piątek, 12 czerwca 2015

Na Mazury teraz jeździmy inaczej.

Na mazury teraz jeździmy inaczej. Kiedyś, kiedyś, chwilę po tym jak w ziemię uderzyła asteroida i unicestwiła dinozaury, a my mieszkaliśmy w Warszawie w centrum, do Kętrzyna jeździło się przez Nieporęt. A do tego Nieporętu, od mostu przez Wisłę, stało się w gigantycznym korku. Złe to były czasy i mroczne, bo była to epoka przed klimatyzacją.
To znaczy klima była już dostępna, nawet w Polsce. Ale niewielu jeszcze było na nią stać. To też najgorszą porą do jazdy było wtedy lato. Lato w korku. Opuszczało się szyby, aby choć wrażenie mieć, że wpadnie trochę powietrza do środka, ale oczywiście nie wpadało, bo go nie było. Były tylko spaliny, smród topniejącego asfaltu, smród palonych nerwowo papierosów i potu. W Lanosie pociła się nawet tapicerka. Korek jesienią, zimą, wiosną, był jeszcze do zniesienia. Uruchamiałeś ogrzewanie, włączałeś muzykę, jak jeszcze miałeś do tego kanapki, to już mogło być całkiem sympatycznie. Tym bardziej, że wtedy jeszcze marnowanie czasu nie robiło na nas takiego wrażenia. Dzisiaj świadomi jego istnienia, boleśniej przeżywamy takie straty. Ale lato, lato to była całkiem insza historia. Potem wyprowadziliśmy się z centrum na Kaczy Dół. Ale do Kętrzyna nadal jeździło się przez Nieporęt. Tylko korka było trochę mniej i tak mocno nie śmierdział. Po pewnym czasie wróciliśmy do centrum i dalej przez Nieporęt. Takie to były czasy. Wtedy Hołowczyc jeszcze nikomu nie podpowiadał, że są inne drogi, inne możliwości. Bo przecież były. W końcu bank łaskawie udzielił nam kredytu i zamieszkaliśmy w Grodzisku Mazowieckim. W międzyczasie Darek dostał w użytkowanie samochód służbowy z klimatyzacją i Hołowczycem. I na mazury teraz jeździ się inaczej. Nagle się okazało, że są w tym kraju drogi o których nawet drogowcy nie wiedzą, że są na tych drogach miejsca z których ktoś asfalt zwinął, tudzież zapomniał go kiedykolwiek wylać, że Hołowczycowi wystarczy pokazać przecinkę w lesie i on już uzna, że tamtędy można pojechać. Nawigacja otworzyła nowy rozdział w naszym życiu wędrownym. Pokazała nam możliwości, których sami w życiu byśmy nie dostrzegli, bo zasłaniały je drzewa. Kiedy już przeprowadziliśmy się do Grodziska i przestaliśmy jeździć na mazury przez Nieporęt, zaczęliśmy jeździć przez Ciechanów. Miasto królewskie, bynajmniej nie dlatego, że urodzono tam Dorotę Rabczewską, a z bardziej prozaicznego powodu. Po prostu miasto stało na gruntach należących do króla. Powstała osada, postawiono i zamek. I za każdym razem, kiedy przez ten cholerny Ciechanów przejeżdżamy, korci mnie żeby pod ten zamek podjechać i choć chwilkę popatrzeć. Ale mój kierowca nie ma takich myśli. Darek nie czuje potrzeby oglądania po raz wtóry rzeczy, które już kiedyś zostały zobaczone. No chyba, że coś się ewidentnie spektakularnie zmieni, lub bardzo mu się spodobało. Ale to drugie to się nie zdarza. Jest jeszcze trzecia alternatywa. Ja się uprę. Ale upierać się za często nie mogę, bo jest ryzyko zmęczenia materiału. Więc ten Ciechanów po trasie to jak pokuta jakaś moja. Tyle, że nie wiem za co, bo ja raczej grzeczna dziewczynka jestem. Być w Rzymie i papieża nie widzieć, to jak być w Ciechanowie i pod zamek nie podjechać. I ja już kilka takich sytuacji przeżyłam. I spodziewam się kolejnych. I mierzi mnie to okrutnie. Ok. Wyjaśniłam po krótce moje uczucia względem Ciechanowa i nowej trasy. Teraz chcę się zająć wyjazdem, kiedy to tata miał gest i chęć, i zajechał pod zamek w Ciechanowie. Dzień był ciepły, słoneczny i cholernie pechowy. Na te wszystkie przejazdy, które zaliczyliśmy, we wszystkich porach roku i niemal każdej godzinie dnia. Akurat wtedy, kiedy zaplanowałam postój pod zamkiem, kiedy pogoda dopisała, a Darek nie marudził, akurat wtedy do zamku nie dało się wejść. Zastaliśmy tam robotników zajmujących się materiałami budowlanymi. No można się zezłościć?. Na nich, na siebie, na świat, na karmę. Oczywiście. Że też musiałam wybrać akurat ten cholerny dzień zafajdany. Tyle innych dni było przecież do wyboru. Tyle razy przez ten Ciechanów jechaliśmy. I akurat tamtego remontowanego dnia musiałam się wybrać na zwiedzanie, z którego oczywiście nic nie wyszło. Tylko standardowy spacerek wokół obiektu. Zła i wkurzona na cały wszechświat, że mi kłody pod nogi rzuca, wyjeżdżam z Ciechanowa.






Ale mam coś na pocieszenie. Takie kilogramowe, szwendaczkowe, pudełko czekoladek. Albo lepiej, termofor w drugi dzień okresu - Opinogóra Górna. Zaczęło się od tego, że książę mazowiecki Bolesław IV wybudował sobie na tych ziemiach zameczek myśliwski. Nie wiadomo, czy było to dziełem przypadku, czy od początku takie miał plany wiadomo, że książę Bolesław był łaskaw w tym zameczku dokończyć żywota. Po tym nieodwracalnym incydencie, król – Jan Kazimierz, nadał dobra opinogórskie, Janowi Kazimierzowi Krasińskiemu – podskarbiemu wielkiemu koronnemu. Pozostawały one w rodzinie Krasińskich do roku 1945. Pałac w Opinogórze stoi prawdopodobnie na fundamentach jakiegoś starszego budynku. Istnieje duże prawdopodobieństwo, że zgodnie z panującą w XIX wieku modą został on niejako ubrany w neogotycki kubraczek. Wincenty Krasiński - ordynat opinogórski, podarował pałac swojemu synowi – Zygmuntowi, jako prezent ślubny. Początkowo pełnił on jedynie funkcję pawilonu ogrodowego, z czasem rozbudowany. Obecnie mieści się w nim muzeum romantyzmu. W sąsiedztwie pałacu stoi okazały dwór, oficyna dworska i kilka innych budynków, z których mnie na dzień dzisiejszy najbardziej interesuje Gościniec Ogrodnika. Co to takiego? Gospoda urządzona w odrestaurowanym domku ogrodnika. A w niej naleśniki z serem i jagodami. Liczę na to, że podniosą morale i choć trochę zrekompensują mojej wędrownej duszy nieudaną wizytę na zamku, albo raczej pod zamkiem. Rozległy teren parku pałacowego tonie w kolorach. Czerwcowe słońce rozświetla głowy kwitnących, polnych kwiatów. Zieleń, jeszcze po wiosennemu, świeża i soczysta. Można się zachłysnąć tym klimatem. I to tylko 10 kilometrów od Ciechanowa. Polecam połączyć zwiedzanie zamku z wizytą w Opinogórze. To bardzo urokliwe miejsce. Naleśniki zjedzone, relaks w parku zaliczony, no to pakujemy się do samochodu i jedziemy. Do celu jeszcze kawał drogi.















A pod Mrągowem, przypomniałam sobie, że ja przecież nie mam ani jednego zdjęcia amfiteatru w moich zbiorach. I podzieliłam się tym spostrzeżeniem z Darkiem. I stało się coś nieoczekiwanego: mąż mój zawiózł mnie nad jezioro, tak po prostu. 

Mrągowo leży w strefie klimatu umiarkowanego. Był tu, co prawda, kiedyś lodowiec, ale w końcu się wycofał. Zostawił jednak po sobie ukształtowanie terenu. W konsekwencji czego, okolice Mrągowa to obszar bardzo zróżnicowany pod względem wysokości. Znajdziemy tu i wzgórza morenowe, i rynny jeziorne, i głębokie wąwozy. Po wizycie lodowca, z wizytą przyszli Krzyżacy. To tak a propos klęsk nawiedzających te tereny. Nie wiadomo kiedy dokładnie zaczęło się Mrągowo, wiadomo natomiast, że prawa miejskie dostało od samego Konrada von Jungingena. Jednak kiedy w mieście wybudowano kościół parafialny, jego proboszczem został ksiądz Stanisław – Polak. Przypadek? Kolejne klęski to grabieże, napaści, pożary i Napoleon Bonaparte. Wizyta jego i jego wojsk „znacząco zubożyła okolicę”. Jakiś czas później zjawiła się epidemia cholery. Na szczęście długo nie bawiła i niewielkie żniwo zebrała. W 1889 roku w mieście powstała gazownia. Tu akurat gazu używano do oświetlania ulic i koszar, ale jak Niemcy stawiają gazownie, to lepiej być czujnym. Pierwsza wojna światowa, próba rewolucji, plebiscyt, III Rzesza i Armia Czerwona. Nie było łatwo. Ządzbork, Sensburg, Sēinits, ostatecznie Mrągowo – na cześć Krzysztofa Celestyna Mrongowiusza.    





  

3 komentarze:


  1. Na Mazury, Mazury, Mazury,
    Wypływamy tą łajbą z tektury,
    Na Mazury, gdzie wiatr zimny wieje,
    Gdzie są ryby i grzyby, i knieje
    Opłynąłem Mazury wzdłuż i wszerz ale do Mrągowa nie zawitałem. Wasz blog pomógł mi się z nim zapoznać i za to jestem wdzięczny. Skoro piszecie o Ciechanowie i Opinogórze to niedaleko Ciechanowa jest miejscowość Golotczyzna w nim między innymi Muzeum pozytywizmu. "W okresie I Rzeczypospolitej Gołotczyzna stanowiła klucz kilku majatków, w skład którego wchodziły, oprócz Gołotczyzny, m.in. wsie Strusin, Strusinek, Pogąsty i inne. Od drugiej połowie XVIII w. przez następne 100 lat klucz ten należał do szlacheckiego rodu Ostaszewskich herbu Ostoja: w 1757 r. zakupił Gołotczyznę od Wawrzyńca Celińskiego, skarbnika czernichowskiego, Florian Antoni Ostaszewski (zm. 1770), skarbnik bracławski, a następnie wojski ciechanowski[6]. Jego synami byli m.in. Nereusz Ostaszewski, poseł na Sejm Czteroletni, Tomasz Ostaszewski, biskup płocki i Jan Ostaszewski, chorąży przasnyski, ten ostatni właściciel Gołotczyzny. Po Janie, ożenionym z Józefą Okęcką, majątek otrzymał ich syn Józef Ostaszewski (1796-1852), ożeniony z Joanną Ostaszewską (1807-1849). Po Józefie i Joannie Ostaszewskich dobra w Gołotczyźnie odziedziczyła ich jedyna córka, Waleria (1827-1854), zamężna od 1846 roku z Sewerynem Ciemniewskim, który po śmierci żony został jedynym właścicielem tego majątku.

    W 1880 majątek ziemski w Gołotczyźnie zakupiła Aleksandra z Sędzimirów Bąkowska (1851-1926). W 1909 r. założyła szkołę gospodarstwa domowego dla dziewcząt wiejskich, a 3 lata później, wspólnie ze Świętochowskim, szkołę rolniczą dla chłopców. Nazwa tej szkoły Bratne ma związek z ideą, która legła u jej podstaw: każdy z jej uczniów miał po jej ukończeniu wychodzić w kraj jako „dla ziemi syn, dla ludu brat”. We wsi 27 lat życia spędził Aleksander Świętochowski – pisarz, publicysta, jeden z głównych przedstawicieli polskiego pozytywizmu.

    W okresie II Rzeczypospolitej istniało Państwowe Liceum Gospodarstwa Wiejskiego w Gołotczyźnie, od 7 lutego 1939 „im. Marszałka Józefa Piłsudskiego”. 😀 pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
  2. Mazury są przepiekne! W tym roku byłam zaledwie weekend i już tęsknie. może na przyszły rok uda się znów wyjechać

    OdpowiedzUsuń