sobota, 11 października 2014

Dwa dni w Tatrach.

Ja chciałam gdzieś jechać. I to nie jest u mnie nic dziwnego, bo ja ciągle chce gdzieś jechać. Darek natomiast stawiał warunki, że jak już ma jechać, to chce zobaczyć coś spektakularnego. Tak narodził się plan pt. „Dwa dni w Tatrach”. Ale nie tak, że spędzimy dwa dni w Tatrach, my mieliśmy dwa dni żeby pojechać zobaczyć i wrócić. Jesienią. W październiku. Kiedy dni krótkie, a po pogodzie w górach można spodziewać się wszystkiego. Sobota wyjazd – niedziela powrót. Taki był plan i postanowiliśmy go zrealizować, bo nie było nikogo, kto by nam powiedział, że to „gupi pomys jes”.

Wstałam zaraz po tym jak się położyłam. Zrobiłam kawy i siorbnęłam konkretnego łyka, licząc się ze wszystkimi tego konsekwencjami. Mój pęcherz będzie musiał to jakoś znieść, dzisiaj bardziej potrzebne są mi oczy. Potem schowałam moją kawę za doniczkę na parapecie i poszłam rozpocząć proces budzenia Darka. Ale Darek wie, że jak Go budzę to On ma jeszcze 15 min spania. Jak się tego dowiedział – nie mam pojęcia. Może gdzieś przeczytał. Musiałam więc zmienić system budzenia i teraz już nie napiszę jak go budzę. Ważne, że wstaje, zawsze w końcu wstaje. Idzie po omacku do kibelka i potyka się w przedpokoju o obuwie rozmiar 43, które sama mu pod drzwi kopnęłam jak szłam rano do kibelka. Za karę oczywiście, przecież nie złośliwie. Mało się przez nie, rano w panele nie wgryzłam, tak je wczoraj zostawił. Zamknął Daruś za sobą drzwi łazienki, to pędzę ja do kuchni, wyciągam moją kawę zza krzaczka i popijam. Mam na to dłuższą chwilę, bo Darek w kibelku rozwiązuje poranne dylematy. Czy najpierw przetrzeć oczy, czy się wysikać. Jak się odkręci kran, aby przetrzeć oczy, to trudno „szczymać”. Za to jak się sika po ciemku, to trudno trafić. Tak czy siak, może się przydarzyć z rana mycie podłogi. Ja tego dylematu nie mam. Ja siadam po ciemku i zawsze trafiam. Po pobieżnej toalecie, Darek przychodzi do kuchni na kawę. Bierze solidnego łyka i w kubeczku zostają fusy. Niech was jednak nie zwiedzie to zdrobnienie „kubeczek”. To jest normalny pojemnik na picie, z porcelany przemysłowej czyli fajansu, o pojemności ok 250ml. Mówię o nim kubeczek, bo kubek służy Darkowi do picia mleka i jest odrobinkę mniejszy od wiaderka do piaskownicy. No to kwestie rozmiarów mamy wyjaśnioną. Wracamy do wydarzeń poranka. Jak tylko Darek zorientował się, że wlał w siebie całą kawę za jednym zamachem, to oczywiście natychmiast zaczął rozglądać się za moją. No i teraz wyjaśniło się dlaczego moja kawa stoi za krzaczkiem – bo muszę stosować kamuflaż. Ja wiem, to nie jest normalne, żeby nie można było kawy na blacie w kuchni zostawić, ale czy wszystko musi być normalne? Jak ją schowam, to przynajmniej mam pewność, że się jeszcze napiję po powrocie do kuchni, a jak nie, to już tylko z fusów będę mogła sobie powróżyć. Mogłabym co prawda zrobić Darkowi kawę w tym wiaderku do piaskownicy, ale przecież on ma prowadzić samochód. I jak przedawkuje kofeinę, a na drodze trafi się jakiś nieuważny kierowca, który dodatkowo podniesie mu ciśnienie – to moje dzieci, a także i ja, możemy być w niebezpieczeństwie. Dlatego dostaje kawę w kubeczku. Dobra wywleczmy dzieci z łóżek i idźmy z tego domu, bo mnie już nerw chyta. Dzieci ubierane na śpiocha, jak lunatyków przetransportowaliśmy do samochodu i śpią dalej. Cieszy mnie ten stan rzeczy, bo jak śpią, to przynajmniej nie wymyślają durnych zabaw podróżnych. Jak się jedzie, to powinno się gapić za okno i podziwiać jaka piękna nasza Polska, najlepiej z namaszczeniem - w ciszy i skupieniu. O. Tyle mam do powiedzenia w tym temacie.
No to jedziemy. Z tym, że gapić to się dzisiaj zupełnie nie ma na co. Bo najpierw było długo ciemno, a potem kiedy powinno się zrobić widno to się okazało, że albo ktoś nam w nocy, okna w samochodzie wapnem pomalował albo, jedziemy drogą z nabiałem.  Za oknem mleko, maślanka, kefir, śmietana, jogurt naturalny… Wybierzcie sobie co chcecie. Pasuje wszystko co białe i gęste. No i teraz spróbujcie przez to popatrzeć. I tylko mgła, mgła, mgła. A za tą mgłą widać tylko…, jeszcze więcej mgły. A do tego wszystkiego, system operacyjny: Moja druga połówka pomarańczy -  uruchomił dzisiaj do obsługi Darka program najgorszy z możliwych: Defetysta.
Darek:
- No tośmy góry pooglądali. – Mniej więcej 9:15, gdzieś w połowie drogi. Do tych gór, co je jedziemy oglądać, jeszcze ze 200km.
- No rzesz ty w dupę kopany, losie zasrany, czemu mi to robisz dziadu jeden niemyty. Jak się człowiek gdzieś ruszy, żeby coś zobaczyć, dzieciom pokazać, to zawsze wiatr w patrzały. Zawsze tak jest. Zawsze. – Ten przekaz nie jest zgodny z oryginalnym słownictwem, użytym w tym jadącym we mgle samochodzie. Faktem jest, że jak jeździmy od kilku lat intensywnie po Polsce, pierwszy raz taka mgła się trafiła. Ja ją uznałam za ciekawe zjawisko i ciekawe doświadczenie. Darek za wroga swego najgorszego, który chce sponiewierać jego. Ja myślę o tym, że my przecież jeszcze tam jedziemy. Co zastaniemy, to się dowiemy jak dotrzemy. No może i jestem taka nieżyciowa, ale jak sobie pomyślę, o ile rzeczy w życiu można by się zamartwiać, to się boję, że życia na życie mogłoby nie wystarczyć. I mgła za oknem mnie nie martwi. Czego oczywiście nie potrafi pojąć mój mąż. Darek uważa, że to niegrzecznie, że ja się nie martwię. Darek uważa, że zamartwianie się jest obowiązkiem każdego człowieka. I on ten obowiązek wypełnia z ogromną gorliwością. A ta mgła, jako nośnik zmartwienia, świetnie zagrała swoją rolę.
- I jutro na pewno też tak będzie. Gwarantuję ci to. – Siedzę na tym siedzeniu obok kierowcy i się zastanawiam kto tu jest „gupi” he? No skoro on wie, jest pewny, tego co będzie dziś i jutro, to po jaką cholerę nadal tam jedzie?! Już dawno powinien zawrócić i nie marnować paliwa. Nie mówię jednak tego głośno, nie będę dolewać oliwy do mgły. Mogłaby z tego wyjść jakaś śliska sprawa.
O 10:30 na zakopiance dalej mgła. I oczywiście korek. I oczywiście Darek negując kompetencje nawigacji, objazdu szuka. I coś tam nawet znalazł, bo jak zjechał z tej zakopianki w jakąś boczną drogę, to już żeśmy do Zakopanego dojechali bez stania.
Pojechaliśmy do Kościeliska zameldować się na kwaterze. Na miejscu okazało się, że mgła gdzieś po drodze się zapodziała. Ale to dosłownie kilkanaście minut przed Kościeliskiem ją zgubiliśmy. Tada! I nasze oczy mogły podziwiać zjawiskową jesień, w pięknych polskich górach. Pani gospodyni u której spaliśmy, powiedziała, że nie pamięta tak turystycznego października jak w tym roku. No to trzeba korzystać. I to szybko, bo przecież jutro wracamy, że też nie mogę sobie przypomnieć: KTO TO WYMYŚLIŁ?! Wspinać to my się nie wybieramy. W połowie dnia, w październiku. Jesteśmy przecież odpowiedzialni. Popatrzymy se na te góry z dołu. I idziemy na spacer Doliną Kościeliską do  Schroniska na Hali Ornak. I tu, na starcie tegoż spaceru, czyli w miejscu gdzie należy uiścić opłatę, przekonujemy się na własne oczy, o czym mówiła nasza gospodyni. Tłum ludzi stoi przed szlabanem w kolejce do kasy. Orzesz w mordę nietoperzowi. Ale nie jest źle, nie jest źle. Pocieszam się, że nie jest źle. To jednak październik. Niezbyt wielu ludzi jest na urlopie, a takich pomysłowych jak my, to w kraju raczej nie wielu jest. To to, co jest tu dziś, jest pewnie niczym, w porównaniu z tym, co tu jest w lipcu. A czego właśnie chcieliśmy uniknąć. Tak mnie ostatnio męczą tłumy i drażnią. Chyba się starzeję. Tylko tak jakoś odwrotnie. Bo babcia zawsze powtarzała, że im człowiek starszy, tym bardziej cierpliwy. No okazuje się – nieprawda.
Antosia w obie strony na baranach jeździła. Komunikat: Podczas tego spaceru nie ucierpiało żadne zwierzę. W jedną stronę nosił ją Darek, w drugą ja. Przy okazji tego spaceru okazało się, że moje dzieci męczą się już od samego patrzenia na góry. Darek też podejrzanie często się zatrzymuje, zwalając oczywiście na dziecko winę. Ale co ja nie wiem jak jest naprawdę. Ja wiem wszystko. No i jak tu z nimi iść w góry? W takie góry gdzie jest formalnie pod górkę.  
Góry są niesamowite. Potrafią człowieka oczarować i omotać. Nie ma na tym świecie nic bardziej niesamowitego. Kwintesencja sprzeczności, tworząca ideał. To jest potęga.
W schronisku nakarmiliśmy dzieci, tak były wycieńczone tą wędrówką, że słaniały się na nogach. O zgrozo i naturo ludzka, zwłaszcza w fazie wzrostu, czemu jest tak, że na placu zabaw moje dziecko jest wstanie przebywać w ciągłym ruchu nawet 5 godzin, wchodzić, schodzić, podskakiwać, wspinać się i zjeżdżać, tylko po to, aby ponownie się wspinać. Kiedy natomiast wychodzimy i zamykamy za sobą bramkę placu zabaw dziecko natychmiast potrzebuje pomocy w przemieszczaniu się w postaci moich nóg i podtrzymujących kończyn górnych. Ciekawostką jest fakt, że to zjawisko występuje zawsze, niezależnie od ilości czasu spędzonego na placu. I po godzinie, i po pięciu. To samo zjawisko zaobserwowałam pod schroniskiem. Kiedy jeszcze z Darkiem zażywaliśmy na ławeczce świeżego powietrza, dziewczyny biegały wkoło i podskakiwały, kiedy padło hasło idziemy, natychmiast chciały odpocząć. Jakieś sprzężenie zwrotne.

























































Mieliśmy w planach zjeść kolację w tym lokalu, co go Gesslerowa naprawiała, ale okazało się, że tam się nie da zaparkować. Kolację zorganizowaliśmy więc  we własnym zakresie. Chrupkie pieczywo z pastą kawiorową, puree z jajka, warzywa sotę i gorący napar ze specjalnie wyselekcjonowanych liści. Dnia następnego z rana kawka z widokiem na Giewont. Powietrze może i nie jest idealnie przejrzyste, ale w porównaniu z dniem wczorajszym, to w ogóle nie ma porównania. Dzisiaj widać wszystko, wczoraj nic nie było widać. Darkowe prognozy w górach się nie sprawdzają, no w końcu to chłop-ak z mazur. Korzystając z tej sprzyjającej aury jedziemy do Zakopanego, żeby jeszcze coś w tych górach przeżyć i nie mieć wrażenia, żeśmy się tylko przejechali. Do punktu docelowego dotarliśmy chwilę przed otwarciem kas w kolejce na Gubałówkę. Pojedziemy nie z lenistwa, ale żeby było szybciej. Jako, że wjechaliśmy na górę pierwszym dzisiejszym kursem, budy jeszcze pozamykane, na nasze szczęście. Jednak aby ta panorama na Tatry mogła faktycznie cieszyć, trzeba omijać wzrokiem te wszystkie lodówki pooklejane reklamami coca-coli, stojaki reklamowe przykute łańcuchem do swojego lokalu, wypłowiałe zdjęcia kulinarne zamieszczone na plastikowych tablicach… a to się jeszcze nie pootwierało. Jak się otworzy to trzeba do tego krajobrazu dołożyć cały ten badziew made in china. Smutne to. Idziemy spacerkiem na Butorowy Wierch oczywiście do kolejki krzesełkowej. I co, i mało się nie zgubiliśmy. Lata całe nie byliśmy w Zakopanem, właśnie ze względu na ten zgiełk, kicz i tłumy miłościwie tu panujące.
Na Krupówkach dziewczynki nasze pamiątki kupowały – a jakże. I powiem Wam, że jest tam wszystkiego pełno, to wybrać coś co zasługiwałoby na miano pamiątki z gór, jest bardzo trudno. Tosia wybrała sobie pukawkę. I spodobał mi się ten wybór. Spodobała mi się koncepcja pamiątki drewnianej. Basię zaintrygował mój zachwyt nad pukawką. Starałam się jej wytłumaczyć mój stan ducha. Bo wiesz Basiu, pukawka to jest tradycyjna góralska zabawka. Kiedyś, kiedyś pewien góral Karpiel Bachleda Gąsienica Curuś, siedząc na progu swojej chałpy, wystrugał z kawałka drewna pukawkę, zasadził jej korek i dał ją swojemu dzieciakowi, co by ten się zajął i mu dupy nie zawracał. A, że pukawka dobrze była zrobiona i działała bez zarzutu, to mały gówniarz znaczne szkody w obejściu czynił. Ten stan rzeczy łokropnie denerwował matule i jazgotała ona góralowi niemiłosiernie za uszami. Mocno zeźlony góral Karpiel Bachleda Gąsienica Curuś, złapał kawałek sznurka od snopowiązałki i popędził szukać dzieciaka. Początkowo miał plan, że tym sznurkiem gówniarza do płota przywiąże, gdzieś z dala od domu, żeby ta amunicja z pukawki nie miała szansy dolecieć, ale w trakcie poszukiwań dzieciaka, koncepcja mu się zmieniła. I zamiast dzieciaka, korek do pukawki przywiązał. Od tamtej pory w obejściu górala panował względny spokój. Jakiś czas. No powiedzmy przez tydzień. Bo się góral zorientował, że dzieci wszystkich sąsiadów biegają z pukawkami na sznurku. I żałował sromotnie góral Karpiel Bachleda Gąsienica Curuś, że sznurka nie opatentował.

A Basia kupiła sobie na pamiątkę górala na nartach, dyndającego na sprężynie. Aż strach pomyśleć jakie wnioski wyciągnęła z mojej opowieści i jaką historią może pochwalić się jej góral.









2 komentarze:

  1. Tak zaczęłam czytać ... i czytam....i czytam.... i czytam! Z otwartą buzią i zaokrąglającymi się oczyma. Masz fantastyczny,niebanalny styl wypowiedzi. Muszę przyznać, że dawno się tak nie uśmiałam czytając, jakby nie było zwykłą opowieść zwykłego człowieka, który sika, pije kawę, idzie na spacer a potem na targ. Chyba zacznę lubić znienawidzone Krupówki po Twojej opowieści o pukawce :D Poza tym bardzo ładne zdjęcia z z gór.:)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nie wiem czy Pani to przeczyta, ponad rok minął, ale dopatrzyłam się tego komentarza tak niedawno... Szkoda, bo Pani słowa to miód na moją próżną duszę :). Dziękuję za ten komentarz. Bardzo mi się spodobał :).

      Usuń