sobota, 29 marca 2014

Wiosenny spacer nad Wisłą.


No tym razem to się musiałam nagimnastykować aby dopiąć swego. Zadziałało to, co działa prawie zawsze, czyli przekupstwo. Szykowała się ładna sobota. Wolna. Dzień wcześniej, w piątek, zaproponowałam Darkowi wyjazd. Ale Darkowi się nie chce. Ewidentnie się miga, marudzi i narzeka. Nie mając pomysłu, co z tą sytuacją począć, zaczęłam odgrażać się, że zrobię prawo jazdy. Nie podziałało. Tylko męża mojego rozśmieszyłam. Kładłam się więc spać z poczuciem porażki.
Rano pozwoliłam sobie trochę poleżakować, wiedząc, że się przecież nigdzie nie wybieram. Dzieci zaczęły coś biadolić na temat śniadania, więc byłam zmuszona udać się do kuchni, w celu przygotowania czegoś, czym je zatkam i położę kres biadoleniu. A do tej kuchni słoneczko zagląda prześliczne i uśmiecha się do mnie szyderczo. Termometr za oknem jasno daje do zrozumienia, że to co teraz widzę w jego wnętrznościach, to jedynie zapowiedz, tego co zamierza pokazać. A tymczasem wstała babcia i Darek. Ten drugi przyszedł do kuchni załapać się na śniadanie. No i zastał mnie w tej kuchni w nie najlepszym nastroju. Zagaduje i próbuje nawiązać dialog, ale tylko burczę coś do niego nie wesoło, bo mnie drażni to słońce za oknem, z którego nie skorzystam, w sposób w jaki bym chciała. Ale w końcu:
A gdzie ty chciałaś jechać? - D.
-Do Kazimierza.
-Do Kazimierza?
-No tak.
-Do Kazimierza?
-Tak. Do Kazimierza.- Motyla noga, bo już zaczynałam tracić kontrolę nad emocjami moimi, a to     groźna sytuacja.
-Ale po co?
-Na spacer, bo Kazimierz fajny jest bardzo i dawno nie byliśmy.
-Ale do Kazimierza?
-Tak do Kazimierza. A przy okazji moglibyśmy zahaczyć o Nałęczów, zjeść obiad w tej „Karczmie Nałęczowskiej” z kuchennych rewolucji. Tej, co to tam tę dziczyznę podają. Ja stawiam.
Niby gapię się w okno, ale kątem oka obserwuje reakcję. Reakcja prawidłowa. Darek uniósł brwi i myśli. To nie powinno długo potrwać. Chyba się udało.

Wczoraj przez tę porażkę w negocjacjach zasnąć nie mogłam i kombinowałam czym by tu zadziałać na Darka. No i wywlekłam najpotężniejsze działo. Strzał okazał się strzałem w dziesiątkę.

- No to się zbieraj.
Oczywiście jak zwykle. To jego, -no to się zbieraj- to mnie czasem do szału doprowadza. Bo sugeruje, że zaraz wychodzimy. A ja przecież nie tylko się muszę zebrać. Jest nas trzy do zbierania i wszystkie trzy w piżamach jeszcze. Poranek zaczęłam leniwie. Jestem zupełnie do wyjazdu nie przygotowana, bo przecież jeszcze kilka minut temu, nigdzie się nie wybierałam. Z tego też powodu kończyłam właśnie kawę dużą poranną, a to zapowiadało kłopoty po trasie. Z pęcherzem oczywiście. No ale zbierać się zaczęłam, bo przecież jechać chciałam. Pobiegłam do pokoju skompletować przyodziewek dla dzieci. W pokoju zastałam babcię. Babcię już nie dziwi specjalnie, że ja się nagle z rana zaczynam zbierać. Była świadkiem już nie jednej takiej historii. Babcia przeważnie się miga od tych naszych wojaży. I przeważnie zostaje w domu, kiedy my jedziemy się szwendać. Ale tym razem udało się i babcię wyciągnąć z domu i kiedy zaproponowałam jej spacer w Kazimierzu, babcia też zaczęła się zbierać.

Pół godzinki bieganiny po domu i przetrząsania szafy, no i można powiedzieć byłam zebrana. Pół godzinki to naprawdę dobry czas. Udało się tak szybko, bo jak wczoraj przed snem wytyczyłam tę drogę do Kazimierza przez Darkowy żołądek, to już sobie mniej więcej, pakowanie w myślach odstawiłam. Dzięki czemu mogłam z rana pominąć etap w którym myślę. Oczywiście co spakować. Bo przecież próbuję myśleć zawsze.

W Kazimierzu zaparkowaliśmy pod Górą Trzech Krzyży i udaliśmy się w kierunku szczytu. No trzeba się wdrapać, żeby podziwiać widoki. Na górze pan w drewnianej budce sprzedaje wejściówki na wydeptaną łąkę po 2 zł. Tym razem byłam na to przygotowana. Bo jak tu byłam kilka lat temu i wdrapałam się na tę górkę, po widoki oczywiście, a wdrapałam się sama, bo Darek podziwiał widoki z ławeczki na rynku, to wtedy zupełnie nie byłam na to przygotowana, że za te widoki będę musiała zapłacić, a mój sponsor został na dole. I tylko ogromny fart sprawił, że nie musiałam wracać z górki po te 2 zł. Bo w drodze na szczyt, zawiązując buta, znalazłam złotówkę, a drugą wyłuskałam z miedziaków, które nosiłam w kieszeni na kukułkę. Ale pamiętam, że ta sytuacja bardzo mnie wtedy zmierziła. I do tej pory pojąć nie mogę za co oni na tej górce tę kasę koszą. Rodzinka, która wdrapała się na tę górkę chwilkę przed nami, też była tą opłatą mocno zdziwiona. No ale jak już się wlazło to trzeba wyciągnąć portfel, bo przecież bez sensu być i nie zobaczyć. Informacja o tej opłacie powinna znajdować się u stóp górki, przy tym znaku który kieruje turystów na Wzgórze Trzech Krzyży. To by człowiek miał szansę się przygotować, bądź zrezygnować, a tak stawia się turystę w cokolwiek niezręcznej sytuacji. Ja już miałam pieniążka przygotowanego i oświadczam panu, że poproszę cztery bilety, bo Antosia przecież nie płaci. Pan zachował się prawidłowo, czyli mi przytaknął. No i git. „Tupet jak taran” sprawdza się najlepiej, nie tylko w dżungli amazońskiej, ale na własnym podwórku także. Bo jak zaczynam od pytań czy trzeba za nią płacić, ile płacić, czy to bilet ulgowy itd., a oni zaczynają grzebać w tych regulaminach, ofertach i cennikach, to zawsze wygrzebią coś co nie do końca mi się podoba. Więc jeśli nie ma w widocznym miejscu, w punkcie poboru opłat, jasno sprecyzowanego cennika, to stosuję metodę na pewniaka – Tosia nie płaci. I nigdy ich nie pytam tylko grzecznie informuję. A w ostateczności, ale to się zdarza bardzo rzadko, to:
- No wie pan Antosia już pół Polski z nami zjeździła i nikt nigdzie pieniędzy od niej nie wyciągał.
Przy zejściu zagadnęłam jeszcze pana w drewnianej budce o wejście na zamek. No i pan poinformował  nas, że zamek nieczynny. Mieli go oddać na weekend majowy, ale już wiadomo, że nie zdążą. Z tej rozmowy wydedukowałam, że zamek w remoncie. Ale mimo wszystko poszliśmy, bo my przecież na spacerze, a zamek też na górce stoi to widoki fajne, no i wieże chciałam odwiedzić, bo zamek nie, ale może wieża czynna. No niestety. Nieczynna. Więc tylko z zewnątrz mogliśmy sobie pooglądać te budowle.

Wyciągnęłam babcie z domu, żeby jej zafundować wiosenny spacer w ciekawych plenerach i okazało się, że zrobiłam jej niedźwiedzia przysługę. Bo wokół pięknie zielenieją drzewka, krzewy i trawki i … wszystko pyli. A babcia alergiczka. Żeby ratować babcię odwiedziliśmy aptekę na rynku  i zakupiliśmy babci tabletki anty alergii. Bo babcia też nie skojarzyła przed wyjazdem, że to wiosna pyląca przecież. Dobra, tabletka zażyta – moje sumienie trochę uspokojone.

A na rynku w Kazimierzu Darek chodzi za cygankami i prosi je o dwa złote. Taka sytuacja.
Jest ta cyganeria wpisana w krajobraz Kazimierzowskiego rynku, wiem. Ale jest również moim zdaniem, a właściwie naszym zdaniem, upierdliwa. Nie ma szans przejść spokojnie, nie będąc notorycznie zaczepianym i nagabywanym w bardzo nieprzyjemny sposób. Taka pani cyganka potrafi leźć za tobą przez pół placu i mendzić za uszami, chociaż kategorycznie zrezygnowałeś z usług, które oferuje. Opowiada jakieś bzdury, straszy dzieci i wprowadza atmosferę frustracji i zniesmaczenia. Nie lubię bardzo tego towarzystwa, przede wszystkim za jego bezczelną nachalność. A ponieważ my tego dnia, kilka razy już przez ten rynek spacerowaliśmy, Darek postanowił się troszkę odegrać i rozerwać przy okazji i zanim jeszcze pani cyganka do niego wystartowała, on już wołał od niej dwa złote (nie wiem czemu tak mało). Potem od następnej i następnej i tak przez cały rynek, aż do bulwaru nad Wisłą. Dzień co prawda słoneczny i piękny, ale od wody wieje chłodem. I to wieje dość mocno. Więc po krótkim spacerku, trochę skostniali udajemy się do samochodu.

Był uroczy Kazimierz dla mnie, teraz trzeba wywiązać się z obietnicy i nakarmić tatę dziczyzną. Karczma Nałęczowska, na dzień dobry sprawiła nam kłopot z zaparkowaniem. Bo nie wiadomo gdzie można stanąć. Dwie bramy, obie otwarte na oścież (no niby prawidłowo, zapraszają gości), ale żadnej informacji czy na obu podwórkach można się zatrzymać, tym bardziej, że na jednym z nich porozstawiano stoliki. No niemniej jednak, pokonaliśmy tę logistyczną przeszkodę i zaparkowaliśmy. Po wykonaniu tego skomplikowanego manewru, Darek wysłał mnie na przeszpiegi. Sobota pora obiadowa, czyli wiadomo. Myślałam, że nie wejdę. A jednak wejść się udało. I nawet były wolne stoliki. Ale tylko trzy chyba, więc pobiegłam, po resztę załogi, bo ta sytuacja mogła się bardzo szybko zmienić i to na naszą niekorzyść. Zgarnęłam rodzinkę i udaliśmy się do lokalu gastronomicznego. Darek oczywiście zamówił dziczyznę, po to tu przyjechał. Ja i babcia jemy kurze cycuszki. Antosi zamówiłam rosół, bo to najbezpieczniejsze danie, Basia natomiast... Basia rozsiadła się za stołem niczym zblazowana dama, rozłożyła kartę menu i zaczęła zamawiać:
- zupa – żurek z jajkiem i kiełbaską
- drugie danie – zestaw dla dzieci nagetsy z frytkami
- do picia – sok z czarnej porzeczki
a kiedy dotarła do deseru, oboje z Darkiem jednocześnie postanowiliśmy wyhamować konie na których galopowała jej fantazja. Najpierw niech zje to co zamówiła, to pogadamy o deserze. No o deserze nie było już mowy, bo w Karczmie Nałęczowskiej po rewolucjach dobrze karmią i porcje słuszne podają. Nie byłam tu przed panią Gessler, więc nie wiem jak było kiedyś, wiem natomiast, że teraz jest bardzo dobrze. Wszystko było ciepłe i świeże. Obsługa, spoko – nienachalna. A dodatkowo dzieci dostały po obiedzie po kawałeczku ciasta. Nie wielkim, ale to bardzo słodki akcent na zakończenie wizyty. Karczmę Nałęczowską z czystym sumieniem – polecam. Jeśli właściciel będzie pilnował tego poziomu, na którym teraz prowadzi knajpę, to chętnie będę tam wracać, znajdując się w okolicy, nawet dalszej, bo warto w trasie nadłożyć trochę kilometrów i być pewnym, że nam obiad w gardle nie stanie.

Po obiedzie w Nałęczowie, Darek był w tak dobrym humorze, że nawet zawrócił mi na trasie i pojechał przez Puławy, abym mogła zajrzeć pod pałac. O Puławach coś tam oczywiście słyszałam, ale jakoś nie zadałam sobie trudu aby bliżej się im przyjrzeć. Traktowaliśmy to miasto jako punkt przejazdowy, a to co przejazdem zaobserwowaliśmy, jakoś nie wzbudzało naszego zainteresowania. Tym razem jednak miałam pewien niedosyt wrażeń wycieczkowych i postanowiłam sprawdzić co tam się kryje w tym parku na górce. Wybrałam się sama, tylko z aparatem, bo nie planowaliśmy dłuższej przerwy w podróży. To co zastałam w parku, tak mnie jednak zaskoczyło i urzekło, że spędziłam tam ponad godzinę, w ogóle nie zdając sobie z tego sprawy. Wracając do samochodu, już z daleka, dostrzegłam Darka wystającego zza winkla, nerwowo potupującego. Ta scenka dała mi do zrozumienia, że chyba trochę „przegłam”. No i oczywiście burę zebrałam, że tak długo, że telefon mój w samochodzie, a oni się martwią. Przyjęłam tę krytykę, mojego zachowania na klatę, bo niestety mieli sporo racji. Inna sprawa, że szczęśliwi czasu nie liczą, a ja właśnie w tym stanie ducha się w parku pałacowym znajdowałam. 












































                                

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz