A dzisiaj pogoda się zepsuła i plaży nie będzie, bo rano
padało. Na szczęście przestało i dobrze, bo w czasie deszczu dzieci się nudzą a
rodziców denerwuje ta sytuacja.
Jak przestało padać, opuściliśmy kwaterę i zaczęliśmy się
przemieszczać, samochodem, w stronę Wilczego Szańca – kwatery Hitlera. Ale po
drodze, stojący przy tej drodze baner reklamowy zmienił nasze plany i teraz
jedziemy do Mazurolandii. Zmieniliśmy plany, żeby zrobić frajdę dzieciom. Z
faktami nie ma co dyskutować, a fakt jest taki, że na pewno lepiej się będą
bawić w parku rozrywki, niż na gruzowisku, które w dodatku miejscami jest
niebezpieczne. Na Wilczy szaniec przyjdzie jeszcze czas. Ja z Darkiem już tam
kiedyś byliśmy, a dziewczynki są na razie w takim wieku, że ta atrakcja nie
jest wstanie je zainteresować. No może Basię trochę to już tak, bo ona lubi
różne historyjki, to może osoba Evy Braun by ją zaciekawiła, ale odłożymy sobie
tę wizytę na razie. Jedziemy do Mazurolandii, ale uprzedziłam Basię, że jeśli
ceny tej atrakcji będą przekraczać granice przyzwoitości, to będziemy zmuszeni
z nich zrezygnować i pomyśleć o czymś innym. Nie planowaliśmy tego, więc nie
wiedzieliśmy czego się spodziewać. Na szczęście Mazurolandia okazała się
przystępna cenowo. Za bilet rodzinny zapłaciliśmy 70 zł. I dostaliśmy przy tym
bilecie cztery kupony, wszyscy takie same, na atrakcje z których można
skorzystać tylko jeden raz. A było tam strzelanie z łuku, strzelanie z karabinu
do tarczy, kolejka elektryczna „safari” i chyba te podskoki na linach, dzisiaj
już dokładnie nie pamiętam. Ze wszystkich pozostałych atrakcji można było
korzystać bez ograniczeń. No przyznać muszę, że troszkę ta Mazurolandia
zaniedbana. Ale nie zmienia to faktu, że gdybym szukała czegoś dla dzieci, to
po tej wizycie wybrałabym się tam po raz kolejny. I dzieci i dorośli mają się
czym tam zająć. Dla tych pierwszych zorganizowano dwa place zabaw, taki
tradycyjny i taki dmuchany z basenem wypełnionym plastikowymi kulkami, zjeżdżalniami,
torem przeszkód i napompowanym bykiem. Tu dzieci mogą szaleć do woli nikt im
czasu nie mierzy. Zawzięłam się więc w sobie i postanowiłam poczekać i
sprawdzić, kiedy moje dzieci będą miały dość. 45 min. Tyle wytrzymały w ciągłym
ruchu i przy sporym wysiłku fizycznym. Tosia miała trudniej bo nóżki krótkie,
gabaryty niewielkie, a cele wyznaczała sobie takie same jak Barbara. Na ten
największy zamek dmuchany jak właziła za Basią, to jej wszystkie dzieci z drogi
schodziły, a wszystkie mamy dziwnie mi się przyglądały, bo Tośka najmniejszym
karakańcem była, co się na taką wspinaczkę poważył. Pozwoliłam jej na to, bo
nie chcę, żeby myślała, że czegoś się nie da. Niech próbuje. No i muszę ją
pochwalić, że świetnie jej poszło. Tyle, że jak już była pod szczytem, to
zaczęłam się zastanawiać czy za chwilkę, sama nie będę się tam wdrapywać. Bo
jak spojrzy z tej góry w dół to może się przestraszy wysokości i nie będzie
chciała zjechać. Basia raz nam taki numer wycięła. Właziło jej się dobrze po
tych siatkach, ale jak na szczycie zobaczyła gdzie wlazła, to ją strach
sparaliżował i zjechać nie chciała i trzeba ją było ściągać. No to pomyślałam
sobie, że może mnie czekać powtórka z rozrywki. Ale gdzie tam. Na tej górze,
Basia dzieci starsze przepuściła, coby któreś na brzdąca nie wpadło, dała Tośce
komendę jedź i ta pojechała. Na dole nawet się nie zastanowiła co tu teraz
robić, tylko od razu zaczęła po raz kolejny wdrapywać się na górę. Po 45min
tego pompowanego szaleństwa dzieci same z własnej woli opuściły ten zakątek i
poczłapały do najbliższej ławki aby odpocząć. Co ciekawe, kiedy pod koniec
naszej wizyty proponowałam im, że możemy tam jeszcze podejść, to się już nie
zdecydowały. Tosia zakochała się natomiast w kolejce „safari”. I najchętniej
zostałaby kierownikiem tego pociągu. Jako, że my z Darkiem musielibyśmy nogi
chyba wlec za kolejką, a i wrażeń nie dostarczyłaby nam ta przejażdżka
adekwatnych do upokorzenia związanego z wciśnięciem się do wagonika, oddaliśmy
swoje kupony na kolejkę dzieciom. I tu znowu niespodzianka, bo Tosi nikt
kuponów nie liczył, więc odbywało się to tak, że Basia dawała kupon jeden a
jechały obie. I tak trzy razy. Pod rząd. Czwarty zostawiliśmy na koniec,
niestety nie został zrealizowany bo kropić zaczęło i kolejkę deszcz unieruchomił.
Z kolejki poszliśmy z łuku strzelać. Z tej atrakcji skorzystała tylko Basia. Ja
sobie darowałam, bo jak ja celuję to to nigdy nie wiadomo gdzie pocisk poleci,
a wokół sporo ludzi, po co mam komuś krzywdę zrobić. Darek też strzelać nie
chciał, ale on to się chyba bał kompromitacji, bo Basia z niewielką pomocą w
dziesiątkę trafiła. Po strzelnicy rycerskiej stanęliśmy w kolejce do tego
podskakiwania na linach. I jakiś diablik mnie podkusił i też postanowiłam
spróbować. A Darek jeszcze z boku podjudzał i utwierdzał mnie w tym pomyśle.
Pan który to urządzenie obsługiwał, stwierdził, że spoko się nadaję, po czym
bezczelnie zapytał mnie o wagę. Jak już się tam na tę trampolinę wgramoliłam i
zostałam zapięta we wszystkie pasy i wyciągnięta na odpowiednią wysokość, to
się okazało, że ta zabawa lepiej wygląda z dołu, jak się obserwuje kiedy skacze
ktoś inny. Trzy dni mnie nogi bolały po tym wybryku. Takie miałam zakwasy. Na
koniec naszej wizyty tata poszedł z karabina strzelać. A ile się przy tym na
marudził. A to, że karabin krzywy, że luzy ma na spuście (czy coś takiego),
okulary zaparowane, a tarcza ma nierówne kółka. Jeszcze nie strzelił, ale już
tłumaczył dlaczego nie trafił. W dziesiątkę nie trafił, ale trafił w tę krzywą
tarczę, a to już sukces.
A poza tym to Mazurolandia oferuje kilka wystaw
tematycznych. Taki nietypowy miszmasz. Park miniatur Warmii i Mazur, Euro 2012
w miniaturze, park militariów, poligon i skansen ludowy. Po trochu wszystkiego.
W zamierzeniu pewnie ktoś miał zaspokoić wszystkie gusta, ale wiadomo, że jak
coś jest do wszystkiego to tak naprawdę nic nie jest na sto procent, no i tak
to niestety wygląda. Ale jeszcze raz napiszę, że było fajnie. Bo to miejsce de
facto ma służyć rozrywce i zabawie i w tym temacie daje radę.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz