sobota, 2 listopada 2013

Jak dotarliśmy na miejsce... to zwiedzaliśmy okolice.



Droga do Skrzyszowa przez te nasze ciekawe postoje trochę nam się wydłużyła i na cmentarz dotarliśmy na samą końcówkę mszy. No muszę przyznać, że trochę z premedytacją.
Bo od kilku dni krążyły w mojej głowie czarne wizje: Antosia i Basia, szukające rozrywki na cmentarzu, przez około 2h, w czasie trwania nabożeństwa. I ci wszyscy obserwatorzy obecni na cmentarzu, a część z nich to przecież rodzina i znajomi. A u jednej tej rodziny mieliśmy się przecież zatrzymać. Więc bezpieczniej było się spóźnić, żeby zmniejszyć ryzyko skandalu i nie spalić sobie mety. A i te 20 min spędzonych na cmentarzu wystarczyło, aby Basia podczas procesji zaczęła tańczyć, a Antosia podjęła kilka, udaremnionych przez nas, prób wdrapania się na pomnik Babci i Dziadka (a później ich sąsiada). Obie młode damy próbowały również pozbawić chryzantemy ich malutkich łepków, a z płatków urządzić sypanie kwiatów – Basi się chyba procesje pomyliły. 20 min. I opuszczaliśmy cmentarz w tempie cokolwiek podejrzanym. Ale ciocia nadal zapraszała nas gorąco, więc chyba dużego obciachu nie narobiliśmy.
Teraz trzeba coś zjeść i trochę odpocząć. Liczyłam na to, że zmęczone po podróży, dzieci padną jak kawki, ale się przeliczyłam. Zorganizowały sobie bowiem w nowym miejscu takie ciekawe zabawy, że odpoczynek odłożyły na później (bliżej nie określone później). Dzieci swoje, a ja mam przecież swoje plany. I chciałabym (jakoś, podstępem) położyć je spać, żeby jutro były wypoczęte i miały siłę na odkrywanie nowych miejsc. A poza tym my też chętnie byśmy odsapnęli. Bo przecież na jutro wycieczkę zaplanowałam. Okolice bowiem bardzo ciekawe. Nie będziemy zatem, siedzieć cały dzień w cioci kuchni i popijać herbatki za herbatką, bo jedyna aktywność jaką w ten sposób możemy osiągnąć, to coraz większy ruch w okolicach toalety. Mamę się z ciocią zostawi, niech przez pół dnia słucha plotek to nam w drodze powrotnej powtórzy. W czasie tych moich rozmyślań przy herbatce :), dzieci zasnęły – same. Rozładowały się akumulatorki i padły. Czas najwyższy bo moja bateria też już była na wyczerpaniu.
Po szybko przespanej nocy nastał ranek. I to samo w sobie nie jest specjalnie zaskakujące. Ale ten poranek różnił się zdecydowanie od poranków przed wyjazdem, no a przecież mamy jechać. Spokojne, leniwe śniadanko, żadnego pakowania (no dobra, podręcznej torbie trochę zwiększyłam gabaryty, ale to, to przecież nic – podstawowe wyposażenie). Normalnie jak nie u nas. No fakt, bo nie u nas u cioci.
No dobra jedziemy. Bo dni teraz krótkie. Pan od pogody przepowiadał, że po południu nadciągną deszczowe chmury, to trzeba wykorzystać te chwile ze słońcem, które rzadko bo rzadko, ale jeszcze czasem wygląda.
Zatrzymujemy się w Melsztynie. Mieliśmy co prawda oglądnąć te ruinki w drodze powrotnej, ale tak jakoś, przejeżdżając tuż obok i korzystając z tego, że nam dzieci jeszcze nie posnęły postanowiliśmy zboczyć z kursu i oszukać nawigację. Okolice zamku to bardzo urokliwe miejsce. Jego położenie, nie pozwala ani na moment spuścić dzieci z oka, a Antosia to bardzo aktywna krajtroterka. Nabiegałam się więc po tych pagórkach z moim małym odkrywcą, który musiał zajrzeć dokładnie w te same dziury co siostra. A, że siostra starsza i z racji wieku przysługuje jej więcej swobody, skrzętnie ją wykorzystuje. I przechadza się po tych resztkach zamczyska, jakby spacerowała, po Wawelskich krużgankach. A ja drepcząc za nią z Antosią, ciągle kontroluję czy ją nadal całą widać, czy już wpadła w jakąś dziurę i potrzebuje ratunku. Ogólnie wizyta na tym zamku, z tak małymi dziećmi, była dość męcząca. Ale kiedy mój mały podróżnik wreszcie się na chwile zatrzymał i spokojnie mogłam spojrzeć przed siebie... Widoki... Widoki trudne do opisania. To niewyraźne słońce, ta mgła unosząca się nad Dunajcem i powietrze które wdzierało mi się do płuc z taką intensywnością, która wyostrza wszystkie zmysły. I byłam wstanie patrzeć dalej i widzieć więcej. Usłyszeć spokojny oddech ziemi układającej się do snu. Otulonej ciszą jak jedwabnym szalem.  Bo trafiliśmy na klimat późnej jesieni.
Wytrzyszczka zamek Tropsztyn – i zonk. Zamek przez chwilkę pooglądaliśmy sobie tylko z trasy bo zastaliśmy zamknięte wrota na których powieszono tabliczkę, że zamek udostępniony jest do zwiedzania tylko w lipcu i sierpniu buuuu... :( A tak nam się akurat słońce wyklarowało. Rozczarowana byłam tym niepowodzeniem strasznie. Ale jak to mówią nie ma tego złego. Będzie powód żeby tu wrócić, bo tego zamku nie daruję.
Kolejny przystanek Nowy Sącz. McDonald w Nowym Sączu. No przecież ta nasza McBarbara to jest wstanie psychikę człowiekowi skrzywić swoim mędzeniem o happy-melu. I chociaż bardzo się staramy omijać tego paskuda szerokim łukiem to czasem, po prostu dla naszego spokoju wydaję tę dychę na cztery kawalątka ptaka w potrójnej panierce, trzy fryty, roztwór nasycony – cukrem - o pojemności 0,2 i jabłko wyhodowane specjalnie na potrzeby McDonalda na stepach akermańskich. Wiem, że nie powinnam, wróć- nie powinniśmy, jej ulegać, ale że spokoju ducha nigdy za wiele, a tego spokoju w podróży, z dziećmi wiele trzeba, to czasem dla naszego spokoju...
Jedziemy dalej nasz ostatni dziś przystanek to perła południa – Rytro.
Kiedy dotarliśmy na miejsce niebo spowijały ołowiowe chmury i nie pozostawiały złudzeń, kto dzisiaj rządzi na niebie. Miałam tylko nadzieję, że nie zaczną wylewać na nas swojej zawartości, jakimiś niekontrolowanymi wyciekami, przynajmniej do czasu, aż zwiedzimy zamek i wrócimy do samochodu. Bo trzeba przyznać, że wcześniejsze przystanki (jeszcze ze słońcem) były dużo cieplejsze. Rytro natomiast, przywitało nas temperaturą odczuwalną, zdecydowanie poniżej moich oczekiwań. Ale co zrobić. Jak się nie ma co się lubi, to trzeba szybko polubić to co jest, żeby sobie humoru nie psuć, co też zrobiłam. Rytro – ślicznie położona wioska w Beskidzie Sądeckim. Jej urok to właśnie górki i pagórki. A na jednym z tych pagórków stoi, a raczej stał zamek, bo teraz to już malowniczo położona ruina. Miejsce to bardzo łatwo zlokalizować – wzrokiem, bo z daleka widać wieżę wyłaniającą się spośród drzew. Obraliśmy więc kurs na zamek i po kilku minutach dojechaliśmy do parkingu, którym była mocno sfatygowana łąka z tabliczką „parking płatny”. Te informacje upewniły mnie, że jesteśmy we właściwym miejscu. Darek zatrzymał maszynę, to ja od razu chciałam z niej wyskakiwać, dzieci pod pachę i w drogę póki jeszcze nie pada. Ale jeszcze w ostatniej chwili, zanim moje nogi, dostały sygnał od galopujących myśli, spojrzałam na Darka i zostałam na miejscu. A Darek, przytulił kierownice, spojrzał w sufit samochodu i stwierdził :
        Ten zamek to musi być kawał drogi stąd, a ta droga będzie cały czas pod górkę. - No Amerykę odkrył- myślę sobie- też mi nowina, że zamek w górach stoi na górze. A czego on się spodziewał ?. Ale czekam spokojnie na dalszy ciąg, bo na pewno będzie dalszy ciąg, bo to co do tej pory wybrzmiało to było zdanie oznajmujące – oznajmujące mi, że wizyta we wsi Rytro będzie bardziej niespodziewana niż się spodziewam.
        Tam na pewno da się dojechać. - Aha.
        I to założę się, że pod sam zamek. - Aha. Ja nie wiem na pewno czy tam się da dojechać, ale pewne jest to, że Darek spróbuje, jeśli tylko samochód zmieści mu się między drzewami.
        Tam jest jakaś droga i prowadzi w górę to może spróbujemy pojechać. - Kiwam głową, Darek niech myśli, że na znak, że tak, ale to kiwanie to po to, żeby wytrząchać sobie te wszystkie zdania z wykrzyknikiem które cisną mi się na usta i przy okazji szybciej przyswoić sobie rzeczywistość.    
Droga, owszem, ale jako dojazd do posesji tam figurowała. Za ostatnim domem droga, z drogi zamieniła się w szeroką ścieżkę, ale samochód się zmieścił, więc Darek pojechał. Ścieżka, jak wiadomo ma dwie strony. Prawą i lewą. I o ile prawa strona ścieżki mnie bardzo nie martwiła, bo była zrobiona z lasu i ewentualne niekontrolowane zboczenie ze ścieżki mogło się jedynie skończyć wizytą na drzewie, co przy tej prędkości nie było by specjalnie groźne. To o lewej stronie, z takim spokojem nie mogłam myśleć, bo lewa strona ścieżki kończyła się dziurą w której płynął strumyk. Jego wody raczej nie stwarzały dużego zagrożenia dla życia, gdyby do niego wpaść, ale gdyby do niego wpaść,  samochodem, z kilkumetrowej skarpy to już chyba dla życia byłby groźny. I o to nasze życie zaczęłam się odrobinkę niepokoić. Przejechaliśmy tą ścieżką jeszcze kawalątek i Darek się zatrzymał. Zerknęłam w prawo – las, czyli po staremu, zerknęłam w lewo, atu kładka, z pięciu desek, przerzucona nad wąwozem na dnie którego płynął strumyk. O matko! Myślę sobie – O MATKO, MATKO, MATKO! No na tę kładkę to on się na pewno nie zmieści, a jak powie: To może spróbujemy – to już na pewno nie będę kiwać głową, żeby wykiwać te wszystkie zdania z wykrzyknikiem i zafunduje mu skok na bandżi jak mu trzeba mocnych wrażeń i przypływu adrenaliny.
        Tam dalej, w górę to już nie ma co jechać. - No i nie ma nawet po czym jechać, bo to co tam widać to już nie ścieżka, tylko ścieżynka wydeptana przez krasnoludki poprzedniej wiosny (ja w myślach).
        Noooo...
        No i wydaje mi się, że jesteśmy po złej stronie tego strumyka.
        Noooo...
        To chyba trzeba zawrócić. - CHYBA!?!
        Tak.                                                        
Wróciliśmy szczęśliwie na parking z tabliczką „parking płatny”, na którym nie było komu za ten parking zapłacić, ale gdyby ktoś, ktokolwiek pojawił się na horyzoncie to bym go dogoniła i zapłaciła, za ten sfatygowany kawałek łąki który zajęliśmy. Jak tylko samochód się zatrzymał, wyskoczyłam z niego, nie patrząc uprzednio na Darka (nie popełnia się dwa razy tych samych błędów), i od razu wypakowałam z samochodu dzieci, żeby nie było wątpliwości, że teraz drogi do zamku będziemy szukać tylko i wyłącznie na własnych nogach. Spojrzałam w niebo i okazało się, że ołów nad naszymi głowami zrobił się jeszcze cięższy. A na dodatek rozhulał się bardzo wiatr. Pozapinałam więc dziewczynkom  kurtki pod samą szyje. Antosi przywiązałam czapkę do głowy, i tak będzie ją zdejmować, ale więcej czasu jej to zajmie, dzięki czemu dłużej będzie na głowie. Basi też kazałam czapkę założyć, ale Basia czapki nie zabrała. W pierwszej chwili pomyślałam złośliwie, to jak nie zabrałaś to niech ci wiatr hula we włosach, ale w następne chwili oddałam jej moją czapkę i problem rozwiązany. Może nie wszystko będzie widziała, ale klapciuchy jej nie zmarzną. Odsunęłam się znacznie od samochodu (żeby nie było wątpliwości, że dopóki nie znajdę zamku to do niego nie wsiadam) i spojrzałam na Darka. Patrzył przed siebie, w kierunku, w którym według wszelkich przesłanek powinien być obiekt naszego zainteresowania, i chyba liczył kroki które będzie musiał zrobić aby dotrzeć do celu, i chyba już długo liczył, bo wyglądał jakby miał zemdleć. Wyrwałam go z tego letargu krótką komendą:
        Chodź. - I poszliśmy. No kondycja mojej rodzinki nie powala, to znaczy powala, ale rodzinkę na kolana. Ścieżka owszem cały czas pod górkę, ale jeszcze się dobrze nie zaczęła, a już nas zmęczyła. Darek jednak wystartował do przodu i co jakiś czas udając, że czeka na mnie i dzieci robi sobie przystanki, żeby złapać oddech i nie stracić twarzy. Barbara sapie tak głośno, że gdyby w pobliżu spał jakiś niedźwiedź to na pewno by go obudziła. I oczywiście zaczyna swoje:
        Daleko jeszcze? - A skąd ja mam wiedzieć czy daleko, czy ja tu kiedyś byłam? Nie.
        Nie mam siły. Nogi mnie bolą.- Jakbym powiedziała, że tam na zamku McDonalda otworzyli to by po niej pewnie tylko kurz został, takich by ruchów dostała, ale nie wolno podobno dzieci kłamać.
        Basia ty nie biadol tylko wytykaj pod górkę za tatą, bo happy mila musisz spalić. Bo ty to pewnie po tej wizycie w McDonaldzie tak osłabłaś, te tłuste fryty ci zalegają w żołądku, i dlatego tak ci ciężko. Twoja trzustka i wątroba zużywają całą twoją energię, żeby te śmieci co je sobie na własne życzenie do swojego układu trawiennego zapakowałaś, przerobić. To się rusz, to ten McDonald łatwiej pokona swoją wędrówkę przez te 4m twojego jelita cienkiego i co prawda będzie trzeba szukać toalety, ale może odzyskasz energię. - Jak kończyłam wywód na temat jelita grubego, Barbara już nie słyszała, bo ścigała się z tatą o prym pierwszeństwa w drodze na szczyt. Ja to potrafię człowieka zmotywować i obudzić drzemiące w nim możliwości.
No, a my z Antoniną drepczemy sobie pod górkę coraz wolniej i wolniej. Na początku szkrab mały próbował dogonić oddalającą się połowę wycieczki i jeszcze jakoś nam się szło. Ale w którymś momencie musiała się zorientować, że ten dystans przerasta jej małe nóżki i że ta gra nie warta jest świeczki. Szkoda, że się zorientowała, bo miałam nadzieję, że pogoń za króliczkiem (którym w tym wypadku była Basia) to będzie jej motywacja. A tu niespodziewanie dziecko mi ustało. I dalej nie idzie. Proszę, wołam, pokazuję oddalająca się Basię. Nic. No jej nie ma co o trawieniu opowiadać, bo nie robi to na niej żadnego wrażenia. Widząc, że Basia z Darkiem coraz bardziej się oddalają, zarzuciłam pomysł, by motywować dziecko, przerzuciłam natomiast dziecko przez ramię i próbowałam ich dogonić. A po drodze po mojej prawej stronie mignęła mi kładka z pięciu desek i wyglądała dziwnie znajomo, chodź mam wrażenie, ze poznałam ją z trochę innej strony. Wycieczkę dogonić się udało. Dopędziłam ich na łące jak odpoczywali. Darek od razu ruszył dalej, żebym przypadkiem nie usłyszała jak mu wiatr w piersiach gra. Daremny trud echo jego świszczących płuc niosło się po okolicy i już dawno dotarło do moich uszu. Basia natomiast nie ukrywała, że odpoczywa. Więc zrzuciłam obok niej dziecko z pleców i też postanowiłam złapać oddech. Postałyśmy chwilkę ruszyłyśmy przed siebie. Każda na swoich nogach. Na początku, przez moment, dosłownie kilka kroków, bo te kilka kroków Tosia zrobiła tylko po to by zastąpić mi drogę. No i wyciąga te małe rączki i opa, no to opa, niech ci będzie, wtoczmy się wreszcie na te górę, choćbym tam miała tylko siedzieć i sapać. I tak Antosia z małymi przerwami wdrapała się do zamku na moich plecach. Ale zanim o zamku to muszę tu jeszcze coś dodać. Łąka na której odpoczywaliśmy, to oczywiście porośnięte trawą zbocze, nazywane przeze mnie łąką z powodu braku drzew. A że było dość ślisko na tej trawie, i pod górkę, i z dzieckiem na plecach, i drugim trzymającym się mojej kurtki za plecami, to wyprostowałam się dopiero jak teren zrobił się płaski, czyli w miejscu gdzie już nie było pod górkę, była natomiast droga do zamku, a na tej drodze stał Darek i... samochód (-nie nasz, a powinien stać nasz, bo przecież mówiłem że to się na pewno da dojechać i to pod sam zamek- to właśnie i pewnie wiele innych rzeczy chciał mi wtedy powiedzieć mój mąż, ale nie mógł tchu złapać i tyko ten samochód palcem mi pokazywał). No ale dotarliśmy do zamku. Każdy po swojemu i każdego ta droga zmęczyła, ale wszyscy zgodnie uznali, że widok ze szczytu był wart wspinaczki. Chmury, teraz w dziwnym połączeniu ołowiu i atramentu, wisiały tak nisko nad naszymi głowami, że powiedzenie „chodzić z głową w chmurach” w każdej chwili mogło przestać byś przenośnią i stać się faktem. Na straży tej cienkiej granicy stał wiatr, który z całą swoją mocą chmury odganiał, a mnie łeb urywał.

W drodze na dół Darek:
        A jak będziesz jeszcze kiedyś chciała na ten zamek przyjechać to ja znajdę w Googlach te drogę, którą przyjechał tamten samochód.                     

Kiedy wracaliśmy już do cioci odwiedziliśmy jeszcze Miasteczko Galicyjskie, ale pozaglądałyśmy do niego z Barbarą tylko przez ogrodzenie, bo Antosia nam zasnęła. No i zatrzymaliśmy się jeszcze na chwilkę w Czchowie.






















































Brak komentarzy:

Prześlij komentarz