niedziela, 2 sierpnia 2009

Szlakiem gotyku.

Było to dość dawno, bo pięć lat temu. I były to te wakacje o których już wspominałam w cyklu „odkurzone” droga z Kętrzyna do Lelowa. No to teraz w drugą stronę. A właściwie pierwszą, bo od tego wakacje 2009 powinnam była zacząć. Bo myśmy najpierw do tego Kętrzyna pojechali, z Warszawy. A było to tak:
Urlop zaczęłam 2 sierpnia w niedzielę. I tego właśnie dnia, z samego rana, wyruszyliśmy do Kętrzyna. Ale tak trochę na około. I po drodze mieliśmy zaplanowany nocleg, bo trasa tak obfitowała w atrakcje, że nie sposób było się zmieścić w dobie. A i tak z wielu rzeczy trzeba było zrezygnować, no nie sposób zobaczyć wszystkiego jadąc przez pół Polski. No dobra jedziemy, jedziemy i jedziemy, a ja już zaczęłam się zastanawiać, czy ten Darek to ma zamiar się wreszcie gdzieś zatrzymać, bo miała być wycieczka objazdowa, a na razie tylko jazda się zgadza, a wycieczki mi brakuje. No ale wreszcie, po czterech godzinach jazdy dotarliśmy do Kwidzyna. Na parkingu pod zamkiem, a właściwie w woli ścisłości kompleksem zamkowo-katedralnym, wszyscy bardzo chętnie opuszczamy nasz środek transportu i udajemy się na spacer. Spacer, szybki, krótki, wnętrza sobie darujemy. Nas tu budowla ciekawa przyciągnęła. Po tej krótkiej przerwie wsiadamy z powrotem do naszej czerwonej strzały, której kolor idealnie odzwierciedla temperaturę panującą w jej wnętrzu. No była w nim klima, ale była trzy razy starsza od Basi wtedy i strach było ją włączać. Komfort jazdy był więc taki sobie, ale co tam komfort, ważne że była jazda. Kolejnym naszym przystankiem był Gniew. Trasa, którą wybrał Darek zawiodła nas do przeprawy promowej, ale z przeprawy nici, bo w rzece było za mało wody i prom nie kursował. No to trzeba było znaleźć most. I tak się stało, że do tego Gniewu to jechaliśmy przez Malbork, czyli kolejny punkt naszej wycieczki. Ale chociaż przez niego jechaliśmy, nie poświęciliśmy mu wtedy należytej uwagi, musi zaczekać na swoją kolej. W Gniewie trafiliśmy na turniej rycerski i była to bardzo sympatyczna niespodzianka. W Gniewie też zauważyłam, że mam na spodniach (a konkretnie na prawej nogawce) dwa kanty odprasowane, a sama osobiście je prasowałam, ale na zdjęciach chyba tego nie widać. Przez ten turniej, w Gniewie się troszkę zasiedzieliśmy. I do Malborka dotarliśmy późnym popołudniem. A, że była to niedziela, wakacje, to pod zamkiem panował totalny galimatias. Ponieważ plan naszej wycieczki gwarantował, że jutro jeszcze tu będziemy, postanowiliśmy odłożyć sobie zwiedzanie zamku na dzień następny, zwłaszcza, że byliśmy już padnięci. Udaliśmy się tylko na krótki rekonesans wokół zamku, bo byliśmy go bardzo ciekawi. Wtedy też przyodzialiśmy Barbarę w stosowne do miejsca nakrycie głowy. A dnia następnego, po opuszczeniu kwatery, nie będę o niej pisać, bo nie zasłużyła, udaliśmy się pod zamek. I tam pod tym zamkiem, przy kasie, okazało się, że dzięki temu naszemu wczorajszemu znużeniu, sporo zaoszczędzimy. Bo poniedziałkowe zwiedzanie jest mocno okrojone, z powodu prac porządkowych na zamku i nie udostępnia się turystom wtedy jakichś wystaw. Ale zamek jak najbardziej, a właściwie wszystkie trzy, i na wieże też wejść można, i do pomieszczeń kilku też nas przewodnik zaprowadzi, bo zamek w Malborku tylko z przewodnikiem. No to jak dla nas idealna opcja, lepiej trafić nie mogliśmy. Tym bardziej, że jak na tak popularny obiekt, to mogę napisać, że było wtedy pusto. Zwiedzanie z przewodnikiem było jak w sam raz. Nie za długie. A potem kto chciał mógł za dodatkową opłatą (nie wielką, to chyba 2zł było dla osoby dorosłej) wdrapać się na wieżę i poszwendać w samopas w rejonie zamku średniego. Z obu opcji skorzystaliśmy oczywiście. Z Malborka wyruszyliśmy koło południa i udaliśmy się nad Zalew – Wiślany. Do Fromborka. W planach dalsze oględziny polskiego gotyku i moczenie nóg. Po przyjeździe do miasta, w pierwszej kolejności udaliśmy się nad wodę, żeby się trochę orzeźwić, bo lato tego roku było cudowne. No i tu się okazało, że woda jest, dużo wody jest, ale dojścia do niej nie ma. Rozczarowanie, które odmalowało się na Basi buzi, wygoniło Darka do samochodu, uruchomiło mu laptopa, ganiało po parkingu w poszukiwaniu odrobiny sygnału, do połączenia z internetem i w końcu znalazło jakieś kąpielisko kilkanaście kilometrów od Fromborka. Pojechaliśmy. Ale szału nie było. Za to była nędza. Brudno, brzydko, nieprzyjemnie, tyle że piachu trochę było i do wody dojść się dało. Pomyślałam sobie, że ostatecznie te nogi zamoczyć można. Ale ostatecznie i tylko nogi. Spojrzeliśmy na siebie z Darkiem, nie wiedząc co w tej sytuacji począć, a w tym czasie Barbara nam się rozebrała, dając dobitnie do zrozumienia, że będzie moczyć i to prawie na pewno, nie tylko nogi. Postanowiłam więc pójść do samochodu po jakieś akcesoria do tego moczenia, ale zabrałam ze sobą dziecko. Darek z braku innego zajęcia, wlókł się za nami. Tę scenkę obserwowały dwie panie, miejscowe i nie pamiętam już jak to dokładnie było, czy to one zaczepiły Darka, czy Darek coś do nich zagadał, grunt, że poinformowały nas, że jak chcemy się kąpać to powinniśmy jechać do Kadyn. No to pojechaliśmy, bo tamto kąpielisko wcale nie przypadło nam do gustu. Basia trochę biadoliła, ale Darek obiecał jej, że znajdzie wodę, uspokoiło ją to i czekała grzecznie na spełnienie tej obietnicy. Kadyny znaleźliśmy szybko i bez problemu, wioska jednak nie prezentowała się zbyt imponująco, a już na pewno nie zapowiadała tego co zastaliśmy. „Srebrna riwiera” - głosił napis przy wjeździe na parking. Pomyślałam wtedy sobie, że nieźle się zapowiada, ale moje myśli przesiąknięte mocno sarkazmem były. Niesłusznie – się okazało. Bo miejsce urocze i z miejsca nas zauroczyło. Spędziliśmy tam trochę ponad dwie godziny i postanowiliśmy wrócić do Fromborka. Poszukać czegoś do jedzenia, no i oglądnąć miasto. Czasu nie mieliśmy już wiele, bo czekała nas jeszcze droga do Kętrzyna. We Fromborku pierwsze kroki skierowaliśmy na wzgórze katedralne. Po tym spacerku udaliśmy się do lokalu gastronomicznego usytuowanego u stóp góry, żeby wreszcie napełnić burczące z niezadowoleniem brzuszki. Darek zajrzał do karty spojrzał na mnie i spytał czy chce zostać tu jeszcze, do jutra. Patrzę na niego jak gęś na samolot i próbuję odgadnąć o co tu chodzi. Przecież przyszliśmy jeść. Czyżby Darek jakieś kłopoty z żołądkiem przewidywał. No nie to nie to. Okazało się, że na pierwszej stronie tego menu reklamowała się firma oferująca do wynajęcia domki letniskowe. A, że było już późno, a do Kętrzyna jeszcze kawał drogi, a jeszcze wspomniałam wcześniej, że ta „srebrna riwiera” to szkoda, że tak krótko, to Darek postanowił, że zawiezie nas jeszcze raz, tyle że dnia następnego. Zadzwonił do babci, żeby nie czekała, bo plany nam się zmieniły i jeden przystanek trochę się nam wydłuży, w efekcie czego będziemy dzień później. Możemy sobie pozwolić na tę odrobinę spontaniczności, są wakacje. Następnego, czyli trzeciego dnia naszej podróży ponownie odwiedziliśmy „srebrną riwierę”. Potem ruszyliśmy w trasę i korzystając z dodatkowego czasu wstąpiliśmy jeszcze po drodze do Lidzbarka Warmińskiego.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz