sobota, 9 maja 2015

Podlaskie klimaty.

 Basia pojechała na ryby. Sama. To znaczy – sama, w sensie bez nas, ale nie sama tak de facto, bo z kółkiem wędkarskim. Tak – moja córka lubi wyzwania, ale wybiera te mniej męczące. Ma już na koncie trochę sukcesów w tej dziedzinie. I trofea. Stoją na półce, żebym je dwa razy w miesiącu ścierką z mikrofibry wycierała. No to wrócę do sytuacji, kiedy to Basia pojechała na ryby. A my na Białystok. Z zazdrości. A było to tak …
Wstać trzeba było o 5:00, bo koło wędkarskie nie zna litości i na ryby jeździ bladym świtem. Jakby się spodziewało, że zaspane ryby będą na śniadanie chętniej haczyki łykać. Ale skoro już nas wywlekli z łóżek o tak barbarzyńskiej porze postanowiłam to wykorzystać. A Darek się ze mną zgodził (wyjątkowo bez dyskusji). Tylko jak i gdzie? Gdzie się wybrać, skoro cała Polska chmurami zasłana. Niemalże wszędzie spodziewane są przelotne opady. Niemalże, bo w jednym miejscu pogoda obiecuje nie padać. No to pomysł jest taki, żeby pokazać Tosi żubry. A przy okazji zajrzeć jeszcze w kilka innych miejsc w okolicy. Plan został wprowadzony w życie zaraz po tym jak tata odstawił dziecko nr 1 na busa wynajętego przez koło. I tak: bus popędził na północ, a my na wschód. 
Początek wycieczki trochę mnie rozczarował. Chociaż może nie rozczarował, bardziej wprawił w konsternację. Żubry. Rezerwat Pokazowy. Nie wiem czego tak dokładnie się spodziewałam, bo przecież zawsze człowiek czegoś tam się spodziewa po wyjeździe, coś sobie wyobraża, czegoś oczekuje. No to ja tak precyzyjnie określić nie potrafię, czego się spodziewałam. Ale na pewno czegoś z większą pompą, z większym rozmachem w większej ilości i generalnie o rozmiar tego przedsięwzięcia mi się cały czas rozchodzi. Żubr – zwierzę całkiem reprezentacyjne, a prezentacja jego kiepska. I opuszczam to miejsce bez żalu, za to z uczuciem pewnego niedosytu. Ale to dopiero początek dnia, jeszcze wycieczka ma szansę się rozkręcić.






















Szanse miała, niestety z niej nie skorzystała i zamiast się rozkręcać, moja wyprawa hamuje. Hieronimowo. Niewielka wieś w województwie podlaskim. I nie trzeba jakiejś wybitnej inteligencji, aby dojść do wniosku, że ta nazwa, to na pewno na cześć jakiegoś Hieronima. Otóż tak. Zgadza się. Ziemie te należały przez jakiś czas do Radziwiłłów. I to na cześć jednego z nich wioskę Hieronimowem mianowano. Ja tam jadę bo, znajdują się tam resztki pałacu wybudowanego przez Kazimierza Dziekońskiego – generała Wojsk Polskich. Ów generał, był postacią niezwykle barwną. Człowiek charakterny, stanowczy i posiadający poglądy. Udowodnił to już w wieku piętnastu lat, kiedy to wraz z bratem Michałem stanął po stronie insurekcji kościuszkowskiej, podczas gdy jego ojciec znajdował się po stronie przeciwnej. Kazimierz był wielkim patriotą niestroniącym od walki, to też jego życiorys zapisany jest bitewnymi szlakami. Brał udział w powstaniu kościuszkowskim, w kampanii przeciwko Prusom, w wojnie polsko – austriackiej, walczył w bitwie pod Raszynem, a w bitwie pod Lipskiem, jako adiutant i dowódca ochrony księcia Józefa Poniatowskiego. Za czynny udział w powstaniu listopadowym został zesłany do Wołogdy. Wrócił po dwóch latach i złożeniu przysięgi na wierność carowi. Jego związek z Hieronimowem rozpoczął się dnia 28 czerwca 1820, od transakcji handlowej, czyli umowie kupna – sprzedaży. Po pewnym czasie na ziemiach nabytych od Radziwiłłów, Kazimierz wybudował klasycystyczny pałac z charakterystycznym okazałym portykiem. Przekształcono ogród w stylu krajobrazowym i wykopano nowe stawy. Hieronimowo zostało jednak skonfiskowane, przez władze rosyjskie, za udział generała w powstaniu listopadowym. Zwrócono mu majątek po powrocie z zesłania. Kazimierz posiadał żonę, ale nie dorobił się z nią dzieci. Może przez to, że rzadko bywał w domu, uganiając się ciągle za wrogami ojczyzny. Rodzicem został w bardzo smutnych okolicznościach. Po śmierci swojego brata Michała zaopiekował się jego potomstwem. To właśnie bratanica – Jadwiga, została jego spadkobierczynią w Hieronimowie. W pewnym momencie majątek przechodzi w ręce rodziny Ramm, pochodzącej z niemieckiej Bawarii. Są oni gospodarzami w Hieronimowie przez cały okres międzywojenny. Baronowa Olga von Ramm sprawdziła się świetnie w roli gospodyni pałacu. Po wybuchu II wojny światowej rodzina opuściła wioskę i wyjechała za granicę. Wojna, oprócz wygnania doświadczyła rodzinę Rammów także w inny, może boleśniejszy sposób. Postawiła synów baronowej po przeciwnych stronach konfliktu. Jerzy wstąpił do oddziałów Armii Krajowej, natomiast Eugeniusz walczył po niemieckiej stronie. Nie tak dawno na Podlasiu odbył się zjazd potomków baronowej Olgi i było to wielkie społeczne wydarzenie. Pałac nie przetrwał zderzenia z nadciągającym ze wschodu socjalizmem. Mało miałam informacji o tym miejscu, naprawdę mało i byłam szczerze zaskoczona tabliczkami, które uniemożliwiały mi bliższe oględziny. Tyle dobrego co się przewiozłam. Słabo na wschodzie z pamiątkami przeszłości. Większość z nich to obiekty kultu religijnego. Świeckich zabytków jest natomiast jak na lekarstwo. Dlatego właśnie Hieronimowo tak bardzo mnie zainteresowało. Dlatego tłukliśmy się tam drogami, którymi Cejrowski mógłby zawstydzić niejedną ścieżkę w dżungli. Darek jasno dawał do zrozumienia, że on się na Camel Trophy nie pisał. A trasa jak malowana. Pomimo dziur, braku asfaltu, braku nawigacji – a może właśnie dlatego. Tak jak najbardziej lubię. Miejscami czas ewidentnie się zatrzymał. Czasem wcale nie był łaskawy. Topniejące wioski, kurczące się miasta, puste domy niepamiętające ciepła trzaskającego ogniska. Zarośnięte ogródki, zapomniane sady, których piękna nikt już nie podziwia. I łąki.



A pośród tych łąk – droga, polna i urocza. I prowadzi w miejsce niezwykłe – do skitu w Odrynkach. Skit – prawosławna pustelnia, miejsce odosobnienia. Skit w Odrynkach, to jedyne takie miejsce w Polsce. Pomysłodawcą jego powstania i zarazem jedynym mieszkańcem jest archimandryta Gabriel. Polski duchowny prawosławny, który nie przyjął wyboru na biskupa pomocniczego, aby z monasteru w Supraślu, przenieść się w Narwiańskie bagna. Ale przyznać trzeba, że wybrał dobrze. Miejsce jest tak niesamowite, wręcz nierzeczywiste. 15 września 2009 roku odbyło się uroczyste poświęcenie skitu. Tosia zasnęła w samochodzie. Znużona jazdą, obudzona bladym świtem. Darek został pilnować dziecka, a ja biorę aparat i idę. Trochę zażenowana. Miejsce bardzo ciekawe i spokojne, ale mam nieodparte wrażenie, że ładuję się w trampkach w nieswoją bajkę. Ale przecież tylko raz się żyje. Czasem nie ma szans na powtórki, a ja już kilka razy żałowałam, że nie poszłam, że nie zapytałam, że zawróciłam. No to tak jak napisałam, trochę zażenowana, ale idę. Po krótkiej, pospiesznej wizycie wracam do samochodu i jedziemy dalej.




Na naszej trasie kolejne miejsce kultu. Monaster Zwiastowania Przenajświętszej Bogurodzicy i św. Jana Teologa w Supraślu. Tu przynajmniej jest ktoś na bramie, kto wpuszcza ciekawskich na teren i nie trzeba się zastanawiać, czy popełnia się jakieś religijne faux pas. Ja z Tosią, w czasie gdy szanowny mnich oprowadzał po klasztorze grupę wiernych (lub niewiernych, bo przecież nie znam ludzi), nie poszłyśmy, zostałyśmy na dziedzińcu (chyba mogę ten plac, tak nazywać). Nie poszłyśmy do środka, żeby mieć więcej czasu na zewnątrz. Bo po tym spacerze klasztornym, mnich od razu wyprowadza grupę za bramę i nie przewiduje kilku chwil dla fotoreporterów. Po wizycie, pan mnich przypomina jeszcze o datkach na remont obiektu i generalnie można się już oddalić.





No to teraz Białystok. Miasto w którym serce zostawił hetman Jan Klemens Branicki. I to dosłownie. Co by nie mówić i nie pisać o jego poglądach i polityce, to właśnie jemu Białystok zawdzięcza najwspanialsze zabytki. Pałac Branickich robi wrażenie. Cały kompleks wygląda kwitnąco. Ogromne wrażenie robią też dzisiaj granatowe chmury, które nad miasto przypłynęły, a przecież pogodynka obiecywała, że tutaj padać nie będzie. A te chmury wyglądają jakby jednak chciały padać – i to zdrowo. Pozostaje tylko liczyć na to, że się rozmyślą, bo my idziemy w miasto. Szukać jedzenia. I bar mleczny ojciec wytypował bez pudła. Było smaczne, i ciepłe, i niedrogie. Po obiedzie jeszcze krótki spacer. Oczarował mnie skąpany w słońcu Rynek Kościuszki. Ratusz, zespół katedralny i kolorowe, odrestaurowane kamieniczki. A teraz coś z cyklu: czy wiecie że … , że nie tylko Rzym, nie tylko Sandomierz, ale również Białystok leży na siedmiu wzgórzach, że to miasto znajduje się w obszarze Zielonych Płuc Polski, że dla Białegostoku ziemia to za mało i ma swojego przedstawiciela w kosmosie w postaci asteroidy, że z Białegostoku pochodzi dziewczyna Bonda, i że to w Klinice Ginekologii Akademii Medycznej po raz pierwszy w Polsce dokonano zapłodnienia in vitro u człowieka. Mało? Jest tego więcej. Ale coś trzeba sobie zostawić na później, żeby było po co do Białegostoku wrócić.
































           

2 komentarze: