Basia pojechała na
ryby. Sama. To znaczy – sama, w sensie bez nas, ale nie sama tak de facto, bo z
kółkiem wędkarskim. Tak – moja córka lubi wyzwania, ale wybiera te mniej
męczące. Ma już na koncie trochę sukcesów w tej dziedzinie. I trofea. Stoją na
półce, żebym je dwa razy w miesiącu ścierką z mikrofibry wycierała. No to wrócę
do sytuacji, kiedy to Basia pojechała na ryby. A my na Białystok. Z zazdrości.
A było to tak …
Wstać trzeba było
o 5:00, bo koło wędkarskie nie zna litości i na ryby jeździ bladym świtem.
Jakby się spodziewało, że zaspane ryby będą na śniadanie chętniej haczyki
łykać. Ale skoro już nas wywlekli z łóżek o tak barbarzyńskiej porze
postanowiłam to wykorzystać. A Darek się ze mną zgodził (wyjątkowo bez
dyskusji). Tylko jak i gdzie? Gdzie się wybrać, skoro cała Polska chmurami
zasłana. Niemalże wszędzie spodziewane są przelotne opady. Niemalże, bo w
jednym miejscu pogoda obiecuje nie padać. No to pomysł jest taki, żeby pokazać
Tosi żubry. A przy okazji zajrzeć jeszcze w kilka innych miejsc w
okolicy. Plan został wprowadzony w życie zaraz po tym jak tata odstawił dziecko
nr 1 na busa wynajętego przez koło. I tak: bus popędził na północ, a my na
wschód.
Początek wycieczki
trochę mnie rozczarował. Chociaż może nie rozczarował, bardziej wprawił w
konsternację. Żubry. Rezerwat Pokazowy. Nie wiem czego tak dokładnie się
spodziewałam, bo przecież zawsze człowiek czegoś tam się spodziewa po
wyjeździe, coś sobie wyobraża, czegoś oczekuje. No to ja tak precyzyjnie
określić nie potrafię, czego się spodziewałam. Ale na pewno czegoś z większą
pompą, z większym rozmachem w większej ilości i generalnie o rozmiar tego
przedsięwzięcia mi się cały czas rozchodzi. Żubr – zwierzę całkiem
reprezentacyjne, a prezentacja jego kiepska. I opuszczam to miejsce bez żalu,
za to z uczuciem pewnego niedosytu. Ale to dopiero początek dnia, jeszcze
wycieczka ma szansę się rozkręcić.
Szanse miała,
niestety z niej nie skorzystała i zamiast się rozkręcać, moja wyprawa hamuje.
Hieronimowo. Niewielka wieś w województwie podlaskim. I nie trzeba jakiejś
wybitnej inteligencji, aby dojść do wniosku, że ta nazwa, to na pewno na cześć
jakiegoś Hieronima. Otóż tak. Zgadza się. Ziemie te należały przez jakiś czas
do Radziwiłłów. I to na cześć jednego z nich wioskę Hieronimowem mianowano. Ja
tam jadę bo, znajdują się tam resztki pałacu wybudowanego przez Kazimierza
Dziekońskiego – generała Wojsk Polskich. Ów generał, był postacią niezwykle
barwną. Człowiek charakterny, stanowczy i posiadający poglądy. Udowodnił to już
w wieku piętnastu lat, kiedy to wraz z bratem Michałem stanął po stronie
insurekcji kościuszkowskiej, podczas gdy jego ojciec znajdował się po stronie
przeciwnej. Kazimierz był wielkim patriotą niestroniącym od walki, to też jego
życiorys zapisany jest bitewnymi szlakami. Brał udział w powstaniu
kościuszkowskim, w kampanii przeciwko Prusom, w wojnie polsko – austriackiej, walczył
w bitwie pod Raszynem, a w bitwie pod Lipskiem, jako adiutant i dowódca ochrony
księcia Józefa Poniatowskiego. Za czynny udział w powstaniu listopadowym został
zesłany do Wołogdy. Wrócił po dwóch latach i złożeniu przysięgi na wierność
carowi. Jego związek z Hieronimowem rozpoczął się dnia 28 czerwca 1820, od
transakcji handlowej, czyli umowie kupna – sprzedaży. Po pewnym czasie na
ziemiach nabytych od Radziwiłłów, Kazimierz wybudował klasycystyczny pałac z
charakterystycznym okazałym portykiem. Przekształcono ogród w stylu
krajobrazowym i wykopano nowe stawy. Hieronimowo zostało jednak skonfiskowane,
przez władze rosyjskie, za udział generała w powstaniu listopadowym. Zwrócono
mu majątek po powrocie z zesłania. Kazimierz posiadał żonę, ale nie dorobił się
z nią dzieci. Może przez to, że rzadko bywał w domu, uganiając się ciągle za wrogami
ojczyzny. Rodzicem został w bardzo smutnych okolicznościach. Po śmierci swojego
brata Michała zaopiekował się jego potomstwem. To właśnie bratanica – Jadwiga,
została jego spadkobierczynią w Hieronimowie. W pewnym momencie majątek
przechodzi w ręce rodziny Ramm, pochodzącej z niemieckiej Bawarii. Są oni
gospodarzami w Hieronimowie przez cały okres międzywojenny. Baronowa Olga von
Ramm sprawdziła się świetnie w roli gospodyni pałacu. Po wybuchu II wojny
światowej rodzina opuściła wioskę i wyjechała za granicę. Wojna, oprócz
wygnania doświadczyła rodzinę Rammów także w inny, może boleśniejszy sposób. Postawiła
synów baronowej po przeciwnych stronach konfliktu. Jerzy wstąpił do oddziałów
Armii Krajowej, natomiast Eugeniusz walczył po niemieckiej stronie. Nie tak
dawno na Podlasiu odbył się zjazd potomków baronowej Olgi i było to wielkie
społeczne wydarzenie. Pałac nie przetrwał zderzenia z nadciągającym ze wschodu
socjalizmem. Mało miałam informacji o tym miejscu, naprawdę mało i byłam
szczerze zaskoczona tabliczkami, które uniemożliwiały mi bliższe oględziny.
Tyle dobrego co się przewiozłam. Słabo na wschodzie z pamiątkami przeszłości.
Większość z nich to obiekty kultu religijnego. Świeckich zabytków jest
natomiast jak na lekarstwo. Dlatego właśnie Hieronimowo tak bardzo mnie
zainteresowało. Dlatego tłukliśmy się tam drogami, którymi Cejrowski mógłby
zawstydzić niejedną ścieżkę w dżungli. Darek jasno dawał do zrozumienia, że on
się na Camel Trophy nie pisał. A trasa jak malowana. Pomimo dziur, braku
asfaltu, braku nawigacji – a może właśnie dlatego. Tak jak najbardziej lubię.
Miejscami czas ewidentnie się zatrzymał. Czasem wcale nie był łaskawy.
Topniejące wioski, kurczące się miasta, puste domy niepamiętające ciepła
trzaskającego ogniska. Zarośnięte ogródki, zapomniane sady, których piękna nikt
już nie podziwia. I łąki.
A pośród tych łąk
– droga, polna i urocza. I prowadzi w miejsce niezwykłe – do skitu w Odrynkach.
Skit – prawosławna pustelnia, miejsce odosobnienia. Skit w Odrynkach, to jedyne
takie miejsce w Polsce. Pomysłodawcą jego powstania i zarazem jedynym
mieszkańcem jest archimandryta Gabriel. Polski duchowny prawosławny, który nie
przyjął wyboru na biskupa pomocniczego, aby z monasteru w Supraślu, przenieść
się w Narwiańskie bagna. Ale przyznać trzeba, że wybrał dobrze. Miejsce jest
tak niesamowite, wręcz nierzeczywiste. 15 września 2009 roku odbyło się
uroczyste poświęcenie skitu. Tosia zasnęła w samochodzie. Znużona jazdą,
obudzona bladym świtem. Darek został pilnować dziecka, a ja biorę aparat i idę.
Trochę zażenowana. Miejsce bardzo ciekawe i spokojne, ale mam nieodparte
wrażenie, że ładuję się w trampkach w nieswoją bajkę. Ale przecież tylko raz
się żyje. Czasem nie ma szans na powtórki, a ja już kilka razy żałowałam, że
nie poszłam, że nie zapytałam, że zawróciłam. No to tak jak napisałam, trochę
zażenowana, ale idę. Po krótkiej, pospiesznej wizycie wracam do samochodu i
jedziemy dalej.
Na naszej trasie kolejne miejsce kultu. Monaster Zwiastowania
Przenajświętszej Bogurodzicy i św. Jana Teologa w Supraślu. Tu przynajmniej
jest ktoś na bramie, kto wpuszcza ciekawskich na teren i nie trzeba się
zastanawiać, czy popełnia się jakieś religijne faux pas. Ja z Tosią, w czasie
gdy szanowny mnich oprowadzał po klasztorze grupę wiernych (lub niewiernych, bo
przecież nie znam ludzi), nie poszłyśmy, zostałyśmy na dziedzińcu (chyba mogę
ten plac, tak nazywać). Nie poszłyśmy do środka, żeby mieć więcej czasu na
zewnątrz. Bo po tym spacerze klasztornym, mnich od razu wyprowadza grupę za
bramę i nie przewiduje kilku chwil dla fotoreporterów. Po wizycie, pan mnich
przypomina jeszcze o datkach na remont obiektu i generalnie można się już
oddalić.
No to teraz
Białystok. Miasto w którym serce zostawił hetman Jan Klemens Branicki. I to
dosłownie. Co by nie mówić i nie pisać o jego poglądach i polityce, to właśnie
jemu Białystok zawdzięcza najwspanialsze zabytki. Pałac Branickich robi
wrażenie. Cały kompleks wygląda kwitnąco. Ogromne wrażenie robią też dzisiaj
granatowe chmury, które nad miasto przypłynęły, a przecież pogodynka
obiecywała, że tutaj padać nie będzie. A te chmury wyglądają jakby jednak
chciały padać – i to zdrowo. Pozostaje tylko liczyć na to, że się rozmyślą, bo
my idziemy w miasto. Szukać jedzenia. I bar mleczny ojciec wytypował bez pudła.
Było smaczne, i ciepłe, i niedrogie. Po obiedzie jeszcze krótki spacer.
Oczarował mnie skąpany w słońcu Rynek Kościuszki. Ratusz, zespół katedralny i
kolorowe, odrestaurowane kamieniczki. A teraz coś z cyklu: czy wiecie że … , że
nie tylko Rzym, nie tylko Sandomierz, ale również Białystok leży na siedmiu wzgórzach,
że to miasto znajduje się w obszarze Zielonych Płuc Polski, że dla Białegostoku
ziemia to za mało i ma swojego przedstawiciela w kosmosie w postaci asteroidy,
że z Białegostoku pochodzi dziewczyna Bonda, i że to w Klinice Ginekologii
Akademii Medycznej po raz pierwszy w Polsce dokonano zapłodnienia in vitro u
człowieka. Mało? Jest tego więcej. Ale coś trzeba sobie zostawić na później,
żeby było po co do Białegostoku wrócić.
Krótko - zazdroszczę takiej wycieczki.
OdpowiedzUsuńNie ma co zazdrościć, trzeba się wybrać. :)
Usuń