Wakacje
2014 – szaleństwo w najlepszym wydaniu. Jak urlop zapukał do drzwi, byłam już
przygotowana. Wynosząc do samochodu ostatnie toboły, w drzwiach minęły mnie
troski dnia codziennego. One zostają w domu. Pod kluczem. A Darek siedem razy
sprawdzał czy zamknęłam porządnie drzwi. Prąd wyłączony, gaz i woda zakręcone,
więc może zdechną do naszego powrotu. Tego im życzę.
A my przez dwa tygodnie
będziemy się borykać z tym co może się przytrafić w trasie. A jeśli może, to na
pewno się przytrafi, o czym już dawno ostrzegał jakiś uczony. No nareszcie,
czekałam na ten poniedziałek i nie mogłam się doczekać, a teraz jest on faktem
dokonanym. Jedziemy na północ, maksymalnie na północ do końca lądu naszego. Pokazać
dziewczynkom morze. Ostatnio nad morzem byłam chyba ze dwanaście lat temu. Było
to jeszcze przed erą cellulitu i rozstępów. No, bez dzieci w każdym razie.
Potem co prawda, z małą Basią (czteroletnią chyba), przy okazji wizyty we
Fromborku moczyliśmy się trochę, ale to się nie liczy bo to przecież zalew. Tym
razem jedziemy formalnie nad morze do Karwi. A, że chcemy dojechać szybko Darek
wybrał drogę krajową A1, czyli autostradę do Gdańska. Płatną i jeszcze młodą
bardzo, o czym dobitnie świadczy brak toalet po trasie (tych działających, bo w
planach to one są, nawet rosną już przy drodze, tyle że skorzystać z nich nie
idzie), co mój pęcherz odebrał jako osobistą zniewagę i brak poszanowania jego
praw. A o te prawa upominał się długo i namiętnie, co odbijało się
niekorzystnie na moim nastroju urlopowym. I kiedy już dopadłam kibla okazało
się, że tam przerwa techniczna jest, oczywiście w żadne ramy czasowe nie ujęta.
O jak ja Antosi tego pampersa zazdrościłam. Nawet już, w akcie ostatecznej
rozpaczy przeszło mi przez myśl…, ale stwierdziłam, że żaden pampers tego nie
szczyma. I taka sytuacja. Poszedł by człowiek nawet w las, ale las mi przepisy
unijne siatką odgrodziły, żeby mnie jeszcze bardziej sponiewierać, bo przecież
z tym pęcherzem nie przeskoczę. Wsiadałam do tego samochodu z poczuciem
beznadziei i potwornego strachu, POTWORNEGO STRACHU. Czy ja dojadę do czynnej
toalety i czy jak już dojadę to nie będzie mi potrzebny przypadkiem prysznic.
Stoczyłam zaciętą walkę z siłami natury i… szczymałam. Ale jak zobaczyłam te
kolejkę do kibla, to od razu pomyślałam: nie szczymam. A w tej kolejce same
matki z dziećmi. Każda po pięć pociech wysadza, no naprawdę cały przyrost
naturalny tego kraju przed tym właśnie kiblem się ustawił i wszyscy przede mną.
Ze mną też pociecha moja starsza stoi – młodszej zafundowaliśmy ten luksus,
posiada pieluchy i może lać tam gdzie stoi – Basi natomiast zapowiedziałam, że
jak już się doczołgamy do tego domku uciech, to ja pierwsza sikam, jak ona nie
da rady utrzymać to mniejszy wstyd będzie. I kiedy moja gehenna się skończyła i
opuściłam już to pomieszczenie metr na metr, to się okazało, że żadnej kolejki
niema. I tu dwie teorie bardzo prawdopodobne są: albo mój pęcherz ma pojemność
cysterny do przewożenia paliwa i opróżnienie go zajęło mi kilka godzin, albo ci
wszyscy ludzie byli podstawieni, aby specjalnie dla mojej udręki stworzyć
sztuczny tłok i opóźniać moje dotarcie do toalety. A w tę akcję były na pewno
zamieszane tajne służby obcego wywiadu, które przeniknęły do mojego środowiska
i zdobyły informację o moim wyjeździe nad morze. Innych możliwości nie ma. A
już tak się cieszyłam, wisząc nad tym kiblem i balansując całym ciałem, aby
przypadkiem nie skontaktować się żadną częścią ciała, z żadnym elementem w
toalecie, że jak stąd wyjdę to będę mogła już spokojnie podziwiać tę kolejkę z
miną kobiety opróżnionej. Tak wiem – lekcja pokory. Ale ja zasłużyłam na
satysfakcję.
Wywód na temat sikania kończę
na razie. Pewnie jeszcze gdzieś do sikania wrócę, bo jest ta czynność moją
stałą troską.
A tymczasem jedziemy dalej. I
kiedy droga całkiem znośna już się stała, na horyzoncie pojawiło się
zatwardzenie. A rozwiązanie tego problemu tym razem nie znajdowało się w
toalecie, a na bramce wyjazdowej z autostrady. Ja przepraszam, że ja tak może
nadużywam tej konwencji kibelkowej, ale jest to najbardziej obrazowy sposób
przedstawienia sytuacji, jaki przychodzi mi do głowy.
Wakacje lipiec. Wiadomo. Jeszcze
na dodatek pogoda jest. Polska – kraj całkiem spory, a morza mało. A pogoda
jest i wakacje są. No to co, no to cała Polska jedzie nad morze. Wiadomo, morza
szum, mewy skrzek, babki z piasku, babki na piasku i fale. Urlop marzenie –
byle nie padało. Na ten czas – nie pada, no to jedziemy z całą Polską nad
morze. A tu na bramce tak typowo. Początek tej przygody to niezła podpucha.
Przy wjeździe na autostradę tylko bilecik i dalej jazda. Natomiast o wyjeździe
nikt nie pomyślał. I korek, czyli zatwardzenie jak sto pięćdziesiąt. Ale co to
kogo – przecież jak wjechali, to wyjechać muszą, co innego zrobią, to stać będą
aż wyjadą. Taką strategię działania obrała siła zarządzająca autostradą i ma
nas ewidentnie tam, gdzie powstaje zatwardzenie. A tu aktualnie: dzieci
marudzą, ja się denerwuje, Darek się przegrzewa. I chyba mu jakaś żyłka pękła.
I kiedy już przed naszym samochodem nie było żadnego innego pojazdu i tylko ten
szlaban, który dyndał się jeszcze po spuszczeniu, Darek ruszył z kopyta na
jakimś tam biegu i cisnął do oporu pedał gazu. Smród palonej gumy rozgościł się
w samochodzie, nie zmogła go nawet choinka o zapachu. Darek pędził prościutko w
budkę dróżnika, a ja myślałam tylko o tym, że przecież może tak być, że
porysuje lakier. Ale zaraz potem przestałam na chwilkę myśleć i mogłam tylko
obserwować jak wokół nas bezładnie przemieszczają się resztki budy, szlabanu i
blachy falistej. Tylko pył, kurz i drzazgi. Wszystko wirowało w chaosie, tylko
dróżnik stał na ostatniej desce, przy jedynej ocalałej ścianie budki, z wielką
mokrą plamą na spodniach. Ten widok sprawił, że znów zaczęłam myśleć. Taka
rozpierducha, obróciło nas chyba ze cztery razy, no ciekawe, czy po czymś takim
moje włosy nadają się do telewizji. Bo tu już na pewno leci błękitny 24
helikopter. Cały czas miałam też nadzieję, że może udało się Darkowi samochodu
nie zarysować. Błękitny nie doleciał, przyjechali natomiast mężczyźni w czerni,
zaczęli wszystkim po oczach pstrykać. Generalna Dyrekcja Dróg Krajowych i
Autostrad postanowiła całą sprawę zatuszować, bo obawiała się procesu o
zniesławienie. Ale mnie się udało jedno
oko przymknąć. I jak się ocknęłam Darek już płacił, szlaban podnosił się do pionu,
a samochód się nie porysował. Co może zrobić z ludzką psychiką godzina stania w
metalowej puszce, na pełnym słońcu, w korku. Wszystko może zrobić i jeszcze
dużo więcej.
W Gdańsku trafił nam się jeszcze jeden przestój, ale Darek z auto mapą postanowili poszukać objazdu.
Trwało to jakieś pół godziny dłużej, niż to co byśmy w tym korku odstali. Może
dłużej to fakt, ale przynajmniej cały czas samochód jechał, a to nie powoduje
frustracji, zupełnie odwrotnie niż stanie, które frustracje powoduje.
Kiedy dotarliśmy do celu i
zainstalowaliśmy się na kwaterze, już miałam dość tego morza. A to był dopiero
początek.
Dziewczynki tak bardzo chciały dotknąć to morze, że same z własnej nieprzymuszonej woli, zrezygnowały z
przystanków po trasie i grzecznie odsiedziały swoje. A że grzecznie, to
formalnie nie było się czego czepić i natychmiast po przyjeździe trzeba było na
te plaże iść. Ale, że to nasz pierwszy dzień nad morzem i prosto z drogi, to
idziemy oglądnąć miejsce, a nie na takie typowe plażowanie. I po niecałej godzince oglądania morza
udajemy się do wsi poszukać czegoś do jedzenia, bo wszyscy głodni. Jest godzina
16:30 mniej więcej, więc przypuszczam, że ten najgorszy bum obiadowy mamy już
za sobą. Po chodnikach, czy jak kto woli, deptakach, poruszać się można tylko
zgodnie z kierunkiem i prędkością fali pełznącego tłumu. Każda próba zmiany
parametrów tych wartości stałych grozi kalectwem. Ludzie transportują na
plecach, pod pachami, w zębach dosłownie wszystko i tylko starają się mieć ręce
wolne, żeby móc coś jeszcze nabyć. A kramy przy chodnikach pękają w szwach.
Jest wszystko i wszystko jest urlopowiczom potrzebne: bydlęce skóry, dywany,
obraz jelenia na rykowisku, a najbardziej skarpety z owczej wełny z
wyhaftowanym napisem „Zakopane 2010”, to po prostu podstawowe wyposażenie
każdego wczasowicza w Karwi. W kategorii transportowanych towarów prym wiodą oczywiście
dmuchańce. Napompowane jest wszystko od jeża poczynając, przez kabanosa, aż po
śląską babe. I tylko turyści, mam wrażenie, nie widzą, że są dmuchani w balona.
Następnym nieodłącznym atrybutem wczasowicza są kije, sztachety, metalowe
pręty, taszczone w rękach i na plecach, czasem przytwierdzone do plecaka. Ten
ekwipunek, dla niepoznaki, obciągnięty jest jakąś płachtą, czasem posiada
dodatkowe druty i udaje parawan albo parasol, a w rzeczywistości jest białą
bronią w rękach turysty. To turysta uprawiający przypadkowe sztuki walki, taki
nadmorski kamikadze – ci są najbardziej niebezpieczni. Wiercą się, przysiady
robią, jakieś dziwne półobroty i zwroty, zupełnie nieprzewidywalne, tak że
unikać ciosu z kija trudno. Mam wrażenie, że to nie urlop – to exodus. A my w
tych warunkach szukamy strawy. I żeby było jeszcze weselej – bankomatu. Człowiek
myśli, że jak mu pieniądze na konto przelali, to je ma. Rzeczywistość okazuje
się brutalna, on je dopiero musi zdobyć. A w tej miejscowości cośmy do niej
przyjechali (w upale i korku gigantycznym) odpoczywać razem z połową Polski,
znajduje się aż jeden bankomat. No powiedzcie mi kto to wymyśla, bo mnie od
razu przed oczyma staje jakiś profesur doktur rehabilitowany z psychopatologii,
którego państwo nasze zatrudniło aby siedział i myślał jak obywatela upodlić.
Co robić aby przypadkiem nie ułatwić mu życia. Kolejka do tegoż bankomatu taka
jak za komuny po papier pierwszej potrzeby. Stoimy w tej kolejce i już się
nawet do siebie nie odzywamy, bo tu już do draki nawet słowa nie potrzebne. Po
zdobyciu gotówki szukamy jedzenia. A wszędzie gdzie nie wejdziemy tłumy ludzi z
minami: nie ma dla was miejsca w tej gospodzie, a stajenki za gospodą nie
wybudowano. No i jak tak się włóczyliśmy od lokalu do lokalu, to miałam
wrażenie, że ja właśnie zrozumiałam jak czuje się żebrak. Kiedy trafiliśmy
wreszcie na wolny stolik (koło kibla), było mi już wszystko jedno co nam dadzą,
jemy wszystko zupę z małpy też. Byle tylko dzieci już marudzić przestały, że
głodne i że nie potrafimy zaspokoić ich podstawowych potrzeb. Wreszcie
dostaliśmy jeść, a do tego zepsuty kompot. Dłuższą chwilę zastanawiałam się czy
to zgłosić obsłudze lokalu, bo obawiałam się, że nas spod tego kibla wyrzucą i
tego to już mi rodzina moja nie daruje. Zaryzykowałam i pani kelnerka nam
kompot wymieniła. Nie padło rzecz jasna żadne słówko przepraszam, ale ja też z
lokalu na twarz nie wypadłam i już samo to uznałam za sukces. No i nadszedł
czas płacenia. Już tam pal licho to co wynosił rachunek, ja się modliłam: Darek
zostaw pani taki horrendalny napiwek, to może nas zapamięta i jutro też nas
wpuści.
Po posiłku wracamy na chwilkę
na kwaterę zmienić przyodziewek i jazda na spacerek, oczywiście na plaże no bo
niby gdzie skoro jesteśmy nad morzem.
I nastał dzień drugi od samego
rana. I my z samego rana pędzimy na plaże. Oczywiście z pełnym wyposażeniem.
Wiadra, łopatki, grabki, foremki, sitka i takie cuś z kołem młyńskim do przesypywania piachu,
bądź przelewania wody. Już samego tego plastiku uzbierała się cała torba, a
przecież jeszcze kocyk, ręczniki, parawan, dwa koła i ponton do dmuchania,
i kremy, balsamy, dodatkowe ubrania, na
wszelki wypadek, pić, jeść i co tylko komu przyjdzie do głowy, no i oczywiście
aparat, bo przecież trzeba uwiecznić te wspaniałe wakacje. Dumnie taszczymy ten
nasz dobytek na plaże, aby mieć pewność, że potomstwu naszemu niczego nad
morzem nie zabraknie. Rozbijamy obóz w niewielkiej odległości od wody i
okopujemy się od razu. Tata buduje palisadę i wilcze doły kopie. To takie
podstawowe umocnienia. Ale jest jeszcze wcześnie, 8:00 dopiero, zanim oblężenie
się zacznie może tata jeszcze jakieś miny zorganizuje, co by się ktoś tu do nas
za blisko nie podczołgał. Dziewczynki
robią przegląd narzędzi rolniczych ręcznych i dochodzą do wniosku, że mają za
mało łopat – jest tylko siedemnaście, a powinno być osiemnaście, czyli jednej
brakuje. I awantura na całego, bo łopaty nie do pary, żeby sytuację opanować i
uspokoić proponuję, że skocze szybko na kramy i kupię im szpadel, rydel,
saperkę co tylko sobie życzą, aby tylko spokój na wymarzonym urlopie był. Iść
jednak nie musiałam, Darek rozwiązał mi problem z łopatą, zarekwirował jedną do
kopania tych dołów i łopaty znów były do pary. No to kamień z serca. Mogę dalej
sobie siedzieć opatulona w ręczniki i czekać aż temperatura przeczołga się
powyżej zera. Słońce świeci na całego, więc jest nadzieja. Darek dzielnie znosi
pobyt na plaży, chociaż wiem, że przecież nie przepada, mimo to dzielnie się
trzyma. No wyjścia innego nie ma – to był jego pomysł żeby pokazać dziewczynkom
morze. Ale ma nasz tata królika w kapeluszu, albo może lepiej asa w rękawie,
chociaż krótkim. Zapasy jedzenia są na wyczerpaniu. A jak dzieci będą głodne to
się prędzej zgodzą na opuszczenie plaży. Bo nam właśnie o to prędzej chodzi. Taką
umowę zawarliśmy z dziewczynkami, że do południa bawimy się na plaży, a po
południu szukamy innych wrażeń. Tyle, że w tej umowie, nie została jasno
określona godzina kiedy mija te pół dnia. Okazało się, że pół dnia minęło po
14:00. Wtedy dzieci zgłodniały już na tyle, że postanowiły porzucić obóz i
poszukać jedzenia.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz