Pierwszego listopada też nie odpuszczę. No bo niby czemu?
Przecież jedziemy – w odwiedziny do rodziny i na cmentarz oczywiście też, ale
to w końcu 300 km. Przystanki trzeba robić choćby ze względu na dzieci. A skoro
i tak się zatrzymujemy, to przecież możemy zatrzymać się tam gdzie jest co
oglądać. No przyznaję wydłuża to trochę czas dojazdu, ale ileż przyjemniejsza
jest taka podróż.
Wyjazd z przyczyn technicznych opóźniony (zamiast guziczka
drzemka, przycisnęłam guziczek wyłącz). I taka byłam szczęśliwa, że te 5 min.
tak się dłuży. Ale czekając na dzwonek budzika powoli, bardzo powoli, ogarniał
mnie nieokreślony niepokój. Ale ogarniał powoli, bardzo powoli. I kiedy
wreszcie podjęłam próbę określenia jego źródła okazało się, że drzemię już
ponad godzinę. I chociaż wydarłam z łóżka jak z procy, gdy już dotarła do mnie
ta pomyłka, nie byłam wstanie nadrobić przespanego czasu. No ale jak to mówią
nie ma tego złego. Razem z nami wstało słońce i jest nadzieja, że na pierwszym
przystanku będziemy mogli cieszyć się jego promykami. Trochę nas tylko martwi,
że przez tę obsuwę będzie już tłok na ulicach i korki przy cmentarzach. Czego
właśnie chcieliśmy uniknąć wyjeżdżając rano, raniusieńko. Ładujemy się do
samochodu, bo trudno to nazwać inaczej i ruszamy. Wyjazd, wraz z powrotem ma
potrwać łącznie trzy dni. I chociaż jedziemy do Cioci, nie mam zamiaru
przesiedzieć ich przy herbatce. W drodze do Skrzyszowa (to nasz cel podróży)
zaplanowałam trzy przystanki. Niestety z jednego musiałam zrezygnować – z
przyczyn technicznych rzecz jasna, bo go spędziłam we własnym łóżku. Ale
kolejne dwa przystanki to już obowiązkowo trzeba zrobić, chociażby po to, żeby
dzieci nogi rozprostowały. Pokonując prawie pół Polski, atrakcji po trasie jest
sporo. Ale to w końcu 1 listopad i nie wszystkie obiekty są tego dnia dostępne
do zwiedzania. No wiadomo dzień ustawowo wolny, a społeczeństwo tego dnia
raczej goni w wiadomym kierunku. Nie wielu jest chyba takich świrów, co to
każdy wyjazd wykorzystuje na szwendanie i nawet 1 listopada nie stanowi
wyjątku. Zatrzymamy się więc tam, gdzie nie będziemy musieli całować klamki.
Jesień to iście królewska pora roku. A tego roku wyjątkowo
magiczna. Rozpieszczała nas kolorami i słońcem. Późna jesień robi się już
trochę smutna. Jednak odsłania przed nami rzeczy przez liście ukryte i czasem
późną jesienią można zobaczyć więcej i dalej. Tego właśnie doświadczyłam
podczas opisywanego wyjazdu. Wrażenia, jakby wzrok mi się wyostrzył.
I tak pierwszy postój
na trasie to Iłża. Wzgórze zamkowe dostępne jest całodobowo. Co niestety ma też
swoje gorsze strony, ale nie będę biadolić. Zwłaszcza, że na parkingu u stóp
góry było szaro i groźnie, a po wdrapaniu się na nią, słońce wyjrzało zza chmur
i witało nas zdziwione, że zastało tu dzisiaj jakichś zbłąkanych turystów.
Pozostałości zamku w Iłży są raczej szczątkowe. Jedynie ta majestatyczna wieża
przypomina o jego czasach świetności. Trwają tu także prace z zakresu budowlanki
(bo nie potrafię odgadnąć czy to ma związek z rekonstrukcją, odbudową, czy też
zabezpieczaniem ruin). W te prace, pomimo święta i dnia ustawowo wolnego, całą
sobą zaangażowała się Antosia. Bo panowie budowlańcy zostawili (chyba
specjalnie dla niej :) ogromną górę piachu. Z braku sprzętu i narzędzi, które
robotnicy niestety zabrali ze sobą (niestety dla mojego dziecka). Tosia
wykorzystała narzędzia, które zawsze ma ze sobą, czyli własne rączki i
próbowała skombinować zaprawę z liści, kamieni i piachu rzecz jasna. Barbara w
tym czasie próbowała znaleźć wejście na
„plac zabaw” ulokowany na kilku drzewach, na wysokości ok. 1,5 metra
(tak na moje nie precyzyjne bardzo oko). Na całe szczęście wejścia tego nie
znalazła. Ale, ale z braku zajęcia przyszła pomóc siostrzyczce warzyć tę
zaprawę na odbudowę zamku. No i oczywiście musiała zabawę uatrakcyjnić. No i
uświadomić młodsze dziecię, że nie ma sensu bawić się u podnóża kwarcowej
górki, kiedy można przecież wdrapać się na szczyt. Ze szczytu, wiadomo i widoki
lepsze i radość wspinaczki, a że ten akurat szczyt bardzo plastyczny, to można
na jego czubku wykopać wielką dziurę i stworzyć okazały lej, na wzór wulkanu, w
którym warzyć będą te zaprawę z liści i kamieni, bez potrzeby dosypywania
piachu bo jest go pod dostatkiem (a wszystko to za pomocą narzędzi które maja
zawsze przy sobie, czyli własnych rączek). Patrząc tak z boczku na te moje
kreatywne dzieci zaczęłam się poważnie zastanawiać, czy powinnam się cieszyć z
tego, że tak świetnie potrafią sobie zorganizować zabawę w każdym miejscu, z
tego co mają pod ręką, czy raczej wręcz przeciwnie. Postanowiłam się jednak
cieszyć, no bo cóż innego mi pozostało. Odetchnęłam, kiedy sama ze sobą
rozstrzygnęłam już te kwestie. Zaczęłam jednocześnie gorąco współczuć pracownikom
budowy, którzy zostawili tu tę górę piachu, nie podejrzewając wizyty moich
dzieci. Bo będą musieli znaleźć naprawdę wielkie sito, żeby oddzielić plewy od
kwarcu, aby użyć go do zaprawy właściwej. Przekonanie dzieci, żeby zostawiły
odbudowę zamku osobom do tego powołanym trochę trwało, było to zadanie męczące
i karkołomne. Ale przecież my jesteśmy w trasie. Do celu kawał drogi, a w
planach jeszcze jeden przystanek. Zbieramy więc potomstwo niemalże pod pachę i
udajemy się na parking. A za nami, z piachu wysypującego się z dzieci, ciągnie
się żółta ścieżka. Na parkingu następuje trzepanie dzieci, aby przeszły
pomyślnie door selection i zostały wpuszczone do samochodu. Z tego co
wytrząchnęłyśmy z dzieci można by spokojnie kilka babek postawić. Antosia to
miała tyle piachu zakamuflowanego w butach, że pewnie ciężko jej było nóżki
podnosić, a i butki musiały zrobić się za ciasne. Chyba właśnie z tego powodu
tak się wlekła do samochodu. Po wytrzęsinach ruszamy w dalszą drogę.
O dziwo i na szczęście, po trasie nie napotykamy większych
trudności komunikacyjnych, związanych z masowym przemieszczaniem się narodu w
kierunku każdej nekropolii. No ale niestety nie mogę napisać, że wyjazd
przebiega w pełnej harmonii, bo cierpimy niestety na brak gotówki. A cierpimy na
jej brak, bo nie udało mi się przekonać żadnego bankomatu naszego banku, aby mi
ją wypłacił. Do tej pory podjęłam trzy próby ogołocenia naszego konta i
wszystkie skończyły się niepowodzeniem. Co więcej bankomat zachowywał się wobec
mnie bezczelnie i obcesowo. Wypluwał kartę bez żadnego komunikatu. Więc po
ostatniej nieudanej próbie wypłacenia naszego kapitału zakładowego, wysłałam do
tegoż bankomatu Darka z jego kawałkiem plastiku, aby może on spróbował
przekonać tę maszynę do naszych racji. Może ona tylko z moją kartą ma problem.
No, szybko okazuje się, że nie tylko. I po pierwszym spojrzeniu na wracającego
Darka, widzę, że będą kłopoty.
–
Tobie też wypluwało kartę bez żadnego komunikatu
i wydruku?! - Bankomat wobec mojego męża zachował się równie bezceremonialnie.
A tego mąż mój tolerować nie miał zamiaru.
–
No.
–
Wcześniej też?!
–
No.
–
I nie zaniepokoiło cię to!! No przecież to nie
wiadomo co się stało z tymi pieniędzmi, co chciałaś wypłacić.! Bo przecież pin
podałaś zaakceptowałaś i teoretycznie transakcja mogła się zapisać.! Może ze
stanu konta ta gotówka została zdjęta, albo ten bankomat dokonał wypłaty z
opóźnieniem jak ciebie już nie było. Nie zastanowiło cię to!! (specjalnie nie
używam znaku zapytania, bo chociaż konstrukcja sugeruje, że powinno to być zdanie
pytające, „konstrukcja” nie zna mojego męża). Bo może jesteśmy już w plecy te
pieniądze. Albo konto zostało zablokowane. Albo w bankomacie siedział wredny
troll i jak tę kartę tam wsadziłam w te dziurkę to ją odcisnął w plastelinie,
teraz zrobi odlew i do końca życia (naszego) będzie korzystać z naszego konta.
Siedzę i grzecznie słucham tego kazania, bo faktycznie nie
zastanowiło mnie to i muszę przyznać, że specjalnie się tymi nieudanymi
wypłatami nie przejęłam. Jedyne co mnie zmartwiło to fakt, że będę musiała
szukać kolejnego bankomatu. A tu taka katastrofa finansowa. Normalnie konto
„distroit”, czyli totalna rozpierducha.
–
Weź wyjmij kartę.
Oczywiście natychmiast wykonuję polecenie, nie pytając po co
mi ta karta w naszym firmowym samochodzie, który jeszcze nie ma zamontowanego
bankomatu.
–
I podyktuj mi ten numer na infolinie.
Aha. To wiele wyjaśnia. Ale od razu zastanawiam się czy ten
telefon ktoś odbierze, bo przecież dzień ustawowo wolny.
Ku mojemu zaskoczeniu odbiera, całkiem sympatyczna pani i po podaniu
kilkunastu haseł 30 cyfrowego numeru klienta (ciągiem na wdechu), kiedy już
wymieniliśmy wszystkie rodowe nazwiska żeńskich przodków do siódmego pokolenia
wstecz i podaliśmy procentowo skład Darka lewej skarpety, ta przemiła pani
oświadczyła, że nie było dzisiaj na naszym koncie żadnych operacji, czyli że
jego stan jest taki sam jak był wczoraj. I na naszą prośbę podała nam ten stan
konta i się zgadzał z tym stanem o którym mieliśmy przekonanie, że taki jest.
Uff nie ważne czy ktoś to zrozumie, ważne, że Darka to uspokoiło. No mnie
oczywiście też. Przecież to pierwszy dzień miesiąca. Dopiero dostaliśmy
wypłaty, jeszcze nie zdążyłam ich wydać, a już miałoby ich nie być. To
straszne. Sztuczka ze znikającymi pieniędzmi to faktycznie mój numer popisowy, ale
żaden wredny bankomat nie musi mi w tym pomagać, sama też sobie świetnie
radzę.
My tu z panią gadu, gadu (na głośno mówiącym, żeby nie było
bo my przecież w samochodzie i w trasie), a tymczasem przegapiliśmy nasz
przystanek. To znaczy Darek oświadczył (chwile po skończonej rozmowie z panią
konsultantką), że ta wieś co się właśnie skończyła to był ten Włostów co go
chciałam oglądać. Myślę sobie – uuu nie dobrze – bo w czasie tego przejazdu z
panią konsultantką to ja nie wiele zarejestrowałam. A jak wiadomo mąż mój nie
ma zwyczaju zawracać. No chyba, że mu się droga skończy, ale ta droga
bezsprzecznie ciągnęła się dalej. Na szczęście Darek postanowił mnie zaskoczyć
i zawrócił do Włostowa. Obejrzeć pozostałości Pałacu Karskich.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz