyskutuję przyjęłam je za pewnik. Ale jakby tego było mało, to przypomniał mi się jeszcze taki „amerykancki”  film sensacyjny, gdzie pan zabija pana, bo ten drugi pan(zabity), wszedł na jego posesje. No to ja się od razu zastanawiam, czy w Polsce w takiej sytuacji można strzelać. Bo ja właśnie w tej sytuacji się znajduję i to niestety po niewłaściwej stronie lufy. Ja się zastanawiam, żołądek mi do gardła już podchodzi, a tymczasem zza drzewa wypada ta bestia, która ma mnie rozszarpać na kawałki. Jest, tak na pierwszy rzut oka wielkości piłki do nogi i wabi się kuleczka, wiem bo zza drzewa wyłoniła się również pani właścicielka bestii i wyraźnie tak na bestię wołała. Kuleczka próbowała nawet biec w moim kierunku, ale że jej imię idealnie odzwierciedlało jej sylwetkę, w połowie drogi odechciało jej się toczyć. I tylko tym swoim bziakaniem, próbowała jeszcze robić wrażenie. Odetchnęłam z ulgą, tym bardziej, że właścicielka Kuleczki, ewidentnie nie była właścicielem posesji. Zrobiłam jeszcze kilka zdjęć, żeby nie dać po sobie poznać, że ta ich zwykła przechadzka wywołała u mnie taką paranoję i ruszyłam w drogę powrotną i to dużo, dużo szybciej niż wtedy, kiedy szłam w przeciwnym kierunku. Żeby jak najprędzej wyjść z tego terenu. Historię z psem opowiedziałam Darkowi w wielkim skrócie, nie ma co robić z siebie przed mężem kretyna.

Pojechaliśmy dalej i znaleźliśmy drogowskaz ( o którym podobno mąż mój wiedział, że powinien tam stać) „Do dworu Drogosze” i obraliśmy kierunek zgodny ze wskazaniami drogowskazu. Jest to jednak obiekt zamknięty i ogrodzony. Solidnym żelaznym płotem, który skutecznie wyhamował moje zapędy poznawcze, nie to co jakaś tabliczka na drzewie. Więc zrobiłam tylko kilka marnych fotek wciskając obiektyw aparatu między metalowe pręty, aż coś w nim (tym aparacie) zatrzeszczało. A poza tym wszystkim, to Drogosze były mroczne.

I jeszcze na koniec Barciany. Pojechaliśmy zobaczyć czy coś się tam zadziało, bo jak byliśmy w Barcianach jakiś czas temu to odnieśliśmy wrażenie, że trwa tam remont lub jakieś prace konserwatorskie. No ale niestety nic się od tamtego czasu nie zmieniło, tylko blachy zabezpieczające wejście do zamku trochę przyrdzewiały.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz