poniedziałek, 21 lipca 2014

A może nad morze.


Wakacje 2014 – szaleństwo w najlepszym wydaniu. Jak urlop zapukał do drzwi, byłam już przygotowana. Wynosząc do samochodu ostatnie toboły, w drzwiach minęły mnie troski dnia codziennego. One zostają w domu. Pod kluczem. A Darek siedem razy sprawdzał czy zamknęłam porządnie drzwi. Prąd wyłączony, gaz i woda zakręcone, więc może zdechną do naszego powrotu. Tego im życzę.
A my przez dwa tygodnie będziemy się borykać z tym co może się przytrafić w trasie. A jeśli może, to na pewno się przytrafi, o czym już dawno ostrzegał jakiś uczony. No nareszcie, czekałam na ten poniedziałek i nie mogłam się doczekać, a teraz jest on faktem dokonanym. Jedziemy na północ, maksymalnie na północ do końca lądu naszego. Pokazać dziewczynkom morze. Ostatnio nad morzem byłam chyba ze dwanaście lat temu. Było to jeszcze przed erą cellulitu i rozstępów. No, bez dzieci w każdym razie. Potem co prawda, z małą Basią (czteroletnią chyba), przy okazji wizyty we Fromborku moczyliśmy się trochę, ale to się nie liczy bo to przecież zalew. Tym razem jedziemy formalnie nad morze do Karwi. A, że chcemy dojechać szybko Darek wybrał drogę krajową A1, czyli autostradę do Gdańska. Płatną i jeszcze młodą bardzo, o czym dobitnie świadczy brak toalet po trasie (tych działających, bo w planach to one są, nawet rosną już przy drodze, tyle że skorzystać z nich nie idzie), co mój pęcherz odebrał jako osobistą zniewagę i brak poszanowania jego praw. A o te prawa upominał się długo i namiętnie, co odbijało się niekorzystnie na moim nastroju urlopowym. I kiedy już dopadłam kibla okazało się, że tam przerwa techniczna jest, oczywiście w żadne ramy czasowe nie ujęta. O jak ja Antosi tego pampersa zazdrościłam. Nawet już, w akcie ostatecznej rozpaczy przeszło mi przez myśl…, ale stwierdziłam, że żaden pampers tego nie szczyma. I taka sytuacja. Poszedł by człowiek nawet w las, ale las mi przepisy unijne siatką odgrodziły, żeby mnie jeszcze bardziej sponiewierać, bo przecież z tym pęcherzem nie przeskoczę. Wsiadałam do tego samochodu z poczuciem beznadziei i potwornego strachu, POTWORNEGO STRACHU. Czy ja dojadę do czynnej toalety i czy jak już dojadę to nie będzie mi potrzebny przypadkiem prysznic. Stoczyłam zaciętą walkę z siłami natury i… szczymałam. Ale jak zobaczyłam te kolejkę do kibla, to od razu pomyślałam: nie szczymam. A w tej kolejce same matki z dziećmi. Każda po pięć pociech wysadza, no naprawdę cały przyrost naturalny tego kraju przed tym właśnie kiblem się ustawił i wszyscy przede mną. Ze mną też pociecha moja starsza stoi – młodszej zafundowaliśmy ten luksus, posiada pieluchy i może lać tam gdzie stoi – Basi natomiast zapowiedziałam, że jak już się doczołgamy do tego domku uciech, to ja pierwsza sikam, jak ona nie da rady utrzymać to mniejszy wstyd będzie. I kiedy moja gehenna się skończyła i opuściłam już to pomieszczenie metr na metr, to się okazało, że żadnej kolejki niema. I tu dwie teorie bardzo prawdopodobne są: albo mój pęcherz ma pojemność cysterny do przewożenia paliwa i opróżnienie go zajęło mi kilka godzin, albo ci wszyscy ludzie byli podstawieni, aby specjalnie dla mojej udręki stworzyć sztuczny tłok i opóźniać moje dotarcie do toalety. A w tę akcję były na pewno zamieszane tajne służby obcego wywiadu, które przeniknęły do mojego środowiska i zdobyły informację o moim wyjeździe nad morze. Innych możliwości nie ma. A już tak się cieszyłam, wisząc nad tym kiblem i balansując całym ciałem, aby przypadkiem nie skontaktować się żadną częścią ciała, z żadnym elementem w toalecie, że jak stąd wyjdę to będę mogła już spokojnie podziwiać tę kolejkę z miną kobiety opróżnionej. Tak wiem – lekcja pokory. Ale ja zasłużyłam na satysfakcję.
Wywód na temat sikania kończę na razie. Pewnie jeszcze gdzieś do sikania wrócę, bo jest ta czynność moją stałą troską.
A tymczasem jedziemy dalej. I kiedy droga całkiem znośna już się stała, na horyzoncie pojawiło się zatwardzenie. A rozwiązanie tego problemu tym razem nie znajdowało się w toalecie, a na bramce wyjazdowej z autostrady. Ja przepraszam, że ja tak może nadużywam tej konwencji kibelkowej, ale jest to najbardziej obrazowy sposób przedstawienia sytuacji, jaki przychodzi mi do głowy.
Wakacje lipiec. Wiadomo. Jeszcze na dodatek pogoda jest. Polska – kraj całkiem spory, a morza mało. A pogoda jest i wakacje są. No to co, no to cała Polska jedzie nad morze. Wiadomo, morza szum, mewy skrzek, babki z piasku, babki na piasku i fale. Urlop marzenie – byle nie padało. Na ten czas – nie pada, no to jedziemy z całą Polską nad morze. A tu na bramce tak typowo. Początek tej przygody to niezła podpucha. Przy wjeździe na autostradę tylko bilecik i dalej jazda. Natomiast o wyjeździe nikt nie pomyślał. I korek, czyli zatwardzenie jak sto pięćdziesiąt. Ale co to kogo – przecież jak wjechali, to wyjechać muszą, co innego zrobią, to stać będą aż wyjadą. Taką strategię działania obrała siła zarządzająca autostradą i ma nas ewidentnie tam, gdzie powstaje zatwardzenie. A tu aktualnie: dzieci marudzą, ja się denerwuje, Darek się przegrzewa. I chyba mu jakaś żyłka pękła. I kiedy już przed naszym samochodem nie było żadnego innego pojazdu i tylko ten szlaban, który dyndał się jeszcze po spuszczeniu, Darek ruszył z kopyta na jakimś tam biegu i cisnął do oporu pedał gazu. Smród palonej gumy rozgościł się w samochodzie, nie zmogła go nawet choinka o zapachu. Darek pędził prościutko w budkę dróżnika, a ja myślałam tylko o tym, że przecież może tak być, że porysuje lakier. Ale zaraz potem przestałam na chwilkę myśleć i mogłam tylko obserwować jak wokół nas bezładnie przemieszczają się resztki budy, szlabanu i blachy falistej. Tylko pył, kurz i drzazgi. Wszystko wirowało w chaosie, tylko dróżnik stał na ostatniej desce, przy jedynej ocalałej ścianie budki, z wielką mokrą plamą na spodniach. Ten widok sprawił, że znów zaczęłam myśleć. Taka rozpierducha, obróciło nas chyba ze cztery razy, no ciekawe, czy po czymś takim moje włosy nadają się do telewizji. Bo tu już na pewno leci błękitny 24 helikopter. Cały czas miałam też nadzieję, że może udało się Darkowi samochodu nie zarysować. Błękitny nie doleciał, przyjechali natomiast mężczyźni w czerni, zaczęli wszystkim po oczach pstrykać. Generalna Dyrekcja Dróg Krajowych i Autostrad postanowiła całą sprawę zatuszować, bo obawiała się procesu o zniesławienie.  Ale mnie się udało jedno oko przymknąć. I jak się ocknęłam Darek już płacił, szlaban podnosił się do pionu, a samochód się nie porysował. Co może zrobić z ludzką psychiką godzina stania w metalowej puszce, na pełnym słońcu, w korku. Wszystko może zrobić i jeszcze dużo więcej.
W Gdańsku trafił nam się jeszcze jeden przestój, ale Darek z auto mapą postanowili poszukać objazdu. Trwało to jakieś pół godziny dłużej, niż to co byśmy w tym korku odstali. Może dłużej to fakt, ale przynajmniej cały czas samochód jechał, a to nie powoduje frustracji, zupełnie odwrotnie niż stanie, które frustracje powoduje.
Kiedy dotarliśmy do celu i zainstalowaliśmy się na kwaterze, już miałam dość tego morza. A to był dopiero początek.

Dziewczynki tak bardzo chciały dotknąć to morze, że same z własnej nieprzymuszonej woli, zrezygnowały z przystanków po trasie i grzecznie odsiedziały swoje. A że grzecznie, to formalnie nie było się czego czepić i natychmiast po przyjeździe trzeba było na te plaże iść. Ale, że to nasz pierwszy dzień nad morzem i prosto z drogi, to idziemy oglądnąć miejsce, a nie na takie typowe plażowanie.  I po niecałej godzince oglądania morza udajemy się do wsi poszukać czegoś do jedzenia, bo wszyscy głodni. Jest godzina 16:30 mniej więcej, więc przypuszczam, że ten najgorszy bum obiadowy mamy już za sobą. Po chodnikach, czy jak kto woli, deptakach, poruszać się można tylko zgodnie z kierunkiem i prędkością fali pełznącego tłumu. Każda próba zmiany parametrów tych wartości stałych grozi kalectwem. Ludzie transportują na plecach, pod pachami, w zębach dosłownie wszystko i tylko starają się mieć ręce wolne, żeby móc coś jeszcze nabyć. A kramy przy chodnikach pękają w szwach. Jest wszystko i wszystko jest urlopowiczom potrzebne: bydlęce skóry, dywany, obraz jelenia na rykowisku, a najbardziej skarpety z owczej wełny z wyhaftowanym napisem „Zakopane 2010”, to po prostu podstawowe wyposażenie każdego wczasowicza w Karwi. W kategorii transportowanych towarów prym wiodą oczywiście dmuchańce. Napompowane jest wszystko od jeża poczynając, przez kabanosa, aż po śląską babe. I tylko turyści, mam wrażenie, nie widzą, że są dmuchani w balona. Następnym nieodłącznym atrybutem wczasowicza są kije, sztachety, metalowe pręty, taszczone w rękach i na plecach, czasem przytwierdzone do plecaka. Ten ekwipunek, dla niepoznaki, obciągnięty jest jakąś płachtą, czasem posiada dodatkowe druty i udaje parawan albo parasol, a w rzeczywistości jest białą bronią w rękach turysty. To turysta uprawiający przypadkowe sztuki walki, taki nadmorski kamikadze – ci są najbardziej niebezpieczni. Wiercą się, przysiady robią, jakieś dziwne półobroty i zwroty, zupełnie nieprzewidywalne, tak że unikać ciosu z kija trudno. Mam wrażenie, że to nie urlop – to exodus. A my w tych warunkach szukamy strawy. I żeby było jeszcze weselej – bankomatu. Człowiek myśli, że jak mu pieniądze na konto przelali, to je ma. Rzeczywistość okazuje się brutalna, on je dopiero musi zdobyć. A w tej miejscowości cośmy do niej przyjechali (w upale i korku gigantycznym) odpoczywać razem z połową Polski, znajduje się aż jeden bankomat. No powiedzcie mi kto to wymyśla, bo mnie od razu przed oczyma staje jakiś profesur doktur rehabilitowany z psychopatologii, którego państwo nasze zatrudniło aby siedział i myślał jak obywatela upodlić. Co robić aby przypadkiem nie ułatwić mu życia. Kolejka do tegoż bankomatu taka jak za komuny po papier pierwszej potrzeby. Stoimy w tej kolejce i już się nawet do siebie nie odzywamy, bo tu już do draki nawet słowa nie potrzebne. Po zdobyciu gotówki szukamy jedzenia. A wszędzie gdzie nie wejdziemy tłumy ludzi z minami: nie ma dla was miejsca w tej gospodzie, a stajenki za gospodą nie wybudowano. No i jak tak się włóczyliśmy od lokalu do lokalu, to miałam wrażenie, że ja właśnie zrozumiałam jak czuje się żebrak. Kiedy trafiliśmy wreszcie na wolny stolik (koło kibla), było mi już wszystko jedno co nam dadzą, jemy wszystko zupę z małpy też. Byle tylko dzieci już marudzić przestały, że głodne i że nie potrafimy zaspokoić ich podstawowych potrzeb. Wreszcie dostaliśmy jeść, a do tego zepsuty kompot. Dłuższą chwilę zastanawiałam się czy to zgłosić obsłudze lokalu, bo obawiałam się, że nas spod tego kibla wyrzucą i tego to już mi rodzina moja nie daruje. Zaryzykowałam i pani kelnerka nam kompot wymieniła. Nie padło rzecz jasna żadne słówko przepraszam, ale ja też z lokalu na twarz nie wypadłam i już samo to uznałam za sukces. No i nadszedł czas płacenia. Już tam pal licho to co wynosił rachunek, ja się modliłam: Darek zostaw pani taki horrendalny napiwek, to może nas zapamięta i jutro też nas wpuści.

Po posiłku wracamy na chwilkę na kwaterę zmienić przyodziewek i jazda na spacerek, oczywiście na plaże no bo niby gdzie skoro jesteśmy nad morzem.
I nastał dzień drugi od samego rana. I my z samego rana pędzimy na plaże. Oczywiście z pełnym wyposażeniem. Wiadra, łopatki, grabki, foremki, sitka i takie cuś  z kołem młyńskim do przesypywania piachu, bądź przelewania wody. Już samego tego plastiku uzbierała się cała torba, a przecież jeszcze kocyk, ręczniki, parawan, dwa koła i ponton do dmuchania, i  kremy, balsamy, dodatkowe ubrania, na wszelki wypadek, pić, jeść i co tylko komu przyjdzie do głowy, no i oczywiście aparat, bo przecież trzeba uwiecznić te wspaniałe wakacje. Dumnie taszczymy ten nasz dobytek na plaże, aby mieć pewność, że potomstwu naszemu niczego nad morzem nie zabraknie. Rozbijamy obóz w niewielkiej odległości od wody i okopujemy się od razu. Tata buduje palisadę i wilcze doły kopie. To takie podstawowe umocnienia. Ale jest jeszcze wcześnie, 8:00 dopiero, zanim oblężenie się zacznie może tata jeszcze jakieś miny zorganizuje, co by się ktoś tu do nas za blisko nie podczołgał.  Dziewczynki robią przegląd narzędzi rolniczych ręcznych i dochodzą do wniosku, że mają za mało łopat – jest tylko siedemnaście, a powinno być osiemnaście, czyli jednej brakuje. I awantura na całego, bo łopaty nie do pary, żeby sytuację opanować i uspokoić proponuję, że skocze szybko na kramy i kupię im szpadel, rydel, saperkę co tylko sobie życzą, aby tylko spokój na wymarzonym urlopie był. Iść jednak nie musiałam, Darek rozwiązał mi problem z łopatą, zarekwirował jedną do kopania tych dołów i łopaty znów były do pary. No to kamień z serca. Mogę dalej sobie siedzieć opatulona w ręczniki i czekać aż temperatura przeczołga się powyżej zera. Słońce świeci na całego, więc jest nadzieja. Darek dzielnie znosi pobyt na plaży, chociaż wiem, że przecież nie przepada, mimo to dzielnie się trzyma. No wyjścia innego nie ma – to był jego pomysł żeby pokazać dziewczynkom morze. Ale ma nasz tata królika w kapeluszu, albo może lepiej asa w rękawie, chociaż krótkim. Zapasy jedzenia są na wyczerpaniu. A jak dzieci będą głodne to się prędzej zgodzą na opuszczenie plaży. Bo nam właśnie o to prędzej chodzi. Taką umowę zawarliśmy z dziewczynkami, że do południa bawimy się na plaży, a po południu szukamy innych wrażeń. Tyle, że w tej umowie, nie została jasno określona godzina kiedy mija te pół dnia. Okazało się, że pół dnia minęło po 14:00. Wtedy dzieci zgłodniały już na tyle, że postanowiły porzucić obóz i poszukać jedzenia.

Korzystając z okazji wywieźliśmy dziewczynki na te poszukiwania do Krokowej i Rzucewa. W Rzucewie na nasze powitanie tłumnie przybyły stada muszek. W tym parku pod pałacem latały chmurami. Niby nie gryzły, ale wciskały się we wszystkie otwory ciała. Spacerowaliśmy więc z zaciśniętymi zębami, aby zastosować w praktyce proces filtracji.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz