Ja chciałam gdzieś jechać. I to nie jest u mnie nic
dziwnego, bo ja ciągle chce gdzieś jechać. Darek natomiast stawiał warunki, że
jak już ma jechać, to chce zobaczyć coś spektakularnego. Tak narodził się plan
pt. „Dwa dni w Tatrach”. Ale nie tak, że spędzimy dwa dni w Tatrach, my
mieliśmy dwa dni żeby pojechać zobaczyć i wrócić. Jesienią. W październiku.
Kiedy dni krótkie, a po pogodzie w górach można spodziewać się wszystkiego.
Sobota wyjazd – niedziela powrót. Taki był plan i postanowiliśmy go zrealizować,
bo nie było nikogo, kto by nam powiedział, że to „gupi pomys jes”.
Wstałam zaraz po tym jak się położyłam. Zrobiłam kawy i
siorbnęłam konkretnego łyka, licząc się ze wszystkimi tego konsekwencjami. Mój
pęcherz będzie musiał to jakoś znieść, dzisiaj bardziej potrzebne są mi oczy.
Potem schowałam moją kawę za doniczkę na parapecie i poszłam rozpocząć proces
budzenia Darka. Ale Darek wie, że jak Go budzę to On ma jeszcze 15 min spania. Jak
się tego dowiedział – nie mam pojęcia. Może gdzieś przeczytał. Musiałam więc
zmienić system budzenia i teraz już nie napiszę jak go budzę. Ważne, że wstaje,
zawsze w końcu wstaje. Idzie po omacku do kibelka i potyka się w przedpokoju o
obuwie rozmiar 43, które sama mu pod drzwi kopnęłam jak szłam rano do kibelka.
Za karę oczywiście, przecież nie złośliwie. Mało się przez nie, rano w panele
nie wgryzłam, tak je wczoraj zostawił. Zamknął Daruś za sobą drzwi łazienki, to
pędzę ja do kuchni, wyciągam moją kawę zza krzaczka i popijam. Mam na to
dłuższą chwilę, bo Darek w kibelku rozwiązuje poranne dylematy. Czy najpierw
przetrzeć oczy, czy się wysikać. Jak się odkręci kran, aby przetrzeć oczy, to
trudno „szczymać”. Za to jak się sika po ciemku, to trudno trafić. Tak czy siak,
może się przydarzyć z rana mycie podłogi. Ja tego dylematu nie mam. Ja siadam
po ciemku i zawsze trafiam. Po pobieżnej toalecie, Darek przychodzi do kuchni
na kawę. Bierze solidnego łyka i w kubeczku zostają fusy. Niech was jednak nie
zwiedzie to zdrobnienie „kubeczek”. To jest normalny pojemnik na picie, z
porcelany przemysłowej czyli fajansu, o pojemności ok 250ml. Mówię o nim
kubeczek, bo kubek służy Darkowi do picia mleka i jest odrobinkę mniejszy od
wiaderka do piaskownicy. No to kwestie rozmiarów mamy wyjaśnioną. Wracamy do
wydarzeń poranka. Jak tylko Darek zorientował się, że wlał w siebie całą kawę
za jednym zamachem, to oczywiście natychmiast zaczął rozglądać się za moją. No
i teraz wyjaśniło się dlaczego moja kawa stoi za krzaczkiem – bo muszę stosować
kamuflaż. Ja wiem, to nie jest normalne, żeby nie można było kawy na blacie w
kuchni zostawić, ale czy wszystko musi być normalne? Jak ją schowam, to
przynajmniej mam pewność, że się jeszcze napiję po powrocie do kuchni, a jak
nie, to już tylko z fusów będę mogła sobie powróżyć. Mogłabym co prawda zrobić
Darkowi kawę w tym wiaderku do piaskownicy, ale przecież on ma prowadzić
samochód. I jak przedawkuje kofeinę, a na drodze trafi się jakiś nieuważny
kierowca, który dodatkowo podniesie mu ciśnienie – to moje dzieci, a także i
ja, możemy być w niebezpieczeństwie. Dlatego dostaje kawę w kubeczku. Dobra
wywleczmy dzieci z łóżek i idźmy z tego domu, bo mnie już nerw chyta. Dzieci
ubierane na śpiocha, jak lunatyków przetransportowaliśmy do samochodu i śpią
dalej. Cieszy mnie ten stan rzeczy, bo jak śpią, to przynajmniej nie wymyślają
durnych zabaw podróżnych. Jak się jedzie, to powinno się gapić za okno i
podziwiać jaka piękna nasza Polska, najlepiej z namaszczeniem - w ciszy i
skupieniu. O. Tyle mam do powiedzenia w tym temacie.
No to jedziemy. Z tym, że gapić to się dzisiaj zupełnie nie
ma na co. Bo najpierw było długo ciemno, a potem kiedy powinno się zrobić widno
to się okazało, że albo ktoś nam w nocy, okna w samochodzie wapnem pomalował
albo, jedziemy drogą z nabiałem. Za
oknem mleko, maślanka, kefir, śmietana, jogurt naturalny… Wybierzcie sobie co
chcecie. Pasuje wszystko co białe i gęste. No i teraz spróbujcie przez to
popatrzeć. I tylko mgła, mgła, mgła. A za tą mgłą widać tylko…, jeszcze więcej
mgły. A do tego wszystkiego, system operacyjny: Moja druga połówka pomarańczy -
uruchomił dzisiaj do obsługi Darka
program najgorszy z możliwych: Defetysta.
Darek:
- No tośmy góry pooglądali. – Mniej więcej 9:15, gdzieś w
połowie drogi. Do tych gór, co je jedziemy oglądać, jeszcze ze 200km.
- No rzesz ty w dupę kopany, losie zasrany, czemu mi to
robisz dziadu jeden niemyty. Jak się człowiek gdzieś ruszy, żeby coś zobaczyć,
dzieciom pokazać, to zawsze wiatr w patrzały. Zawsze tak jest. Zawsze. – Ten
przekaz nie jest zgodny z oryginalnym słownictwem, użytym w tym jadącym we mgle
samochodzie. Faktem jest, że jak jeździmy od kilku lat intensywnie po Polsce,
pierwszy raz taka mgła się trafiła. Ja ją uznałam za ciekawe zjawisko i ciekawe
doświadczenie. Darek za wroga swego najgorszego, który chce sponiewierać jego.
Ja myślę o tym, że my przecież jeszcze tam jedziemy. Co zastaniemy, to się
dowiemy jak dotrzemy. No może i jestem taka nieżyciowa, ale jak sobie pomyślę,
o ile rzeczy w życiu można by się zamartwiać, to się boję, że życia na życie
mogłoby nie wystarczyć. I mgła za oknem mnie nie martwi. Czego oczywiście nie
potrafi pojąć mój mąż. Darek uważa, że to niegrzecznie, że ja się nie martwię.
Darek uważa, że zamartwianie się jest obowiązkiem każdego człowieka. I on ten
obowiązek wypełnia z ogromną gorliwością. A ta mgła, jako nośnik zmartwienia,
świetnie zagrała swoją rolę.
- I jutro na pewno też tak będzie. Gwarantuję ci to. –
Siedzę na tym siedzeniu obok kierowcy i się zastanawiam kto tu jest „gupi” he?
No skoro on wie, jest pewny, tego co będzie dziś i jutro, to po jaką cholerę
nadal tam jedzie?! Już dawno powinien zawrócić i nie marnować paliwa. Nie mówię
jednak tego głośno, nie będę dolewać oliwy do mgły. Mogłaby z tego wyjść jakaś
śliska sprawa.
O 10:30 na zakopiance dalej mgła. I oczywiście korek. I
oczywiście Darek negując kompetencje nawigacji, objazdu szuka. I coś tam nawet
znalazł, bo jak zjechał z tej zakopianki w jakąś boczną drogę, to już żeśmy do
Zakopanego dojechali bez stania.
Pojechaliśmy do Kościeliska zameldować się na kwaterze. Na
miejscu okazało się, że mgła gdzieś po drodze się zapodziała. Ale to dosłownie
kilkanaście minut przed Kościeliskiem ją zgubiliśmy. Tada! I nasze oczy mogły
podziwiać zjawiskową jesień, w pięknych polskich górach. Pani gospodyni u
której spaliśmy, powiedziała, że nie pamięta tak turystycznego października jak
w tym roku. No to trzeba korzystać. I to szybko, bo przecież jutro wracamy, że
też nie mogę sobie przypomnieć: KTO TO WYMYŚLIŁ?! Wspinać to my się nie
wybieramy. W połowie dnia, w październiku. Jesteśmy przecież odpowiedzialni.
Popatrzymy se na te góry z dołu. I idziemy na spacer Doliną Kościeliską do Schroniska na Hali Ornak. I tu, na starcie
tegoż spaceru, czyli w miejscu gdzie należy uiścić opłatę, przekonujemy się na
własne oczy, o czym mówiła nasza gospodyni. Tłum ludzi stoi przed szlabanem w
kolejce do kasy. Orzesz w mordę nietoperzowi. Ale nie jest źle, nie jest źle.
Pocieszam się, że nie jest źle. To jednak październik. Niezbyt wielu ludzi jest
na urlopie, a takich pomysłowych jak my, to w kraju raczej nie wielu jest. To
to, co jest tu dziś, jest pewnie niczym, w porównaniu z tym, co tu jest w
lipcu. A czego właśnie chcieliśmy uniknąć. Tak mnie ostatnio męczą tłumy i
drażnią. Chyba się starzeję. Tylko tak jakoś odwrotnie. Bo babcia zawsze
powtarzała, że im człowiek starszy, tym bardziej cierpliwy. No okazuje się –
nieprawda.
Antosia w obie strony na baranach jeździła. Komunikat: Podczas
tego spaceru nie ucierpiało żadne zwierzę. W jedną stronę nosił ją Darek, w
drugą ja. Przy okazji tego spaceru okazało się, że moje dzieci męczą się już od
samego patrzenia na góry. Darek też podejrzanie często się zatrzymuje, zwalając
oczywiście na dziecko winę. Ale co ja nie wiem jak jest naprawdę. Ja wiem
wszystko. No i jak tu z nimi iść w góry? W takie góry gdzie jest formalnie pod
górkę.
Góry są niesamowite. Potrafią człowieka oczarować i omotać.
Nie ma na tym świecie nic bardziej niesamowitego. Kwintesencja sprzeczności,
tworząca ideał. To jest potęga.
W schronisku nakarmiliśmy dzieci, tak były wycieńczone tą
wędrówką, że słaniały się na nogach. O zgrozo i naturo ludzka, zwłaszcza w
fazie wzrostu, czemu jest tak, że na placu zabaw moje dziecko jest wstanie
przebywać w ciągłym ruchu nawet 5 godzin, wchodzić, schodzić, podskakiwać,
wspinać się i zjeżdżać, tylko po to, aby ponownie się wspinać. Kiedy natomiast
wychodzimy i zamykamy za sobą bramkę placu zabaw dziecko natychmiast potrzebuje
pomocy w przemieszczaniu się w postaci moich nóg i podtrzymujących kończyn
górnych. Ciekawostką jest fakt, że to zjawisko występuje zawsze, niezależnie od
ilości czasu spędzonego na placu. I po godzinie, i po pięciu. To samo zjawisko
zaobserwowałam pod schroniskiem. Kiedy jeszcze z Darkiem zażywaliśmy na
ławeczce świeżego powietrza, dziewczyny biegały wkoło i podskakiwały, kiedy
padło hasło idziemy, natychmiast chciały odpocząć. Jakieś sprzężenie zwrotne.
Mieliśmy w planach zjeść kolację w tym lokalu, co go
Gesslerowa naprawiała, ale okazało się, że tam się nie da zaparkować. Kolację
zorganizowaliśmy więc we własnym
zakresie. Chrupkie pieczywo z pastą kawiorową, puree z jajka, warzywa sotę i
gorący napar ze specjalnie wyselekcjonowanych liści. Dnia następnego z rana kawka z widokiem na Giewont. Powietrze może i nie
jest idealnie przejrzyste, ale w porównaniu z dniem wczorajszym, to w ogóle nie
ma porównania. Dzisiaj widać wszystko, wczoraj nic nie było widać. Darkowe
prognozy w górach się nie sprawdzają, no w końcu to chłop-ak z mazur.
Korzystając z tej sprzyjającej aury jedziemy do Zakopanego, żeby jeszcze coś w
tych górach przeżyć i nie mieć wrażenia, żeśmy się tylko przejechali. Do punktu
docelowego dotarliśmy chwilę przed otwarciem kas w kolejce na Gubałówkę.
Pojedziemy nie z lenistwa, ale żeby było szybciej. Jako, że wjechaliśmy na górę
pierwszym dzisiejszym kursem, budy jeszcze pozamykane, na nasze szczęście.
Jednak aby ta panorama na Tatry mogła faktycznie cieszyć, trzeba omijać
wzrokiem te wszystkie lodówki pooklejane reklamami coca-coli, stojaki reklamowe
przykute łańcuchem do swojego lokalu, wypłowiałe zdjęcia kulinarne zamieszczone
na plastikowych tablicach… a to się jeszcze nie pootwierało. Jak się otworzy to
trzeba do tego krajobrazu dołożyć cały ten badziew made in china. Smutne to. Idziemy
spacerkiem na Butorowy Wierch oczywiście do kolejki krzesełkowej. I co, i mało
się nie zgubiliśmy. Lata całe nie byliśmy w Zakopanem, właśnie ze względu na
ten zgiełk, kicz i tłumy miłościwie tu panujące.
Na Krupówkach dziewczynki nasze pamiątki kupowały – a jakże.
I powiem Wam, że jest tam wszystkiego pełno, to wybrać coś co zasługiwałoby na
miano pamiątki z gór, jest bardzo trudno. Tosia wybrała sobie pukawkę. I
spodobał mi się ten wybór. Spodobała mi się koncepcja pamiątki drewnianej.
Basię zaintrygował mój zachwyt nad pukawką. Starałam się jej wytłumaczyć mój
stan ducha. Bo wiesz Basiu, pukawka to jest tradycyjna góralska zabawka. Kiedyś,
kiedyś pewien góral Karpiel Bachleda Gąsienica Curuś, siedząc na progu swojej
chałpy, wystrugał z kawałka drewna pukawkę, zasadził jej korek i dał ją swojemu
dzieciakowi, co by ten się zajął i mu dupy nie zawracał. A, że pukawka dobrze
była zrobiona i działała bez zarzutu, to mały gówniarz znaczne szkody w
obejściu czynił. Ten stan rzeczy łokropnie denerwował matule i jazgotała ona
góralowi niemiłosiernie za uszami. Mocno zeźlony góral Karpiel Bachleda
Gąsienica Curuś, złapał kawałek sznurka od snopowiązałki i popędził szukać
dzieciaka. Początkowo miał plan, że tym sznurkiem gówniarza do płota przywiąże,
gdzieś z dala od domu, żeby ta amunicja z pukawki nie miała szansy dolecieć,
ale w trakcie poszukiwań dzieciaka, koncepcja mu się zmieniła. I zamiast
dzieciaka, korek do pukawki przywiązał. Od tamtej pory w obejściu górala
panował względny spokój. Jakiś czas. No powiedzmy przez tydzień. Bo się góral
zorientował, że dzieci wszystkich sąsiadów biegają z pukawkami na sznurku. I
żałował sromotnie góral Karpiel Bachleda Gąsienica Curuś, że sznurka nie
opatentował.
A Basia kupiła sobie na pamiątkę górala na nartach,
dyndającego na sprężynie. Aż strach pomyśleć jakie wnioski wyciągnęła z mojej
opowieści i jaką historią może pochwalić się jej góral.
Tak zaczęłam czytać ... i czytam....i czytam.... i czytam! Z otwartą buzią i zaokrąglającymi się oczyma. Masz fantastyczny,niebanalny styl wypowiedzi. Muszę przyznać, że dawno się tak nie uśmiałam czytając, jakby nie było zwykłą opowieść zwykłego człowieka, który sika, pije kawę, idzie na spacer a potem na targ. Chyba zacznę lubić znienawidzone Krupówki po Twojej opowieści o pukawce :D Poza tym bardzo ładne zdjęcia z z gór.:)
OdpowiedzUsuńNie wiem czy Pani to przeczyta, ponad rok minął, ale dopatrzyłam się tego komentarza tak niedawno... Szkoda, bo Pani słowa to miód na moją próżną duszę :). Dziękuję za ten komentarz. Bardzo mi się spodobał :).
Usuń