Droga do Skrzyszowa przez te nasze ciekawe postoje trochę nam
się wydłużyła i na cmentarz dotarliśmy na samą końcówkę mszy. No muszę
przyznać, że trochę z premedytacją.
Bo od kilku dni krążyły w mojej głowie
czarne wizje: Antosia i Basia, szukające rozrywki na cmentarzu, przez około 2h,
w czasie trwania nabożeństwa. I ci wszyscy obserwatorzy obecni na cmentarzu, a
część z nich to przecież rodzina i znajomi. A u jednej tej rodziny mieliśmy się
przecież zatrzymać. Więc bezpieczniej było się spóźnić, żeby zmniejszyć ryzyko
skandalu i nie spalić sobie mety. A i te 20 min spędzonych na cmentarzu
wystarczyło, aby Basia podczas procesji zaczęła tańczyć, a Antosia podjęła
kilka, udaremnionych przez nas, prób wdrapania się na pomnik Babci i Dziadka (a
później ich sąsiada). Obie młode damy próbowały również pozbawić chryzantemy
ich malutkich łepków, a z płatków urządzić sypanie kwiatów – Basi się chyba
procesje pomyliły. 20 min. I opuszczaliśmy cmentarz w tempie cokolwiek
podejrzanym. Ale ciocia nadal zapraszała nas gorąco, więc chyba dużego obciachu
nie narobiliśmy.
Teraz trzeba coś zjeść i trochę odpocząć. Liczyłam na to, że
zmęczone po podróży, dzieci padną jak kawki, ale się przeliczyłam.
Zorganizowały sobie bowiem w nowym miejscu takie ciekawe zabawy, że odpoczynek
odłożyły na później (bliżej nie określone później). Dzieci swoje, a ja mam
przecież swoje plany. I chciałabym (jakoś, podstępem) położyć je spać, żeby
jutro były wypoczęte i miały siłę na odkrywanie nowych miejsc. A poza tym my
też chętnie byśmy odsapnęli. Bo przecież na jutro wycieczkę zaplanowałam.
Okolice bowiem bardzo ciekawe. Nie będziemy zatem, siedzieć cały dzień w cioci
kuchni i popijać herbatki za herbatką, bo jedyna aktywność jaką w ten sposób
możemy osiągnąć, to coraz większy ruch w okolicach toalety. Mamę się z ciocią
zostawi, niech przez pół dnia słucha plotek to nam w drodze powrotnej powtórzy.
W czasie tych moich rozmyślań przy herbatce :), dzieci zasnęły – same.
Rozładowały się akumulatorki i padły. Czas najwyższy bo moja bateria też już
była na wyczerpaniu.
Po szybko przespanej nocy nastał ranek. I to samo w sobie nie
jest specjalnie zaskakujące. Ale ten poranek różnił się zdecydowanie od
poranków przed wyjazdem, no a przecież mamy jechać. Spokojne, leniwe śniadanko,
żadnego pakowania (no dobra, podręcznej torbie trochę zwiększyłam gabaryty, ale
to, to przecież nic – podstawowe wyposażenie). Normalnie jak nie u nas. No
fakt, bo nie u nas u cioci.
No dobra jedziemy. Bo dni teraz krótkie. Pan od pogody
przepowiadał, że po południu nadciągną deszczowe chmury, to trzeba wykorzystać
te chwile ze słońcem, które rzadko bo rzadko, ale jeszcze czasem wygląda.
Zatrzymujemy się w Melsztynie. Mieliśmy co prawda oglądnąć te
ruinki w drodze powrotnej, ale tak jakoś, przejeżdżając tuż obok i korzystając
z tego, że nam dzieci jeszcze nie posnęły postanowiliśmy zboczyć z kursu i
oszukać nawigację. Okolice zamku to bardzo urokliwe miejsce. Jego położenie,
nie pozwala ani na moment spuścić dzieci z oka, a Antosia to bardzo aktywna
krajtroterka. Nabiegałam się więc po tych pagórkach z moim małym odkrywcą,
który musiał zajrzeć dokładnie w te same dziury co siostra. A, że siostra
starsza i z racji wieku przysługuje jej więcej swobody, skrzętnie ją
wykorzystuje. I przechadza się po tych resztkach zamczyska, jakby spacerowała,
po Wawelskich krużgankach. A ja drepcząc za nią z Antosią, ciągle kontroluję
czy ją nadal całą widać, czy już wpadła w jakąś dziurę i potrzebuje ratunku.
Ogólnie wizyta na tym zamku, z tak małymi dziećmi, była dość męcząca. Ale kiedy
mój mały podróżnik wreszcie się na chwile zatrzymał i spokojnie mogłam spojrzeć
przed siebie... Widoki... Widoki trudne do opisania. To niewyraźne słońce, ta
mgła unosząca się nad Dunajcem i powietrze które wdzierało mi się do płuc z
taką intensywnością, która wyostrza wszystkie zmysły. I byłam wstanie patrzeć
dalej i widzieć więcej. Usłyszeć spokojny oddech ziemi układającej się do snu.
Otulonej ciszą jak jedwabnym szalem. Bo
trafiliśmy na klimat późnej jesieni.
Wytrzyszczka zamek Tropsztyn – i zonk. Zamek przez chwilkę
pooglądaliśmy sobie tylko z trasy bo zastaliśmy zamknięte wrota na których
powieszono tabliczkę, że zamek udostępniony jest do zwiedzania tylko w lipcu i
sierpniu buuuu... :( A tak nam się akurat słońce wyklarowało. Rozczarowana
byłam tym niepowodzeniem strasznie. Ale jak to mówią nie ma tego złego. Będzie
powód żeby tu wrócić, bo tego zamku nie daruję.
Kolejny przystanek Nowy Sącz. McDonald w Nowym Sączu. No
przecież ta nasza McBarbara to jest wstanie psychikę człowiekowi skrzywić swoim
mędzeniem o happy-melu. I chociaż bardzo się staramy omijać tego paskuda
szerokim łukiem to czasem, po prostu dla naszego spokoju wydaję tę dychę na
cztery kawalątka ptaka w potrójnej panierce, trzy fryty, roztwór nasycony –
cukrem - o pojemności 0,2 i jabłko wyhodowane specjalnie na potrzeby McDonalda
na stepach akermańskich. Wiem, że nie powinnam, wróć- nie powinniśmy, jej
ulegać, ale że spokoju ducha nigdy za wiele, a tego spokoju w podróży, z
dziećmi wiele trzeba, to czasem dla naszego spokoju...
Jedziemy dalej nasz ostatni dziś przystanek to perła południa
– Rytro.
Kiedy dotarliśmy na miejsce niebo spowijały ołowiowe chmury i
nie pozostawiały złudzeń, kto dzisiaj rządzi na niebie. Miałam tylko nadzieję,
że nie zaczną wylewać na nas swojej zawartości, jakimiś niekontrolowanymi
wyciekami, przynajmniej do czasu, aż zwiedzimy zamek i wrócimy do samochodu. Bo
trzeba przyznać, że wcześniejsze przystanki (jeszcze ze słońcem) były dużo
cieplejsze. Rytro natomiast, przywitało nas temperaturą odczuwalną,
zdecydowanie poniżej moich oczekiwań. Ale co zrobić. Jak się nie ma co się
lubi, to trzeba szybko polubić to co jest, żeby sobie humoru nie psuć, co też
zrobiłam. Rytro – ślicznie położona wioska w Beskidzie Sądeckim. Jej urok to
właśnie górki i pagórki. A na jednym z tych pagórków stoi, a raczej stał zamek,
bo teraz to już malowniczo położona ruina. Miejsce to bardzo łatwo zlokalizować
– wzrokiem, bo z daleka widać wieżę wyłaniającą się spośród drzew. Obraliśmy
więc kurs na zamek i po kilku minutach dojechaliśmy do parkingu, którym była
mocno sfatygowana łąka z tabliczką „parking płatny”. Te informacje upewniły
mnie, że jesteśmy we właściwym miejscu. Darek zatrzymał maszynę, to ja od razu
chciałam z niej wyskakiwać, dzieci pod pachę i w drogę póki jeszcze nie pada.
Ale jeszcze w ostatniej chwili, zanim moje nogi, dostały sygnał od galopujących
myśli, spojrzałam na Darka i zostałam na miejscu. A Darek, przytulił
kierownice, spojrzał w sufit samochodu i stwierdził :
–
Ten zamek to musi być kawał drogi stąd, a ta
droga będzie cały czas pod górkę. - No Amerykę odkrył- myślę sobie- też mi
nowina, że zamek w górach stoi na górze. A czego on się spodziewał ?. Ale
czekam spokojnie na dalszy ciąg, bo na pewno będzie dalszy ciąg, bo to co do
tej pory wybrzmiało to było zdanie oznajmujące – oznajmujące mi, że wizyta we
wsi Rytro będzie bardziej niespodziewana niż się spodziewam.
–
Tam na pewno da się dojechać. - Aha.
–
I to założę się, że pod sam zamek. - Aha. Ja nie
wiem na pewno czy tam się da dojechać, ale pewne jest to, że Darek spróbuje,
jeśli tylko samochód zmieści mu się między drzewami.
–
Tam jest jakaś droga i prowadzi w górę to może
spróbujemy pojechać. - Kiwam głową, Darek niech myśli, że na znak, że tak, ale
to kiwanie to po to, żeby wytrząchać sobie te wszystkie zdania z wykrzyknikiem
które cisną mi się na usta i przy okazji szybciej przyswoić sobie
rzeczywistość.
Droga, owszem, ale jako dojazd do posesji tam figurowała. Za
ostatnim domem droga, z drogi zamieniła się w szeroką ścieżkę, ale samochód się
zmieścił, więc Darek pojechał. Ścieżka, jak wiadomo ma dwie strony. Prawą i
lewą. I o ile prawa strona ścieżki mnie bardzo nie martwiła, bo była zrobiona z
lasu i ewentualne niekontrolowane zboczenie ze ścieżki mogło się jedynie
skończyć wizytą na drzewie, co przy tej prędkości nie było by specjalnie
groźne. To o lewej stronie, z takim spokojem nie mogłam myśleć, bo lewa strona
ścieżki kończyła się dziurą w której płynął strumyk. Jego wody raczej nie
stwarzały dużego zagrożenia dla życia, gdyby do niego wpaść, ale gdyby do niego
wpaść, samochodem, z kilkumetrowej
skarpy to już chyba dla życia byłby groźny. I o to nasze życie zaczęłam się odrobinkę
niepokoić. Przejechaliśmy tą ścieżką jeszcze kawalątek i Darek się zatrzymał.
Zerknęłam w prawo – las, czyli po staremu, zerknęłam w lewo, atu kładka, z
pięciu desek, przerzucona nad wąwozem na dnie którego płynął strumyk. O matko!
Myślę sobie – O MATKO, MATKO, MATKO! No na tę kładkę to on się na pewno nie
zmieści, a jak powie: To może spróbujemy – to już na pewno nie będę kiwać
głową, żeby wykiwać te wszystkie zdania z wykrzyknikiem i zafunduje mu skok na
bandżi jak mu trzeba mocnych wrażeń i przypływu adrenaliny.
–
Tam dalej, w górę to już nie ma co jechać. - No
i nie ma nawet po czym jechać, bo to co tam widać to już nie ścieżka, tylko
ścieżynka wydeptana przez krasnoludki poprzedniej wiosny (ja w myślach).
–
Noooo...
–
No i wydaje mi się, że jesteśmy po złej stronie
tego strumyka.
–
Noooo...
–
To chyba trzeba zawrócić. - CHYBA!?!
–
Tak.
Wróciliśmy szczęśliwie na parking z tabliczką „parking
płatny”, na którym nie było komu za ten parking zapłacić, ale gdyby ktoś,
ktokolwiek pojawił się na horyzoncie to bym go dogoniła i zapłaciła, za ten
sfatygowany kawałek łąki który zajęliśmy. Jak tylko samochód się zatrzymał,
wyskoczyłam z niego, nie patrząc uprzednio na Darka (nie popełnia się dwa razy
tych samych błędów), i od razu wypakowałam z samochodu dzieci, żeby nie było
wątpliwości, że teraz drogi do zamku będziemy szukać tylko i wyłącznie na
własnych nogach. Spojrzałam w niebo i okazało się, że ołów nad naszymi głowami
zrobił się jeszcze cięższy. A na dodatek rozhulał się bardzo wiatr. Pozapinałam
więc dziewczynkom kurtki pod samą szyje.
Antosi przywiązałam czapkę do głowy, i tak będzie ją zdejmować, ale więcej
czasu jej to zajmie, dzięki czemu dłużej będzie na głowie. Basi też kazałam
czapkę założyć, ale Basia czapki nie zabrała. W pierwszej chwili pomyślałam
złośliwie, to jak nie zabrałaś to niech ci wiatr hula we włosach, ale w
następne chwili oddałam jej moją czapkę i problem rozwiązany. Może nie wszystko
będzie widziała, ale klapciuchy jej nie zmarzną. Odsunęłam się znacznie od
samochodu (żeby nie było wątpliwości, że dopóki nie znajdę zamku to do niego
nie wsiadam) i spojrzałam na Darka. Patrzył przed siebie, w kierunku, w którym
według wszelkich przesłanek powinien być obiekt naszego zainteresowania, i
chyba liczył kroki które będzie musiał zrobić aby dotrzeć do celu, i chyba już
długo liczył, bo wyglądał jakby miał zemdleć. Wyrwałam go z tego letargu krótką
komendą:
–
Chodź. - I poszliśmy. No kondycja mojej rodzinki
nie powala, to znaczy powala, ale rodzinkę na kolana. Ścieżka owszem cały czas
pod górkę, ale jeszcze się dobrze nie zaczęła, a już nas zmęczyła. Darek jednak
wystartował do przodu i co jakiś czas udając, że czeka na mnie i dzieci robi
sobie przystanki, żeby złapać oddech i nie stracić twarzy. Barbara sapie tak
głośno, że gdyby w pobliżu spał jakiś niedźwiedź to na pewno by go obudziła. I
oczywiście zaczyna swoje:
–
Daleko jeszcze? - A skąd ja mam wiedzieć czy
daleko, czy ja tu kiedyś byłam? Nie.
–
Nie mam siły. Nogi mnie bolą.- Jakbym powiedziała,
że tam na zamku McDonalda otworzyli to by po niej pewnie tylko kurz został,
takich by ruchów dostała, ale nie wolno podobno dzieci kłamać.
–
Basia ty nie biadol tylko wytykaj pod górkę za
tatą, bo happy mila musisz spalić. Bo ty to pewnie po tej wizycie w McDonaldzie
tak osłabłaś, te tłuste fryty ci zalegają w żołądku, i dlatego tak ci ciężko.
Twoja trzustka i wątroba zużywają całą twoją energię, żeby te śmieci co je
sobie na własne życzenie do swojego układu trawiennego zapakowałaś, przerobić.
To się rusz, to ten McDonald łatwiej pokona swoją wędrówkę przez te 4m twojego
jelita cienkiego i co prawda będzie trzeba szukać toalety, ale może odzyskasz
energię. - Jak kończyłam wywód na temat jelita grubego, Barbara już nie
słyszała, bo ścigała się z tatą o prym pierwszeństwa w drodze na szczyt. Ja to
potrafię człowieka zmotywować i obudzić drzemiące w nim możliwości.
No, a my z Antoniną drepczemy sobie pod górkę coraz wolniej i
wolniej. Na początku szkrab mały próbował dogonić oddalającą się połowę
wycieczki i jeszcze jakoś nam się szło. Ale w którymś momencie musiała się
zorientować, że ten dystans przerasta jej małe nóżki i że ta gra nie warta jest
świeczki. Szkoda, że się zorientowała, bo miałam nadzieję, że pogoń za
króliczkiem (którym w tym wypadku była Basia) to będzie jej motywacja. A tu
niespodziewanie dziecko mi ustało. I dalej nie idzie. Proszę, wołam, pokazuję
oddalająca się Basię. Nic. No jej nie ma co o trawieniu opowiadać, bo nie robi
to na niej żadnego wrażenia. Widząc, że Basia z Darkiem coraz bardziej się
oddalają, zarzuciłam pomysł, by motywować dziecko, przerzuciłam natomiast
dziecko przez ramię i próbowałam ich dogonić. A po drodze po mojej prawej
stronie mignęła mi kładka z pięciu desek i wyglądała dziwnie znajomo, chodź mam
wrażenie, ze poznałam ją z trochę innej strony. Wycieczkę dogonić się udało.
Dopędziłam ich na łące jak odpoczywali. Darek od razu ruszył dalej, żebym
przypadkiem nie usłyszała jak mu wiatr w piersiach gra. Daremny trud echo jego
świszczących płuc niosło się po okolicy i już dawno dotarło do moich uszu.
Basia natomiast nie ukrywała, że odpoczywa. Więc zrzuciłam obok niej dziecko z
pleców i też postanowiłam złapać oddech. Postałyśmy chwilkę ruszyłyśmy przed
siebie. Każda na swoich nogach. Na początku, przez moment, dosłownie kilka
kroków, bo te kilka kroków Tosia zrobiła tylko po to by zastąpić mi drogę. No i
wyciąga te małe rączki i opa, no to opa, niech ci będzie, wtoczmy się wreszcie
na te górę, choćbym tam miała tylko siedzieć i sapać. I tak Antosia z małymi
przerwami wdrapała się do zamku na moich plecach. Ale zanim o zamku to muszę tu
jeszcze coś dodać. Łąka na której odpoczywaliśmy, to oczywiście porośnięte
trawą zbocze, nazywane przeze mnie łąką z powodu braku drzew. A że było dość
ślisko na tej trawie, i pod górkę, i z dzieckiem na plecach, i drugim
trzymającym się mojej kurtki za plecami, to wyprostowałam się dopiero jak teren
zrobił się płaski, czyli w miejscu gdzie już nie było pod górkę, była natomiast
droga do zamku, a na tej drodze stał Darek i... samochód (-nie nasz, a powinien
stać nasz, bo przecież mówiłem że to się na pewno da dojechać i to pod sam
zamek- to właśnie i pewnie wiele innych rzeczy chciał mi wtedy powiedzieć mój
mąż, ale nie mógł tchu złapać i tyko ten samochód palcem mi pokazywał). No ale
dotarliśmy do zamku. Każdy po swojemu i każdego ta droga zmęczyła, ale wszyscy
zgodnie uznali, że widok ze szczytu był wart wspinaczki. Chmury, teraz w
dziwnym połączeniu ołowiu i atramentu, wisiały tak nisko nad naszymi głowami,
że powiedzenie „chodzić z głową w chmurach” w każdej chwili mogło przestać byś
przenośnią i stać się faktem. Na straży tej cienkiej granicy stał wiatr, który
z całą swoją mocą chmury odganiał, a mnie łeb urywał.
W drodze na dół Darek:
–
A jak będziesz jeszcze kiedyś chciała na ten
zamek przyjechać to ja znajdę w Googlach te drogę, którą przyjechał tamten
samochód.
Kiedy wracaliśmy już do cioci odwiedziliśmy jeszcze
Miasteczko Galicyjskie, ale pozaglądałyśmy do niego z Barbarą tylko przez
ogrodzenie, bo Antosia nam zasnęła. No i zatrzymaliśmy się jeszcze na chwilkę w
Czchowie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz