Wakacje były bardzo intensywne. I co tu dużo mówić, przez
swoją intensywność dość kosztowne. W przeciągu zaledwie dwóch tygodni, było i
morze, i góry były, i jeszcze ciekawe przerwy w podróży. Kiedy po tych wojażach
dotarliśmy wreszcie do Lelowa na grilla, żeby odsapnąć okazało się, że urlop
się kończy. Odrobinę cuś za szybko.
Ale baterie udało się trochę podładować.
Potem przyszedł wrzesień. Początek roku szkolnego i czas na podreperowanie
budżetu. Ponadto tata nadrabiał zaległości w pracy i odpoczywał po wakacjach
jeżdżąc w delegacje. A ja, no cóż – czekałam (wcale nie-cierpliwie) na jakąś
okazję wyruszenia z domu. I choć jesień była całkiem udana, to i złośliwa. Bo
jak miałyśmy prawo jazdy, czyli tatę do dyspozycji, to akurat padało przez
tydzień. Jak tata wyjeżdżał, to się termometr uruchamiał i 26 stopni pokazywał.
Chcąc nie chcąc, trzeba było czekać. A to nie jest moje ulubione zajęcie. I
kiedy wreszcie na początku października, trafił się i tata, i trafiła się
pogoda, zaplanowałam wycieczkę. Ale zanim mój plan został zrealizowany, czekało
mnie zadanie o niespotykanym stopniu trudności. Musiałam do tego pomysłu
przekonać Darka. Łatwe to nie było. Daruś z delegacji wracał i już od progu
krzyczał, że zmęczony. Przekonanie Go, że wycieczka z nami to też odpoczynek i
relaks, podobnie jak leżenie w dużym pokoju na kanapie, to był taki mount
everest moich możliwości negocjacyjnych. Darek wynegocjował takie warunki przed
wyjazdem, że po powrocie to właściwie musiał już tylko leżeć i oczyma
przewracać. Ale dobra niech tam mu będzie. Ważne, że jedziemy. Wybrałam po raz
kolejny świętokrzyskie. Lubię to województwo. Lubię jego widoki i klimat. Lubię
jego różnorodność. A poza tym wszystkim jest niedaleko naszego miejsca
zamieszkania. Taka odległość, która pozwala na jednodniowy wypad.
Zaczęliśmy w Kurozwękach. No nie wiem, co kto lubi, nam nie
przypadł ten pałac do gustu. Jeszcze z daleka z parkingu, widziany w otoczeniu
zabudowań, w zdecydowanie lepszym kolorze od niego, to się nawet tak można
powiedzieć prezentował. Przy bliższych oględzinach pałacu uwidacznia się
zdecydowany przerost formy nad treścią. Piękny kamienny podjazd, przypominający
o charakterze obronnym tej budowli, ustrojono flagami w stojakach rodem z
PRL-u. W jakim celu – nie mam pojęcia. Pompatyczność tego założenia, jest po
prostu groteskowa. Najbardziej razi ten kolor. Zupełnie niekompatybilny z
otoczeniem. Wściekły i krzykliwy odbiera tej budowli dostojeństwa i powagi.
Kiedy spojrzy się na pałac z boku można odnieść wrażenie, że jest on sklejony z
dwóch różnych budynków, które miały zupełnie różnych architektów, z zupełnie
różną wizją piękna. Ten kontrast pomiędzy fasadą budynku, a jego plecami
udowadnia, że ktoś tu się pomylił. Moim zdaniem pałac w Kurozwękach od tyłu
wygląda znacznie lepiej. Jest surowy, tęgi i mocny. I to tej monumentalności
brakuje mu od frontu.
Punkt decydujący o tym, że była to nasza jedyna wizyta
znajduje się w miejscu gdzie postawiono drewnianą budkę dla pani bileterki.
Osoby bardzo nieuprzejmej i aroganckiej. Kobieta po mistrzowsku sprowadziła nas
do parteru oświadczając, że dzisiaj mają wesele i potraktowała jak intruzów. Od
razu przypomniała mi się ta wzmianka o „tradycyjnej polskiej gościnności” na
stronie: Hotel w Kurozwękach. W tym momencie właściwie ode chciało mi się
oglądać ten pałac. Potrafię zrozumieć, że właściciel zarabia na organizowaniu
imprez. Denerwuje mnie natomiast ta chytra zachłanność. Skoro w weekendy pałac
jest niedostępny powinni poinformować o tym na stronie. Ale po co? Przecież jak
turysta przyjedzie to jest szansa, że gdzieś pieniądze zostawi. Do pałacu co prawda
nie wejdzie, ale może bilety „na teren” wykupi. Skoro tłukł się dwieście
kilometrów żeby Kurozwęki zobaczyć, to istnieje duża szansa, że będzie oglądał
cokolwiek, byle wyjazd nie był zmarnowany. Nie będę się już rozwodzić o tym co sądzę o
sprzedawaniu usługi pt. „wejście na teren”. I jeszcze to mini zoo i plac zabaw „za darmo”,
pod warunkiem, że „wejdziesz na teren”. Paranoja.
Jedziemy do Szydłowa. Ciekawa byłam tego miejsca. Po
relacjach, po zdjęciach przejrzanych w internecie dużo sobie wyobrażałam. A
wyobraźnie mam gigantyczną. Zderzenie z rzeczywistością było dla mnie niemałym
rozczarowaniem. Miejscowość, owszem bardzo ciekawa, ale… No właśnie, ale
brakowało mi tam klimatu. Spójności, zgrania przeszłości z teraźniejszością.
Kamienne mury zrobiły na mnie ogromna wrażenie. I ta potężna brama, wygląda tak
obiecująco. Uwierzyłam, że po drugiej stronie czeka na mnie coś wyjątkowego.
Zawartość murów była przykrą niespodzianką. Dlaczego? Bo ten rynek z jego
zabudowaniami jest zupełnie wyrwany z kontekstu. Miesza się tam stare z nowym,
ale nie jest ze sobą zgrane.
No
i jeszcze to „polskie Carcassonne”. Kto to wymyśla. Pomijam fakt, że pomysłodawca
chyba nie widział oryginału, bo Szydłów z Carcassonne ma tyle samo wspólnego co
lód z lodówką. Ważniejsze jest dla mnie to, że odbiera się tej miejscowości
tożsamość. Zdjęcia z Szydłowa podpisane: „polskie Carcassonne” i zupełnie
pominięta nazwa właściwa. A przecież Szydłów – to brzmi dumnie. Zamiast chwalić się naszym Szydłowem,
tworzymy jakieś groteskowe porównania. Po co? Nie potrafię tego zrozumieć. Co
to za zwyczaj i komu to potrzebne? Z czego to wynika? Jesteśmy tak
zakompleksieni, że nawet nasze dziedzictwo kulturowe, naszą historię musimy
„dostosowywać” do zachodnich standardów.
Nie ma za czym gonić. Dbajmy o własną tożsamość narodową. Nie pozwólmy naszej
tradycji, historii i kulturze utonąć w bezpłciowej masie globalizmu. Kocham
Polskę miłością bezwarunkową, chociaż mój mąż twierdzi, że naiwną. Nieważne kto
akurat jest przy korycie, Polska nadal powinna pozostawać Polską, a nie drugą
Japonią, Budapesztem, czy Francją. Bo Polska jest dla mnie zawsze numerem
jeden. „Bo Polska jest najważniejsza” :P. Ale się uzewnętrzniłam.
No to już kończę. Ale jeszcze na koniec to, co właściwie
miało być tylko dodatkiem, zabawą dla dzieci, a okazało się najfajniejszą
atrakcją dnia. Sabat Krajno – Park Rozrywki i Miniatur. Można tam zobaczyć
miniatury najbardziej znanych budowli na świecie i zafundować dzieciom trochę
zabawy. Zaczęliśmy od oglądania miniatur, bo dzieci zawsze są grzeczniejsze, kiedy
mają w perspektywie jakąś zabawę. Nie
marudzą tyle i nie narzekają, że nudno, tylko próbują nie podpaść, żeby nie
stracić zabawy. Barbara tak się zapamiętale zachwycała wszystkimi miniaturami,
że zaczęło mnie to drażnić. Rozbroiła nas jednak jak na pytanie o Cerkiew
Wasyla Błogosławionego w Moskwie odpowiedziała, że to Disneyland. Sabat Krajno
polecam gorąco. Fajnie urządzone, na dużym kawałku łąki, który jest
rozciągnięty na sporej górce. Nie ma tam tej ciasnoty, którą zaobserwowałam w
innych tego typu miejscach. Ponadto ta
górka sprawia, że miniatury są fajnie wyeksponowane, a widok z górki dość
osobliwy.
W drodze do domu zaplanowaliśmy posiłek, wracaliśmy dość późno,
więc wyszła obiadokolacja. Zajechaliśmy do zajazdu Leśna Chata po rewolucjach
pani Gessler. Może to przez tę późną porę, może trafiliśmy na dno gara, może to
co dobre już ktoś zjadł przed nami, bo to co dostaliśmy, to był jeden z najgorszych
moich posiłków. Sławna świeżonka powodowała zgagę od samego patrzenia na nią.
Kawałki mięsa pływały w żywym tłuszczu, bez żadnego kamuflażu. Żurek, który
zamówiła Basia był tak słony, że nawet Darkowi trudno było przełknąć. Ogólnie
porażka. Byliśmy dość późno – wiem, ale to nie usprawiedliwia podania klientom
takiego badziewia, lepiej było powiedzieć, że czegoś nie ma.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz